m i c h u s s

avatar Na BSach przebyłem 133994.92 km z prędkością średnią 21.52 km/h.
Więcej o mnie.




Follow me on Strava




button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

>700 km

Dystans całkowity:1436.44 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:61:07
Średnia prędkość:23.50 km/h
Maksymalna prędkość:65.70 km/h
Suma podjazdów:7613 m
Suma kalorii:40006 kcal
Liczba aktywności:2
Średnio na aktywność:718.22 km i 30h 33m
Więcej statystyk
  • DST 724.94km
  • Czas 30:32
  • VAVG 23.74km/h
  • VMAX 60.84km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Kalorie 20217kcal
  • Podjazdy 3946m
  • Sprzęt Kazik
  • Aktywność Jazda na rowerze

MPP 2020 1/2 (Hel - Daleszyce)

Sobota, 12 września 2020 • dodano: 17.09.2020 | Komentarze 9

MAPA

Tym razem, dokładnie na odwrót jak 2 lata temu, udział w maratonie był całkowicie spontaniczny. Mianowicie na dwa tygodnie przed nim poczułem, że jednak może się to udać, bo samym przejechanym dystansem (prawie 7000 km) jakąś tam formę sobie wyrobiłem. Zacząłem dopinać wolne w pracy, co w szczycie sezonu urlopowego nie było takie łatwe i de facto dzień przed dostałem zielone światło. W tej sytuacji, żeby wyeliminować czynniki ryzyka decyduję się na przewiezienie siebie i roweru w piątek po pracy własnym samochodem do Wejherowa, skąd na Hel pojadę z bratem. Z tym, że on wróci do Wejherowa autem. Początkowo myślałem, że przyjadę po nie w kolejny weekend, ale potem zrodziła się lepsza myśl i przyjechał odebrać mnie na Głodówkę we wtorek wieczorem.

W wieczór poprzedzający dzień startu luźno gadamy sobie z czerkawem. Ja już nawet nie wypijam piwka, bo jest dość późno. Robimy zakupy w żabce na śniadanie, po 22 gasimy światło i zasypiamy. Ja budzę się koło 3 i już nie zasypiam. W tej sytuacji, gdy okazuje się, że i czerkaw przewala się z boku na bok idziemy ponownie do żabki, tym razem po gorącą kawę i do piekarni Konkol, już kultowej, bo i dwa lata temu tam zawitaliśmy. Drożdżówa tu kupiona doda mi potem paliwa gdzieś na Kaszubach. Po zjedzeniu śniadania ogarniamy rowery i wio na start.

Tam, jak to zazwyczaj bywa, nerwowa atmosfera oczekiwania. Ja jeszcze, jako, że wczoraj przyjechałem za późno, ogarniam bagaż na metę i gpsa. Przemawiają jacyś oficjele, pare słów wygłosił Wąski, jest policja. Możemy ruszać. I tym razem dość spokojnym tempem, poniżej 30 km/h dociągamy do Władysławowa, a konkretnie do rondka u wylotu na Łebcz, gdzie wbrew większosci wjeżdżamy na DDRkę, włącznie z tym, że potem szlakiem zwiniętych torów mkniemy aż do Minkowic koło Krokowej. Tuż za tą wsią, na podjeździe pod Jeldzino wyprzedzamy Marcela Gawrona. Mam dejavu, bo tak samo to wyglądało to 2 lata temu. Tym razem jednak albo to my jedziemy szybciej, albo Marcel wolniej ;) Uporczywy, ciągnący się kilka km podjazd aż do szalonego zjazdu nad brzeg Jeziora Żarnowieckiego. A chwilę później podjazd pod Kaszubskie Oko koło Gniewina, czyli - jak to określił ktoś na stravie - Kaszubski Orlinek :D Nie zatrzymujemy się na górze nawet na chwilę (tak było w 2018 - w ogóle analogie do 2018 to był mój "konik" podczas wyjazdu, głównie mam na myśli pilnowanie czasu w odniesieniu do km, na którym się aktualnie znajdowaliśmy). Jedziemy dalej przy ośrodku internowania w Strzebielinku. Potem ostry zjazd do Rybna i żmudne nabijanie kilometrów pod wiatr. Znam te drogi, więc trochę mnie to deprymuje. Jeździłem tędy często, gdy mieszkałem w Wejherowie. I zapewne mając taki wiatr w pysk szybko bym szukał alternatywy. Ale tu nie ma alternatywy, trzeba jechać do Zakopanego :D A jeszcze dodatkowo, między Zelewem a Kębłowem widzę sam siebie, trzy tygodnie wstecz jak jadę Kazikiem jeszcze w gravelowym "obuciu" ten odcinek z kojącą myślą, że nie będę w tym roku tłukł się tędy mając przed sobą szmat drogi. Taki to był spontan jeżeli chodzi o decyzję o starcie :) Przed skrzyżowaniem luzińskim przy drodze stoi mój brat z żoną i synkiem, machają mi. Bardzo  miłe :)

Kolejne kilometry to mordęga pod wiatr. Z małymi odpoczynkami, gdy droga odbija na chwilę w inny kierunek niż południe czy południowy zachód. Pod Hopami trafiamy na odcinek specjalny - remontowana jest tam nawierzchnia, trzeba około kilometra pokonać po szutrze. Szczęśliwie udaje się to. Podobny remont był też między Kębłowem a Luzinem. W Łapalicach stajemy na chwilę przy sklepie. Dojeżdża tam za nami Tolaf, a potem Wojtek Łuszcz. Wypijamy co trzeba i po chwili jedziemy dalej (to był drugi postój sklepowy, pierwszy mieliśmy - jak 2 lata temu - w Wyszecinie). Po tym postoju mamy piękny kawałek, między jeziorami. Mijamy kaszubskie "kurorty" - Chmielno i Ostrzyce. Na koniec mały wywijas do Somonina i podjazd pod Egiertowo, gdzie osiągamy DK20 i przy okazji jemy obiad w włoskiej knajpie. Krem z pomidorów plus makarony - ja carbonarę. Popas trwa około 45 minut, w sam raz, by złapać trochę energii i ruszyć dalej. Podzieliłem sobie w nawigacji ten cały przejazd na "wirtualne" odcinki. I tak pierwszy, a zarazem najdłuższy ze wszystkich wiódł z Helu do Egiertowa. A potem już skokami po góra 30-35 km: Starogard, Gniew, Kwidzyn i Kisielice. W tych ostatnich planowaliśmy dłuższy postój na lotosie, bo potem z kolei miał być długi przelot do Sierpca - aż 122 km w nocy przez "pustynię" bez sklepów i stacji benzynowych. I taki dłuższy postój się odbył. Wcześniej także na lotosie przed Gniewem, a potem w Kwidzynie na kebsa.

Odcinek o Kisielic w stronę Sierpca to powtórka z rozrywki sprzed lat - czerkaw znów ma torsje żołądkowo-jelitowe. Ledwo się wlecze, choć co jakiś czas zwalniam, ba, raz nawet zawracam do niego. Wygląda to niewesoło. Początkowo byłem optymistą, bo pamiętałem jak to skończyło się 2 lata temu. Niestety tym razem jest gorzej. W końcu czerkaw podejmuje rozsądną decyzję i tuż przed Świedziebnią postanawia nie jechać dalej po trasie, tylko zjeżdża na całodobowy Orlen w Rypinie. Ja od tego momentu przyspieszam, wkładam sobie słuchawki w uszy i przez uśpione kujawsko-pomorskie, a potem mazowieckie sunę ku Sierpcowi.

W tym miasteczku lokalni rowerzyści wykazali się wspaniałą inicjatywą i czekali na każdego z blachami domowego ciasta i każdą ilością kawy i herbaty. A wiadomo jak takie ciacho smakuje, gdy ma się już 415 km w nogach? Bardzo dobrze smakuje. Posilam się trochę, popijam i za Tolafem ruszam w stronę Płocka w bojowym nastroju ;P Za Olafem jadę dłuższą chwilę, momentami nawet gadamy, ale w końcu tak się to układa, że zostawiam go za plecami i jadę znów sam.

Przez senny Płock przejeżdżam dość długo, próbując korzystać z infry rowerowej. Intujcyjność jednak tejże woła o pomstę do nieba. I tak będzie prawie w każdym miasteczku, zawsze ta sama myśl - oby nie było ścieżek. Za miastem ściągam ciuchy wieczorno-nocne i z racji piękego dnia jadę na krótko. Mijam Gąbin, potem w jakiejś przydrożnej wiosce w sklepiku staję na śniadanie (bułka z twarożkiem), a potem przez dziesiątki kilometrów mijam krajobraz-xero. Wszystko jest identyczne: identyczne pola, identyczne domy, identyczne asfalty krzyżujące się pod kątem prostym - i złudzenie, że gdzie by się człowiek nie ruszył to ma wrażenie, że ciągle jest w tym samym miejscu.

Kolejny, "mój" punkt to Skierniewice. Tam spotykam Bartka z MarioBikerem. Wywiązuje się luźna gadka co do wizji dalszej jazdy. Ja wiem, że będę brał drugiej nocy nocleg. Mariusz jest przeciw, ale jego kompan, Bartek - jak najbardziej na tak. I tak się rozjeżdżamy - ja zaczynam zajadać kebsa w ramach obiadu, a oni ciągną spokojnie na metę. Jednak po kilkudziesięciu minutach doganiam chłopaków. Bartek akurat kończy rozmowę i mówi przez telefon: "aha, czyli nocleg na dziś mam zapewniony". Chwilę później ustalamy, że dołączę w to miejsce - sam miałem je w przygotowanej zawczasu rozpisce. To Daleszyce w Górach Świętokrzyskich. Trochę dalko od mety, myślałem o Stopnicy nawet na 774 km. Ale koniec końców wygrywa opcja wcześniejszego wzięcia prysznica i położenia się spać. Dzwonię, zgłaszam siebie. I jak to zwykle bywa w takich okolicznościach jedzie się już dużo sprawniej, z konkretnym celem :)

Przed Skarżyskiem zaskakuje mnie duży podjazd w Aleksandrowie, a potem fajny zjazd w dół. Skarżysko mijamy jakoś bokiem i po 9 km wbijamy na Orlen w Suchedniowie. Ja zjadam kolację, wypijam herbatę i ruszam na świętokrzyskie pagóry, dopełnić dzieła na dziś. Pod Agro melduję się o 22.30, prysznic i już po 23 rozpoczynam sen z metą o 3.00 ;)

Pierwszy etap minął całkiem nieźle. Bez większych kryzysów - poza tym związanych z "usterką" czerkawa. Poza tym mocno zniechęcony byłem też - pamiętam - w Przywidzu. A tak to nie ;)

Odrębne słowo na zachowanie się kierowców... Nie wiedziałem do tej pory, wypieszczony przez zachodniopomorskie warunki, co znaczy walka o życie. Beznadzieja - trąbienie, miganie, rzucanie czymś w ludzi, wyprzedzanie na gazetę, itd... Brak elementarnego poszanowania dla innych, szczególnie tych mniej chronionych uczestników ruchu. W zachpomie, odnoszę wrażenie, nie do pomyślenia, że o sąsiadach zza Odry nie wspomnę... Najgorzej mi zapadł w pamięć odcinek od Nowego Miasta nad Pilicą do zjazdu na Przysuchę. Dawno z taką ulgą nie zjeżdżałem z głównej, gładkiej drogi w boczne szosy ;)





























  • DST 711.50km
  • Czas 30:35
  • VAVG 23.26km/h
  • VMAX 65.70km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 19789kcal
  • Podjazdy 3667m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

MPP 2018 cz. 1/2 (Hel-Zawiercie)

Niedziela, 16 września 2018 • dodano: 21.09.2018 | Komentarze 6

MAPA

Początkowo chciałem w tym roku wystartować w BBT. Jednak zmieniłem plany uznając, że bardziej ambitnie będzie wziąć się za rogi z MPP, powszechnie uważanym za jedno z trudniejszych ultra w kraju. Głównie ze względu na tzw. samowystarczalność. Nie wolno zawodnikom korzystać z zorganizowanych przez siebie punktów logistycznych (punkty kontrolne w przypadku tego maratonu są jedynie kropkami na mapie, nie ma tam żadnego jedzenia ani picia). Nie wolno też przed startem organizować sobie noclegów, za to można mieć listę agro z numerami telefonów. To, między innymi, umieściłem sobie na ściągawce przyklejonej do górnej rury ramy :) A obok tej ściągawki pożyczona od 4gotten torba pod górną rurę - dzięki Daniel, bez niej byłoby licho!

Start o godzinie 9.00 spod latarni morskiej w Helu 15 września, w sobotę. Prowadzi nas radiowóz policyjny. Drugi jedzie z tyłu i zamyka kolumnę. Mowa była o tempie 25 km/h, jednak bardzo szybko rzeczywistość okazuje się inna i piłujemy po 30-35 km/h aż do samego Władka. Skupiam się tylko na tym, by trzymać się grupy przede mną. Ci, co jadą wolniej zostaną wyprzedzeni nawet przez ten zamykający kolumnę radiowóz - na pewno ma to fatalny wpływ na morale. Efekt tej szybkiej jazdy jest jednak taki, że we Władku meldujemy się po godzinie. Szybko.

Za miastem rozdzielamy się wedle uznania. I tak składa się, że jadę razem z czerkawem, co było zaplanowane już od wielu miesięcy. Jako jedni z nielicznych wybieramy ścieżkę rowerową zamiast DW213 i nią toczymy się aż do drugiego przejazdu w Sławoszynie. Kawałek dalej, zaraz za Krokową na podjeździe dochodzimy Marcela Gawrona. I razem z nim jedziemy aż do Kasubskiego Oka gaworząc sobie miło. Tu króciuteńki postój, woda, chyba jakiś batonik i dalej w drogę. W Rybskiej Karczmie mam nieprzyjemne zdarzenie, które potem - kropka w kropkę - powtórzy się w Wielu. Oglądam się za siebie, a gdy odwracam głowę spostrzegam, że jadę prosto w grząskie pobocze. Jakoś udaje mi się poczekać z wypięciem na bardziej stabilny grunt i staję na swoich nogach kawałek dalej. Uff... Droga do Bolszewa niestety bardzo ruchliwa i z wariackimi kierowcami (podobni będą potem dopiero w górach).

Na światłach w Gościcinie spotykamy grupkę, w której jest miedzy innymi Anita Ignaczak. Oprócz niej chyba dwóch panów. Zostawiamy ich za sobą i pniemy się w górę tak dobrze mi znanym, pokonywanym rok temu bardzo często na Hance podjazdem pod Górę Gościcińską. Wiatr daje ostro popalić i na dużej części trasy tego dnia będzie przeszkadzał. Wiał z zachodu i południowego zachodu.

Kolejny postój przy sklepiku w Wyszecinie. Zastajemy to górala nizinnego, co mnie dziwi, bo on zawsze szybko jeździ. Okazuje się, że miał wypadek, kolega jadący w peletonie wyprzedzał go z prawej strony, doszło do nieporozumienia i kilka osób wylądowało na asfalcie. Wszyscy, oprócz górala, mogli otrzepać się i pojechać dalej. Niestety w jego przypadku mocno uszodził się rower, a i on sam był mocno oszlifowany.

Kolejne km to, jak wspomniałem, dobrze znane mi drogi rodzinnych stron. Za Strzepczem znajomi urządzają mi punkt powitalny. Korzystają na tym też czerkaw i chyba żubr - tzn. na machaniu, bo to była jedyne co nam ofiarowali, wszystko zgodnie z regulaminem. Potem od Mirachowa długi i nużący podjazd przez las. Tutaj przekracza się dość znacznie barierę 200 m n.p.m. W Łączyńskiej Hucie Żubr o mało nie zostaje rozwalony przez włączające się z bocznej drogi auto. A w Żurominie, kawałek dalej, poinformowani rodzice koleżanki wymachują w moją stronę radośnie :)

No i po 15 jesteśmy w Kościerzynie, gdzie zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami stajemy na obiad. Robi to też kolega, który krótko za Kościerzyną wyrwie do przodu - łudził się pewnie, że jedziemy szybciej, jego tempem ;) Pizza i bezalholowe piwo stawiają na nogi i po 40 minutach jedziemy dalej już we dwóch i tak pozostanie na dobrą sprawę aż do końca. Nudne, ale dość spokojne asfalty Borów Tucholskich towarzyszą nam aż do Tucholi. W międyczasie jeszcze w Czersku krótki postój na orlenie i dalej wio.

 W Tucholi jedynie krótka pauza na rynku i to był błąd, bo do kolejnej większej miejscowości z otwartym sklepem było daleko, a nam kończyła się woda. Pozorna oszczędność, która uzmysłowiła, przynajmniej mi, jak ważne jest rozsądne planowanie w przód. W tych okolicach, a więc między Tucholą a Nakłem rozchorowuje się żołądkowo  czerkaw. Początkowo nie jest bardzo źle, ale potem dochodzą silne wymioty. W Mroczy spędzamy 40 minut pod żabką, gdzie pijemy, a czerkaw dochodzi do siebie. W pełni udaje się to dopiero za Nakłem. Tu dotarliśmy wprawdzie o 23.55, więc udaje się na ostatnią chwilę złożyć zamówienie w McD, ale cóż z tego skoro czerkaw jest na tyle niechętny konsumpcji, że swoją kanapkę zostawia. Kawałek dalej, na orlenie, prosi obsługę o herbatę, potem znów aplikuje sobie solidną dawkę wymiotów za toi-toiem i w pewnej chwili wychodzi zza niego jak nowonardzony zarządzając odjazd. Wspaniale :)

Nocno poranne kilometry się dłużą. Paweł walczy ze snem głośno śpiewając, odpala też muzyczkę z telefonu. Na chwilę przystajemy na orlenie w Łabiszynie. Potem robimy to samo w Goryszewie, zaraz za PK w Mogilnie. Gdy z tej stacji ruszamy to w zasadzie już świta i wczesnym rankiem osiągamy Słupcę - tu, też na orlenie, coś na kształt śniadania. Czuć już zapach niedoległego Kalisza, który jest już na 500 km, a więc za półmetkiem trasy. W tymże, najstarszym polskim mieście również spotykam znajomych, którzy wesoło nam machają. Stajemy na parę słów. Bardzo to miłe, ładujące akumulatory, szczególnie po wielu godzinach monotonnej jazdy.

Na obiad wybieramy sobie knajpę Ajlo, gdzie dostajemy po porcji sytego spaghetti carbonara. Świetnie zrobione, kaloryczne danie, które bardzo długo będzie "trzymać".

Najgorszy odcinek pod względem nawierzchni właśnie na nas czeka. Od Kalisza do Pajęczna było sporo zniszczonych odcinków. Najgorsze, że o ile podjazd można sobie sprawdzić w nawigacji i wiedzieć kiedy się mniej więcej skończy o tyle na takich drogach nic nie wiadomo - czy to jeszcze 2 km  czy może 22... Do Złoczewa w każdym razie dojeżdżamy jakoś przed 16. Tu robie użytek z swoich numerów telefonów na agro i dzwonię do pani z Zawiercia, która ma kwaterkę zlokalizowaną dokładnie przy trasie maratonu na ulicy Pomrożyckiej bodajże 73. Pani obdarza nas zaufaniem - ustaliłem z nią przez telefon gdzie schowa klucze do domu (nie mieszka w nim), a zapłatę mamy uregulować zostawiając pieniądze na stole! Po tych ustaleniach jazda od razu nabiera, przynajmniej dla mnie, bardziej żwawego charakteru. Poza tym człowiekowi towarzyszy spokój, bo ma cel, do którego jedzie. Wprawdzie 140 km do przejechania od 16.30 to jest kawałek, ale nie ma bata - by sensownie zmieścić się z zapasem w limicie musimy dotrzeć w niedzielny wieczór/noc w Jurę. I plan ten realizujemy, dostając przy okazji mocno w kość na hopkach przedzawierciańskich. Trochę zweryfikowały nasze plany i dzień kończy się tak, że zamiast o 23 wylądować w agro lądujemy tam koło 1. Szybki prysznic, czyste ciuchy i do spania na 3,5 godziny :)

1. Podnosząca na duchu rozpiska najważniejszych punktów na trasie


2. Długie noce wrześniowe

3. Świt gdzieś przed Słupcą


4. "A ja tam, mamo, tam, gdzie już bliżej niźli dalej", czyli połowa trasy w nogach :) Łąki w okolicach Chocza.


5. Uczta w Ajlo w Kaliszu