m i c h u s s

avatar Na BSach przebyłem 133994.92 km z prędkością średnią 21.52 km/h.
Więcej o mnie.




Follow me on Strava




button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

>500 km

Dystans całkowity:4381.84 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:183:57
Średnia prędkość:23.82 km/h
Maksymalna prędkość:65.70 km/h
Suma podjazdów:20038 m
Maks. tętno maksymalne:176 (92 %)
Maks. tętno średnie:146 (76 %)
Suma kalorii:95176 kcal
Liczba aktywności:7
Średnio na aktywność:625.98 km i 26h 16m
Więcej statystyk
  • DST 724.94km
  • Czas 30:32
  • VAVG 23.74km/h
  • VMAX 60.84km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Kalorie 20217kcal
  • Podjazdy 3946m
  • Sprzęt Kazik
  • Aktywność Jazda na rowerze

MPP 2020 1/2 (Hel - Daleszyce)

Sobota, 12 września 2020 • dodano: 17.09.2020 | Komentarze 9

MAPA

Tym razem, dokładnie na odwrót jak 2 lata temu, udział w maratonie był całkowicie spontaniczny. Mianowicie na dwa tygodnie przed nim poczułem, że jednak może się to udać, bo samym przejechanym dystansem (prawie 7000 km) jakąś tam formę sobie wyrobiłem. Zacząłem dopinać wolne w pracy, co w szczycie sezonu urlopowego nie było takie łatwe i de facto dzień przed dostałem zielone światło. W tej sytuacji, żeby wyeliminować czynniki ryzyka decyduję się na przewiezienie siebie i roweru w piątek po pracy własnym samochodem do Wejherowa, skąd na Hel pojadę z bratem. Z tym, że on wróci do Wejherowa autem. Początkowo myślałem, że przyjadę po nie w kolejny weekend, ale potem zrodziła się lepsza myśl i przyjechał odebrać mnie na Głodówkę we wtorek wieczorem.

W wieczór poprzedzający dzień startu luźno gadamy sobie z czerkawem. Ja już nawet nie wypijam piwka, bo jest dość późno. Robimy zakupy w żabce na śniadanie, po 22 gasimy światło i zasypiamy. Ja budzę się koło 3 i już nie zasypiam. W tej sytuacji, gdy okazuje się, że i czerkaw przewala się z boku na bok idziemy ponownie do żabki, tym razem po gorącą kawę i do piekarni Konkol, już kultowej, bo i dwa lata temu tam zawitaliśmy. Drożdżówa tu kupiona doda mi potem paliwa gdzieś na Kaszubach. Po zjedzeniu śniadania ogarniamy rowery i wio na start.

Tam, jak to zazwyczaj bywa, nerwowa atmosfera oczekiwania. Ja jeszcze, jako, że wczoraj przyjechałem za późno, ogarniam bagaż na metę i gpsa. Przemawiają jacyś oficjele, pare słów wygłosił Wąski, jest policja. Możemy ruszać. I tym razem dość spokojnym tempem, poniżej 30 km/h dociągamy do Władysławowa, a konkretnie do rondka u wylotu na Łebcz, gdzie wbrew większosci wjeżdżamy na DDRkę, włącznie z tym, że potem szlakiem zwiniętych torów mkniemy aż do Minkowic koło Krokowej. Tuż za tą wsią, na podjeździe pod Jeldzino wyprzedzamy Marcela Gawrona. Mam dejavu, bo tak samo to wyglądało to 2 lata temu. Tym razem jednak albo to my jedziemy szybciej, albo Marcel wolniej ;) Uporczywy, ciągnący się kilka km podjazd aż do szalonego zjazdu nad brzeg Jeziora Żarnowieckiego. A chwilę później podjazd pod Kaszubskie Oko koło Gniewina, czyli - jak to określił ktoś na stravie - Kaszubski Orlinek :D Nie zatrzymujemy się na górze nawet na chwilę (tak było w 2018 - w ogóle analogie do 2018 to był mój "konik" podczas wyjazdu, głównie mam na myśli pilnowanie czasu w odniesieniu do km, na którym się aktualnie znajdowaliśmy). Jedziemy dalej przy ośrodku internowania w Strzebielinku. Potem ostry zjazd do Rybna i żmudne nabijanie kilometrów pod wiatr. Znam te drogi, więc trochę mnie to deprymuje. Jeździłem tędy często, gdy mieszkałem w Wejherowie. I zapewne mając taki wiatr w pysk szybko bym szukał alternatywy. Ale tu nie ma alternatywy, trzeba jechać do Zakopanego :D A jeszcze dodatkowo, między Zelewem a Kębłowem widzę sam siebie, trzy tygodnie wstecz jak jadę Kazikiem jeszcze w gravelowym "obuciu" ten odcinek z kojącą myślą, że nie będę w tym roku tłukł się tędy mając przed sobą szmat drogi. Taki to był spontan jeżeli chodzi o decyzję o starcie :) Przed skrzyżowaniem luzińskim przy drodze stoi mój brat z żoną i synkiem, machają mi. Bardzo  miłe :)

Kolejne kilometry to mordęga pod wiatr. Z małymi odpoczynkami, gdy droga odbija na chwilę w inny kierunek niż południe czy południowy zachód. Pod Hopami trafiamy na odcinek specjalny - remontowana jest tam nawierzchnia, trzeba około kilometra pokonać po szutrze. Szczęśliwie udaje się to. Podobny remont był też między Kębłowem a Luzinem. W Łapalicach stajemy na chwilę przy sklepie. Dojeżdża tam za nami Tolaf, a potem Wojtek Łuszcz. Wypijamy co trzeba i po chwili jedziemy dalej (to był drugi postój sklepowy, pierwszy mieliśmy - jak 2 lata temu - w Wyszecinie). Po tym postoju mamy piękny kawałek, między jeziorami. Mijamy kaszubskie "kurorty" - Chmielno i Ostrzyce. Na koniec mały wywijas do Somonina i podjazd pod Egiertowo, gdzie osiągamy DK20 i przy okazji jemy obiad w włoskiej knajpie. Krem z pomidorów plus makarony - ja carbonarę. Popas trwa około 45 minut, w sam raz, by złapać trochę energii i ruszyć dalej. Podzieliłem sobie w nawigacji ten cały przejazd na "wirtualne" odcinki. I tak pierwszy, a zarazem najdłuższy ze wszystkich wiódł z Helu do Egiertowa. A potem już skokami po góra 30-35 km: Starogard, Gniew, Kwidzyn i Kisielice. W tych ostatnich planowaliśmy dłuższy postój na lotosie, bo potem z kolei miał być długi przelot do Sierpca - aż 122 km w nocy przez "pustynię" bez sklepów i stacji benzynowych. I taki dłuższy postój się odbył. Wcześniej także na lotosie przed Gniewem, a potem w Kwidzynie na kebsa.

Odcinek o Kisielic w stronę Sierpca to powtórka z rozrywki sprzed lat - czerkaw znów ma torsje żołądkowo-jelitowe. Ledwo się wlecze, choć co jakiś czas zwalniam, ba, raz nawet zawracam do niego. Wygląda to niewesoło. Początkowo byłem optymistą, bo pamiętałem jak to skończyło się 2 lata temu. Niestety tym razem jest gorzej. W końcu czerkaw podejmuje rozsądną decyzję i tuż przed Świedziebnią postanawia nie jechać dalej po trasie, tylko zjeżdża na całodobowy Orlen w Rypinie. Ja od tego momentu przyspieszam, wkładam sobie słuchawki w uszy i przez uśpione kujawsko-pomorskie, a potem mazowieckie sunę ku Sierpcowi.

W tym miasteczku lokalni rowerzyści wykazali się wspaniałą inicjatywą i czekali na każdego z blachami domowego ciasta i każdą ilością kawy i herbaty. A wiadomo jak takie ciacho smakuje, gdy ma się już 415 km w nogach? Bardzo dobrze smakuje. Posilam się trochę, popijam i za Tolafem ruszam w stronę Płocka w bojowym nastroju ;P Za Olafem jadę dłuższą chwilę, momentami nawet gadamy, ale w końcu tak się to układa, że zostawiam go za plecami i jadę znów sam.

Przez senny Płock przejeżdżam dość długo, próbując korzystać z infry rowerowej. Intujcyjność jednak tejże woła o pomstę do nieba. I tak będzie prawie w każdym miasteczku, zawsze ta sama myśl - oby nie było ścieżek. Za miastem ściągam ciuchy wieczorno-nocne i z racji piękego dnia jadę na krótko. Mijam Gąbin, potem w jakiejś przydrożnej wiosce w sklepiku staję na śniadanie (bułka z twarożkiem), a potem przez dziesiątki kilometrów mijam krajobraz-xero. Wszystko jest identyczne: identyczne pola, identyczne domy, identyczne asfalty krzyżujące się pod kątem prostym - i złudzenie, że gdzie by się człowiek nie ruszył to ma wrażenie, że ciągle jest w tym samym miejscu.

Kolejny, "mój" punkt to Skierniewice. Tam spotykam Bartka z MarioBikerem. Wywiązuje się luźna gadka co do wizji dalszej jazdy. Ja wiem, że będę brał drugiej nocy nocleg. Mariusz jest przeciw, ale jego kompan, Bartek - jak najbardziej na tak. I tak się rozjeżdżamy - ja zaczynam zajadać kebsa w ramach obiadu, a oni ciągną spokojnie na metę. Jednak po kilkudziesięciu minutach doganiam chłopaków. Bartek akurat kończy rozmowę i mówi przez telefon: "aha, czyli nocleg na dziś mam zapewniony". Chwilę później ustalamy, że dołączę w to miejsce - sam miałem je w przygotowanej zawczasu rozpisce. To Daleszyce w Górach Świętokrzyskich. Trochę dalko od mety, myślałem o Stopnicy nawet na 774 km. Ale koniec końców wygrywa opcja wcześniejszego wzięcia prysznica i położenia się spać. Dzwonię, zgłaszam siebie. I jak to zwykle bywa w takich okolicznościach jedzie się już dużo sprawniej, z konkretnym celem :)

Przed Skarżyskiem zaskakuje mnie duży podjazd w Aleksandrowie, a potem fajny zjazd w dół. Skarżysko mijamy jakoś bokiem i po 9 km wbijamy na Orlen w Suchedniowie. Ja zjadam kolację, wypijam herbatę i ruszam na świętokrzyskie pagóry, dopełnić dzieła na dziś. Pod Agro melduję się o 22.30, prysznic i już po 23 rozpoczynam sen z metą o 3.00 ;)

Pierwszy etap minął całkiem nieźle. Bez większych kryzysów - poza tym związanych z "usterką" czerkawa. Poza tym mocno zniechęcony byłem też - pamiętam - w Przywidzu. A tak to nie ;)

Odrębne słowo na zachowanie się kierowców... Nie wiedziałem do tej pory, wypieszczony przez zachodniopomorskie warunki, co znaczy walka o życie. Beznadzieja - trąbienie, miganie, rzucanie czymś w ludzi, wyprzedzanie na gazetę, itd... Brak elementarnego poszanowania dla innych, szczególnie tych mniej chronionych uczestników ruchu. W zachpomie, odnoszę wrażenie, nie do pomyślenia, że o sąsiadach zza Odry nie wspomnę... Najgorzej mi zapadł w pamięć odcinek od Nowego Miasta nad Pilicą do zjazdu na Przysuchę. Dawno z taką ulgą nie zjeżdżałem z głównej, gładkiej drogi w boczne szosy ;)





























  • DST 564.50km
  • Czas 22:17
  • VAVG 25.33km/h
  • VMAX 47.60km/h
  • Kalorie 15717kcal
  • Podjazdy 2095m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Podróżnika 2019

Sobota, 1 czerwca 2019 • dodano: 05.06.2019 | Komentarze 13

MAPA

Zacznę może od tego, że w trakcie jazdy dotarła do nas nieprzyjemna wiadomość, iż jeden z zawodników jadących dystans "300" uległ wypadkowi. A konkretniej na 300 metrów przed metą (sic!) uderzyło w niego auto. Stan określany był jako ciężki, przetransportowany został do szpitala śmigłowcem. Dziś, gdy piszę te słowa (6 czerwca tuż po północy) wiemy, że ów uczestnik wyścigu zmarł... Ciężko cokolwiek napisać, straszna wiadomość... Mógł to być każdy z nas...

[*]

Na starcie podróżnika stajemy w grupce, którą roboczo określiliśmy "Morświny" w składzie czerkaw (Paweł), owsianka (Kamil), shrink (Sebastian) i ja. Już w czasie przygotowań do startu na rynku Kamil orientuje się, że brakuje mu śruby trzymającej blat w korbie (takie małe "kominy"). Ustalamy więc, że po starcie on uda się do pobliskiego sklepu rowerowego, a my w trójkę jedziemy przed siebie i oczekujemy aż nas dogoni. Przypuszczaliśmy, że nastąpi to na punkcie żywieniowym na 263 kilometrze. Jakież więc było nasze zdziwienie, gdy zdyszany Kamil wpadł na nas już na PK1, w Krzywdzie. Tzn punkt był formalnością, sam w sobie jako taki nie istniał. Spędziliśmy tam jednak około 20 minut, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę. Staraliśmy się trzymać reżim postojowy i prędkościowy. O ile to pierwsze wyszło, przynajmniej przez większą część soboty, o tyle z drugim były już "problemy". Ale trzeba przyznać, że ciężko jest trzymać limit 27-28 km/h, gdy wiatr sporo pomaga i można korzystać z przywilejów jakie daje jazda w "peletonie".

Jak wspomniałem pierwszy, większy postój w Krzywdzie (przed nim był sikustop, pomocostop - Sebastian przystaje przy naprawiającym swoją linkę od przerzutki tylnej Konradzie Adkonisie i fotostop). Kolejne postoje staraliśmy się robić co 40 km, ale to takie krótkie, żeby na moment przystanąć. Potem kolejny popas na stacji lotosu w Parczewie. Tutaj zostaję wyproszony z klimatyzowanego wnętrza, bo otworzyłem i zacząłem pić Radlera 2%... Koniec końców wszyscy i tak siedzimy przy dystrybutorach (jedyne miejsce, gdzie był cień). W międzyczasie wyprzedza nas "grupka Wilka", z którą kilka razy się będziemy dziś tasować.

Kolejny punkt "orientacyjny" na trasie to graniczna Włodawa. Nim jednak tam dojedziemy po trasie są Wyryki, gdzie Sebastian musi poprosić o wodę w przydrożnej chałupce. Udaje się wszystko załatwić, a przy okazji zamienić parę słów i uwiecznić tę scenkę na matrycy. Bratanie z miejscową ludnością - zaliczone. We Włodawie zaliczamy kolejny postój, tym razem znów na stacji orlenu. Mimo, że do punktu żywieniowego nieco ponad 30 km biorę sobie tutaj chemiczną, pyszną zapiekankę z kurczakiem. Do tego zimne napoje, pogawędki na polbruku między innymi z Pablo, który pokonywał trasę MP w sposób "nieformalny", przy okazji dojeżdżając nań i zjeżdżając z niej do Warszawy na rowerze. Po pobraniu kalorii ruszamy przygranicznym, leśnym odcinkiem aż do Woli Uhruskiej. Trasa ciekawa, po drodze Lasy Sobiborskie, rezerwaty przyrody, cisza, sielanka i spokój z Bugiem po naszej lewej stronie.

W Woli Uhruskiej dość długi i "mocny" podjazd. Chyba pierwszy taki na tej trasie. Gdy wjechaliśmy do góry czekało nas kilka km w pofałdowanym terenie aż docieramy do punktu żywieniowego w miejscowości Tomaszówka. Przysługuje nam porcja makaronu z mięsnym sosem. Zjadam to ledwo, ledwo, bo chwilę wcześniej korzystaliśmy z orlena. Wmuszam makaron, niektórzy biorą dokładkę, opijam się herbatą, podjadam trochę jabłka i już rach-ciach mamy planowane 40 minut postoju za sobą. Wyjeżdżamy 5 minut później i od razu dostajemy najpierw fajny podjazd, a zaraz potem długi zjazd. Grupa Wilka wyjechała przed nami, ale że przywdziewają na siebie cieplejsze fatałaszki to w Sawinie ich mijamy. Potem dość dłużący się odcinek do Cycowa, który zapamiętałem z Pięknego Wschodu 2016. Ten kawałek Sawin-Cyców szedł bardzo szybko i sprawnie. Chęci do pedałowania dodaje też zapadający zmrok i widmo nocnej przygody ;)

W Cycowie znów postój. Ja wykorzystuję go na założenie dodatkowej warstwy ciuchów. Część kolegów zjada to co zabrali z sobą z PŻ (były drożdżówki i zwykłe kanapki), a po około 15 minutach jedziemy już dalej z wizją mety za około 250 km.

Kolejny odcinek jakoś wyleciał mi z głowy. Wiem tylko, że gdzieś wpadamy na grupę Wąskiego oraz chyba jeszcze jakąś. Trafiamy akurat na moment, gdy ruszają i przez dłuższą chwilę podjazd, równe, a potem karkołomny zjazd po wielkich dziurach robimy w towarzystwie dodatkowych, kilkunastu rowerzystów. Stajemy w jakiejś wiosce w mini parku i rozsiadamy się na ławkach. Część je, część pije, aż pada hasło, że niedaleko już Bychawa i orlen tamże. To sprawia, że w try mi ga się zwijamy i ruszamy do tej oazy. Schodzi szybko, bo to ledwie 13 km.

Na stacji jest już sporo "naszych", w tym grupa wilka, która prawdopodobnie wyprzedziła nas w Cycowie. Oni akurat ruszają, my kokosimy się wkoło budynku i wewnątrz. Panie przemiłe, obsługujące potwierdzają, że mają oblężenie rowerzystów i, że z wolna są już tym zmęczone ;) Ruszamy po jakichś 30-40 minutach, ale w taki sposób, że Sebastian odjeżdża, a ja z czerkawem orientujemy się, że nie ma z nami Kamila. Po dłuższej chwili wychodzi uśmiechnięty, bo skorzystał  WC. A my w tych okolicznościach ruszamy w ślad za Sebastianem, który czeka na nas kilkanaście km dalej z kolegą, który postanowił na metę dojechać z Morświnami ;)

Z kolejnych fragmentów pamiętam nadchodzący świt przed Urzędowem, kilka minut postoju na czymś na kształt rynku tamże i odjazd w kierunku nieodległej Wisły. W końcu docieramy do Józefowa, a zaraz potem przekraczamy rzekę mostem i osiągamy skraj Solca. Wspinamy się pod stromą skarpę, a chwilę później z niej zjeżdżamy w poszukiwaniu stacji orlenu. Całe zdarzenie zbiega się z silnym zmęczeniem i rodzi niesnaski w naszej grupce - w takich momentach widać przewagę jazdy solo (która ma też i swoje minusy, bo nie ma się z kim dzielić wrażeniami chociażby). Efekt jest taki, że tracimy około 30-40 minut oraz wysokość, którą trzeba z powrotem podjechać. Stacja okazuje się być całodobowym sklepem, w którym i tak nic nie ma... Wszystko to sprawia, że niezbyt uważnie (w sensie rozglądania się na boki) przejeżdżam fajny odcinek do Góry Puławskiej, gdzie stajemy na 20-30 minut postoju śniadaniowego. Chłopakom, którzy chcieli by się zatrzymywać częściej obiecuję krótkie, pięciominutowe postoje na 50 i 25 km przed metą (z Góry Puławskiej jest 77 km na metę). Wychodzą nam zamiast dwóch - trzy dłuższe postoje. Jeden na tym 50 km, drugi zaraz za Kozienicami pod kapliczką, gdzie ja doznaję (przejściowego na szczęście) odcięcia mocy i trzeci, jedynie 21 km przed metą, ale niezbędny w związku z suszą w bidonach, połączoną z wzrastającą w tempie ekspresowym temperaturą. Ten ostatni kawałek zresztą lecimy jak zaklęci, jak na skrzydłach. A tak się nam przynajmniej wydawało z tym dystansem, który mieliśmy w nogach.

Trochę rozczarowuje mnie czas, w którym dotrzemy na metę. Chcieliśmy to zrobić przed południem, ale już widać, że nie ma na to szans. Jednak krótko przed metą przypominam sobie, że przecież startowaliśmy o 8.05! Więc jeżeli się bardzo sprężymy to zejdziemy z czasem poniżej 28 godzin. Przebieramy więc nóżkami co nie miara i o 12.02 przekraczamy bramę kempingu Nad Pilicą wśród oklasków zgromadzonych tam już zawodników. Chwilę później obiad, piwko, a na to wszystko porządna, ciężka burza z piorunami i mocną ulewą. Jakie to szczęście, że dopiero tutaj, że już pod dachem. Bo pogoda dopisywała przez cały czas - nie za gorąco (może poza niedzielą), wiatr niezbyt silny, na dużej części pomagający. Słowem typowe - bo na MP zawsze pogoda była sprzyjająca.

Smutnym faktem są te nieszczęsne wypadki, bo oprócz opisywanego na wstępie było jeszcze kilka innych zdarzeń, które odbiły się na zdrowiu niektórych zawodników.

Organizacja maratonu - wzorowa. Super miejsce na bazę. Piękne medale, przemiła, uważna i opiekuńcza obsługa. Możliwość spotkania nowych i starych znajomych - tu ukłony dla Katany, która pod "skrzydłami" Wilka pokonała te 565 km w pięknym czasie 26 godzin z minutami. Drogi, poza felernym zjazdem w okolicach Lublina, dobrane bardzo sensownie. Osobiście, poza wspomnianym, nie pamiętam dłuższych odcinków, gdzie sprzęt dostawał w kość. Świetnym pomysłem był kupon do wykorzystania na stacjach orlen leżących przy trasie. Super estetyczne medale. Bardzo fajne nawiązanie do specjalności lokalnej, czyli sadownictwa - skrzynki pełne jabłek dostępne dla każdego. No i obłędne krówki, które ratowały na trasie, a nawet dzień po podczas długiej podróży do zachpomu.

Odrębne podziękowania składam dla Trendixa za użyczenie bagażnika rowerowego.

Chyba tyle :)














































  • DST 711.50km
  • Czas 30:35
  • VAVG 23.26km/h
  • VMAX 65.70km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 19789kcal
  • Podjazdy 3667m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

MPP 2018 cz. 1/2 (Hel-Zawiercie)

Niedziela, 16 września 2018 • dodano: 21.09.2018 | Komentarze 6

MAPA

Początkowo chciałem w tym roku wystartować w BBT. Jednak zmieniłem plany uznając, że bardziej ambitnie będzie wziąć się za rogi z MPP, powszechnie uważanym za jedno z trudniejszych ultra w kraju. Głównie ze względu na tzw. samowystarczalność. Nie wolno zawodnikom korzystać z zorganizowanych przez siebie punktów logistycznych (punkty kontrolne w przypadku tego maratonu są jedynie kropkami na mapie, nie ma tam żadnego jedzenia ani picia). Nie wolno też przed startem organizować sobie noclegów, za to można mieć listę agro z numerami telefonów. To, między innymi, umieściłem sobie na ściągawce przyklejonej do górnej rury ramy :) A obok tej ściągawki pożyczona od 4gotten torba pod górną rurę - dzięki Daniel, bez niej byłoby licho!

Start o godzinie 9.00 spod latarni morskiej w Helu 15 września, w sobotę. Prowadzi nas radiowóz policyjny. Drugi jedzie z tyłu i zamyka kolumnę. Mowa była o tempie 25 km/h, jednak bardzo szybko rzeczywistość okazuje się inna i piłujemy po 30-35 km/h aż do samego Władka. Skupiam się tylko na tym, by trzymać się grupy przede mną. Ci, co jadą wolniej zostaną wyprzedzeni nawet przez ten zamykający kolumnę radiowóz - na pewno ma to fatalny wpływ na morale. Efekt tej szybkiej jazdy jest jednak taki, że we Władku meldujemy się po godzinie. Szybko.

Za miastem rozdzielamy się wedle uznania. I tak składa się, że jadę razem z czerkawem, co było zaplanowane już od wielu miesięcy. Jako jedni z nielicznych wybieramy ścieżkę rowerową zamiast DW213 i nią toczymy się aż do drugiego przejazdu w Sławoszynie. Kawałek dalej, zaraz za Krokową na podjeździe dochodzimy Marcela Gawrona. I razem z nim jedziemy aż do Kasubskiego Oka gaworząc sobie miło. Tu króciuteńki postój, woda, chyba jakiś batonik i dalej w drogę. W Rybskiej Karczmie mam nieprzyjemne zdarzenie, które potem - kropka w kropkę - powtórzy się w Wielu. Oglądam się za siebie, a gdy odwracam głowę spostrzegam, że jadę prosto w grząskie pobocze. Jakoś udaje mi się poczekać z wypięciem na bardziej stabilny grunt i staję na swoich nogach kawałek dalej. Uff... Droga do Bolszewa niestety bardzo ruchliwa i z wariackimi kierowcami (podobni będą potem dopiero w górach).

Na światłach w Gościcinie spotykamy grupkę, w której jest miedzy innymi Anita Ignaczak. Oprócz niej chyba dwóch panów. Zostawiamy ich za sobą i pniemy się w górę tak dobrze mi znanym, pokonywanym rok temu bardzo często na Hance podjazdem pod Górę Gościcińską. Wiatr daje ostro popalić i na dużej części trasy tego dnia będzie przeszkadzał. Wiał z zachodu i południowego zachodu.

Kolejny postój przy sklepiku w Wyszecinie. Zastajemy to górala nizinnego, co mnie dziwi, bo on zawsze szybko jeździ. Okazuje się, że miał wypadek, kolega jadący w peletonie wyprzedzał go z prawej strony, doszło do nieporozumienia i kilka osób wylądowało na asfalcie. Wszyscy, oprócz górala, mogli otrzepać się i pojechać dalej. Niestety w jego przypadku mocno uszodził się rower, a i on sam był mocno oszlifowany.

Kolejne km to, jak wspomniałem, dobrze znane mi drogi rodzinnych stron. Za Strzepczem znajomi urządzają mi punkt powitalny. Korzystają na tym też czerkaw i chyba żubr - tzn. na machaniu, bo to była jedyne co nam ofiarowali, wszystko zgodnie z regulaminem. Potem od Mirachowa długi i nużący podjazd przez las. Tutaj przekracza się dość znacznie barierę 200 m n.p.m. W Łączyńskiej Hucie Żubr o mało nie zostaje rozwalony przez włączające się z bocznej drogi auto. A w Żurominie, kawałek dalej, poinformowani rodzice koleżanki wymachują w moją stronę radośnie :)

No i po 15 jesteśmy w Kościerzynie, gdzie zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami stajemy na obiad. Robi to też kolega, który krótko za Kościerzyną wyrwie do przodu - łudził się pewnie, że jedziemy szybciej, jego tempem ;) Pizza i bezalholowe piwo stawiają na nogi i po 40 minutach jedziemy dalej już we dwóch i tak pozostanie na dobrą sprawę aż do końca. Nudne, ale dość spokojne asfalty Borów Tucholskich towarzyszą nam aż do Tucholi. W międyczasie jeszcze w Czersku krótki postój na orlenie i dalej wio.

 W Tucholi jedynie krótka pauza na rynku i to był błąd, bo do kolejnej większej miejscowości z otwartym sklepem było daleko, a nam kończyła się woda. Pozorna oszczędność, która uzmysłowiła, przynajmniej mi, jak ważne jest rozsądne planowanie w przód. W tych okolicach, a więc między Tucholą a Nakłem rozchorowuje się żołądkowo  czerkaw. Początkowo nie jest bardzo źle, ale potem dochodzą silne wymioty. W Mroczy spędzamy 40 minut pod żabką, gdzie pijemy, a czerkaw dochodzi do siebie. W pełni udaje się to dopiero za Nakłem. Tu dotarliśmy wprawdzie o 23.55, więc udaje się na ostatnią chwilę złożyć zamówienie w McD, ale cóż z tego skoro czerkaw jest na tyle niechętny konsumpcji, że swoją kanapkę zostawia. Kawałek dalej, na orlenie, prosi obsługę o herbatę, potem znów aplikuje sobie solidną dawkę wymiotów za toi-toiem i w pewnej chwili wychodzi zza niego jak nowonardzony zarządzając odjazd. Wspaniale :)

Nocno poranne kilometry się dłużą. Paweł walczy ze snem głośno śpiewając, odpala też muzyczkę z telefonu. Na chwilę przystajemy na orlenie w Łabiszynie. Potem robimy to samo w Goryszewie, zaraz za PK w Mogilnie. Gdy z tej stacji ruszamy to w zasadzie już świta i wczesnym rankiem osiągamy Słupcę - tu, też na orlenie, coś na kształt śniadania. Czuć już zapach niedoległego Kalisza, który jest już na 500 km, a więc za półmetkiem trasy. W tymże, najstarszym polskim mieście również spotykam znajomych, którzy wesoło nam machają. Stajemy na parę słów. Bardzo to miłe, ładujące akumulatory, szczególnie po wielu godzinach monotonnej jazdy.

Na obiad wybieramy sobie knajpę Ajlo, gdzie dostajemy po porcji sytego spaghetti carbonara. Świetnie zrobione, kaloryczne danie, które bardzo długo będzie "trzymać".

Najgorszy odcinek pod względem nawierzchni właśnie na nas czeka. Od Kalisza do Pajęczna było sporo zniszczonych odcinków. Najgorsze, że o ile podjazd można sobie sprawdzić w nawigacji i wiedzieć kiedy się mniej więcej skończy o tyle na takich drogach nic nie wiadomo - czy to jeszcze 2 km  czy może 22... Do Złoczewa w każdym razie dojeżdżamy jakoś przed 16. Tu robie użytek z swoich numerów telefonów na agro i dzwonię do pani z Zawiercia, która ma kwaterkę zlokalizowaną dokładnie przy trasie maratonu na ulicy Pomrożyckiej bodajże 73. Pani obdarza nas zaufaniem - ustaliłem z nią przez telefon gdzie schowa klucze do domu (nie mieszka w nim), a zapłatę mamy uregulować zostawiając pieniądze na stole! Po tych ustaleniach jazda od razu nabiera, przynajmniej dla mnie, bardziej żwawego charakteru. Poza tym człowiekowi towarzyszy spokój, bo ma cel, do którego jedzie. Wprawdzie 140 km do przejechania od 16.30 to jest kawałek, ale nie ma bata - by sensownie zmieścić się z zapasem w limicie musimy dotrzeć w niedzielny wieczór/noc w Jurę. I plan ten realizujemy, dostając przy okazji mocno w kość na hopkach przedzawierciańskich. Trochę zweryfikowały nasze plany i dzień kończy się tak, że zamiast o 23 wylądować w agro lądujemy tam koło 1. Szybki prysznic, czyste ciuchy i do spania na 3,5 godziny :)

1. Podnosząca na duchu rozpiska najważniejszych punktów na trasie


2. Długie noce wrześniowe

3. Świt gdzieś przed Słupcą


4. "A ja tam, mamo, tam, gdzie już bliżej niźli dalej", czyli połowa trasy w nogach :) Łąki w okolicach Chocza.


5. Uczta w Ajlo w Kaliszu



  • DST 547.10km
  • Czas 23:23
  • VAVG 23.40km/h
  • VMAX 48.20km/h
  • Kalorie 9024kcal
  • Podjazdy 3066m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Podróżnika 2018

Sobota, 9 czerwca 2018 • dodano: 11.06.2018 | Komentarze 17

To był mój pierwszy MP w życiu. Nie mogłem nie jechać - choćby z tego względu, że dojazd do bazy z domu zajął mi nieco ponad godzinę. Pewnie szybko taka sytuacja się nie powtórzy. Poza tym namówiłem kolegę, by spróbował zmierzyć się z dystansem 500 km. No i przede wszystkim kilka miesięcy temu czerkaw zwrócił się do mnie z prośbą, by pogłówkować nad trasą tegoż maratonu, gdyż wraz z jeloną i Żubrem postanowili zgłosić zachodniopomorską kandydaturę do wyborów "Podróżnika". Część mojego pomysłu znalazła się w ramach trasy ostatecznej, muszę więc też pochylić głowę i posypać ją popiołem w związku z licznymi głosami krytycznymi wobec nawierzchni. Choć osobiście uważam, że choćby na Pierścieniu Tysiąca Jezior było podobnie, o ile nie gorzej. Na pewno jednak jechaliśmy przez tereny, gdzie mało kto się zapuszcza, taki zachodniopomorski i pomorski interior, dzicz, tereny zapomniane. Kolega z pracy, zajmujący się zawodowo rybactwem, uświadomił mi, że lasy "wokółmiasteckie" są najmniej zaludnionymi w tej części kraju, pozwoliło to przetrwać np. niektórym, niespotykanym gdzie indziej gatunkom raka :) Ale do rzeczy.

Dzień wcześniej w bazie pojawiłem się około 19. Było już pełno znajomych twarzy, z wszystkimi starałem się przywitać. Potem krótka integracyjka, choć może i za długa w obliczu wyzwań kolejnego dnia. Siedzieliśmy prawie do północy, po drodze wychylając na dwóch pół litra whisky. Ale wchodziła niezwykle godnie, nie wywołała żadnego szumu w głowie ani w trakcie, ani rano, więc w ostatecznym rozrachunku może było to nawet na plus? :)

Rano świetne, rewelacyjne wręcz śniadanie w tawernie ośrodka Ekodar, w którym zlokalizowana była nasza baza. Objadłem się pod korek, wręcz na początku ciężko się jechało. Ale za to zapasy wystarczyły na bardzo długo. Startujemy o 8 rano, nadając sobie spokojne, rozsądne tempo. Przez dłuższy czas upał nie był dokuczliwy. Naprawdę ciepło zrobiło się, gdy minęło południe. Za Połczynem Sebastian zaczął narzekać na przegrzanie, potem, aż do punktu w Polanowie, było już gorzej. Zwolniliśmy więc znacznie tempo, a przy okazji zwiększyliśmy ilość postojów. Płyny - około 1,5 litra na łeb na każde 50 km. Bardzo dużo, ale parowaliśmy w tempie zastraszającym. Fajnym wyjątkiem, ciekawostką meteorologiczną był odcinek nadmorski, gdzie temperatura spadła do +17 stopni. Na chwilę, bo potem znów jak nożem odciął - dwa, trzy kilometry od linii brzegowej znów +29...

Przez kilka km jedziemy z Kamilem Wojciechowiczem, przez kolejnych kilka jedzie z nami Młody. Koniec końców odcinek od bazy do samego Polanowa pokonujemy niemal wyłącznie we dwójkę.

Na PŻ w Polanowie iście królewska gościna. Ukłony i brawa dla jelony i czerkawa, a także obsługi tej restauracji. Makaron z mięsem świetny, stawiający na nogi. Do tego drożdżówki, wafelki, owoce, świetna, ostudzona herbata z cukrem - jelona, byłaś tam jako ten anioł ;) Tutaj też docierają informacje o kilku wycofach, w tym jednym w dość dramatycznych okolicznościach.

Spędzamy tam ponad półtorej godziny. Sebastian orzeka, że jest zregenerowany i może spokojnie jechać dalej. Dołącza do nas tutaj Aśka (aisza), która jest siłą spokoju i humoru :) Od początku rozpoczynamy żywe dyskusje i w trójkę w takich okolicznościach dojeżdżamy aż do elektrowni szczytowo pompowej w Żydowie, gdzie Sebastian proponuje koleżance wizytę na punkcie widokowym. A co tam! To zaledwie kilkaset metrów od drogi, ale po szutrze. Urządzamy sobie krótką przechadzkę, a gdy z powrotem docieramy do asfaltu trafiamy na nadjeżdżającego kolegę skauta. Jak się miało okazać w tym momencie ukształtował się ostateczny skład grupy. Pierwsze km to miły zjazd, wspaniałe serpentyny przed wsią Drzewiany. Na tym leśnym, krętym, górskim odcinku w ciemnościach mijamy się z nadjeżdżającym z przeciwka, rzęsiście oświetlonym "TIRem". Wrażenia niesamowite.

Za Drzewianami najgorszy pod kątem nawierzchni odcinek, którym wspinamy się w rejon najwyższych wzniesień województwa zachodniopomorskiego. To także skraj Pomorza, bo tutaj wjeżdżamy na teren sąsiedniego województwa, jednego z trzech, przez które prowadzi maraton. Zjazd do Miastka dość szaleńczy, bo nawierzchnia woła o pomstę do nieba, ale za to już do samego miasteczka wpadamy po gładko wyasfaltowanej ulicy. Jako, że jest to ostatnie miejsce przed długim, ponad 60 km nocnym odcinkiem do cywilizacji postanawiamy zrobić zakupy. Ale jak tego dokonać, gdy pod jedynym całodobowym w mieście trwa ostra bijatyka między dwoma miasteckimi gangami kilkunastolatków. W końcu zawierają jednak porozumienie i, co najważniejsze, odchodzą spod sklepu. My wypijamy tam po radlerze 0% (podstawowy napój tego maratonu), uzupełniamy wodę, zjadamy coś i ruszamy w odludzie na południe i południowy zachód. Przed Koczałą - postój fizjologiczny, a że przy drodze nie było słupków kładziemy rowery wprost na jezdni. W samej Koczale tylko wysyłamy smsy i dość żwawym tempem mkniemy szosą człuchowską aż do zjazdu na Sporysz/Czarne. Ten 25 km odcinek leśnej dróżki prowadzącej przez głuszę ma swój klimat w dzień, a w nocy, moim zdaniem szczególny. Niestety, to tutaj, na 316 km trasy pęka szprycha w kole Sebastiana. Uprzedzę fakty i dodam, że kolejne trzy pękają przed Mirosławcem, skutecznie eliminując mojego kompana z maratonu...

Poranne kilometry dość nużące, ale za to temperatura idealna. Słońce skryte za chmurami, dzięki czemu aż za Wałcz mamy znośne warunki - około 19 stopni, a wiatr w sumie pomaga. Naszymi kotwicami były dwa orleny - w Szczecinku, gdzie posilamy się naprawdę godnie - zapiekanka, żurek i kawa z mlekiem stawiają na nogi. W Wałczu postój jest trochę krótszy, ale i morale znacznie lepsze, bo do mety już tylko 100 km. Krótki postój przy górce magnetycznej w Rutwicy - rowery rzeczywiście same wjeżdżają pod górę! :) Od Tuczna znów ciężko, bo gorąc straszliwy, a droga odkryta, bez cienia. No i te Hanki, gdzie pękają szprychy... Szczęśliwie udaje się załatwić transport dla kolegi, a my - Asia, skaut i ja - zmierzamy dalej do mety jako czerwone latarnie wyścigu. Kończymy około 16.20 Bardzo długo, ale w tych okolicznościach ciężko było zrobić to szybciej. Jestem zadowolony z tego, że udało się dojechać w całości. Miałem poważne obawy co do kostki, którą skręciłem trzy tygodnie temu wcześniej i do dnia maratonu cały czas utrzymywał się jej lekki obrzęk. Prawdę mówiąc widziałem się wycofującego z tego powodu, ale okazało się, że nie sprawiła mi najmniejszych problemów.

czerkaw, jelona, memorek, Żubr - ukłony. Było wspaniale dzięki Wam! :)
























  • DST 694.40km
  • Czas 28:32
  • VAVG 24.34km/h
  • VMAX 51.50km/h
  • Kalorie 11412kcal
  • Podjazdy 2329m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bałtyk Bieszczady Tour 2016 - rozdział pierwszy

Sobota, 20 sierpnia 2016 • dodano: 25.08.2016 | Komentarze 11

MAPA

O BBT słyszłałem od dawna. Jak większości ludzi pomysł przejazdu przez Polskę po przekątnej w formule non-stop wydawał mi się czymś kosmicznym i absolutnie nieosiągalnym. Pamiętam jak czytałem relacje 4gottena z 2012 roku, gdy pojechał obejrzeć śmiałków na PK do Płot i jak potem robił wszystko, by w 2014 wystartować. Ja sobie odpuściłem, bo stwierdziłem, że i tak nie dam rady. A nawet jakbym dał to nuda mazowieckich szos mnie zabije ;) Gdy Danielowi udało się ukończyć wyścig zaświtał mi pomysł, by może jednak spróbować. Dodatkowo zmotywowała mnie eranis. I tak od myśli do myśli, od wątpliwości do wątpliwości doszedłem do tego, że w 2016 startuję :)

By to zrobić niestety nie można przyjść tam z ulicy. A może i stety - dzięki temu odsetek wycofanych jest co roku niewielki. Widać, że na starcie nie stają przypadkowi ludzie, tylko tacy, którym naprawdę na tym zależy. Pierwszą kwalifikacją w 2016 był Parczew z tamtejszym maratonem Piękny Wschód na przełomie kwietnia i maja. Udało się, przejechałem trasę w wyznaczonym limicie, dzięki czemu w drugiej kwalifikacji, Pierścieniu Tysiąca Jezior, jechałem na luzie ze świadomością, że nie trzeba bardzo się spieszyć.

Do Świnoujścia docieramy  w bardzo licznej grupie rowerzystów. W regio z Poznania mogło być nawet 20 rowerów. Jak już pisałem nie spotkało się to z przychylnym podejściem kierownika pociągu, ale na szczęście ubłagany odpuścił. A gdy on już to zrobił pojawiła się namolna matka z dzieckiem, które zaczęła stwarzać problemy. Na szczęście chwilę później dziecko zaczęło stwarzać problemy i szybko wektor złości przekręcił się o 180 stopni :P

Na odprawie technicznej poprzedzającej start zostajemy poinstruowani o wszystkich szczegółach, także sposobie pokonania konkretnych odcinków w miastach. Poza tym przewinienia i kary jakie grożą za ich dokonanie, itd. Po wszystkim zaplanowana była jeszcze masa krytyczna, ale odpuszczamy sobie udział w niej, w zamian robiąc zakupy na jutro na śniadanie.

Noc poprzedzająca start minęła na szczęście spokojnie mimo wysokiego poziomu adrenaliny. Dziewcznyny (A. i st.p.) startują dużo wcześniej, więc z mojego spania do 8 za dużo nie wychodzi. Wstajemy wszyscy razem przed 7, kawa, śniadanie, "wyprawiam" je w drogę, a potem sam się szykuję dziesiątki razy przekładając różne rzeczy z podsiodłówki do worka na przepak i odwrotnie. W końcu po 9 ruszam, po drodze kupując sobie jeszcze skarpety na zapas :P

Przy promie jestem 50 minut przed startem. Rozmawiam sobie najpierw z hansglopke`m, a potem z magią, oboje z forum. Na 10 minut przed odjazdem obsługa mocuje mi gpsa, potem podjeżdżam na start. Sędzia głowny ogląda rower ze wszystkich stron, czy wszystkie elementy przymocowane i przyklejone. Wszystko gra, ryk syreny promu Bielik i można jechać w góry ;) Startuję w kategorii solo. Mimo to wypuszczani jesteśmy w grupkach 5 osobowych, a w czasie wyjazdu z miasta mamy się rozdzielić tak, by odstęp między nami wynosił przynajmniej 100 metrów. Plan udaje się wykonać z nawiązką, ja spokojnym, swoim tempem toczę się z tyłu, a za mną jedzie Łukasz Łapa, z którym przejechaliśmy razem, zrządzeniem losu, cały Piękny Wschód od początku do końca. Oczywiście dzieli nas regulaminowa odległość, przemnożona zapewne przez 2 albo i 3. Do Wolina pagórki na trójce, ruch znośny. Przy zjeździe z wyspy po wiatrakach widać, że niemal nie wieje. A jeżeli już to z południa. Nie jest źle. Chociaż sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie i już przed Płotami dokuczały mocne podmuchy. Tuż przed tym miastem doganiam Kota, która nienajlepiej się czuje i spokojnie toczy się przed siebie. Przez jakiś czas widzę ją te 200-300 metrów przed sobą, lecz nie mam śmiałości wyprzedzać pomny jej talentu do szybkiej jazdy oraz doświadczenia w takich imprezach. W końcu dochodzę jednak do wniosku, że trzeba przemiłą koleżankę "łyknąć" i czynię to na krótko przed skrzyżowaniem z drogą z Gryfic. Spotykamy się chwilę później na punkcie (godz. 13.45), robimy zdjęcia, z tym, że ja odjeżdżam pierwszy, a na punkcie zostają jeszcze między innymi Kot i hansglopke.

Zaraz za rondem w Płotach zjeżdżam w zatokę i wkładam sobie do uszu słuchawki. To kolejna zaleta jazdy solo - można bezproblemowo posłuchać muzyki. A miałem dobrą - niezastąpiony kolega Sławek z pracy, którego pozdrawiam za smsowy doping w czasie jazdy, dał mi do zgrania płytę Andrzeja Zauchy. Znałem kilka piosenek, teraz znam dużo więcej, a ta pod tytyłem "Jak na lotni" towarzyszyła mi podczas tego wyjazdu często, np. na odcinku z Ustrzyk D do G leciała niemal non-stop, a jest stworzona do takich okoliczności: KLIK

W Drawsku (16.06) częstuję się dużą ilością słodkiej herbaty z sokiem malinowym. Wypijam chyba z litr tego nektaru, bez wyrzutów sumienia, bo za nami jedzie już niewiele osób, a na punkcie nadal znajduje się niemal pełen, wielki gar. Do tego świetna kanapka z jakąś dobrej jakości wędliną, coś słodkiego i po 20 minutach ruszam na kolejny punkt, do Piły, który oddalony jest o ponad 100 km. Droga najpierw wiedzie pagórkowatymi terenami Poligonu Drawskiego aż do Kalisza Pomorskiego, a potem już DK10, którą docieramy aż pod Toruń.

Tej krajówki obawiałem się trochę, ale szczęśliwie ruch był niewielki, a kierowcy zachowywali przesadną wręcz ostrożność. Jadę w zasadzie nie zatrzymując się. Dopiero przed Wałczem staję na chwilę, by włączyć oświetlenie z tyłu i założyć lampę i baterię na przód. Potem musiałem jeszcze dwa razy stanąć i poprawić baterię, bo jeździła po górnej rurze, ale w końcu udaje się to zrobić jak należy ;) Za Wałczem pupłapka dla jadąych bez nawigacji - odbijamy w wąską drogę w prawo, porzucając na jakiś czas "dziesiątkę". Nowa droga jest węższa, trochę gorszej jakości i dodaje sporo więcej przewyższeń. Za to od pewnego momentu do samej Piły jest niemal cały czas w dół.

W mieście okazuje się, że punkt kontrolny (20.20) po mału się zwija. Pytam czy nie poczekają na jadących za nami ludzi, a trochę ich jest. Nie, nie poczekają. Mieli być do 19.30, a jest już prawie 21. Poza tym strasznie gryzą tam komary. Pojawiają się jakieś niewyobrażalne wręcz ilości. Nie można spokojnie niczego zjeść. Jednak ja kuszę się jeszcze na 2 gałki loda z pobliskiej, zachwalanej przez policjantów lodziarni.

Wyjazd nudną na tym odcinku jak flaki z olejem dziesiątką. Dobrze, że zapadł zmrok, bo przynajmniej nie widać tych obłędnie długich prostych. Jedynie mapa w garminie zdradza, że w dzień musi tu być cholernie monotonnie. Podczas jazdy odbieram smsy od znajomych, które dowodzą, że wreszcie moje urządzenie ruszyło i jestem widoczny w monitoringu. Pozostały odcinek do Kruszyna, do motelu Chata Skrzata (23.43) mija mi jak z bicza strzelił. Tamże myję twarz, prowadzę miłą rozmowę z panią wydającą posiłki, zjadam i wypijam co moje, kupuję sobie dodatkowo pepsi i sok pomidorowy, dobieram dlugi rękaw i nogawki, a na koniec wsiadam na rower i mknę przez równie nudny co poprzedni odcinek przez lasy aż do opłotek Torunia.

Na tym punkcie (3.00) po raz pierwszy wpadam na starsząpanią, która startowała sporo przede mną. Z tym, że ona z kompanami akurat wychodzi, ja zaś siadam i zabieram się za konsumpcję bodajże rosołu. Potem jeszcze kawa, garść słodyczy, rozmowa z policją, która akurat przyjechała, w tym z najładniejszą policjantką jaką widziałem w swoim życiu, i wyjazd na odległy o 80 kilka kilometrów punkt w Dębie Polskim.

Tutaj droga zminęła mi szybko. Przed Włocławkiem zaczyna świtać, jadę swoim, dość szybkim tempem, łykając raz po raz rowerzystów z kategorii open. We Włocławku znużony całonocną jazdą nie spostrzegam w garminie zjazdu z głównej ulicy, więc potem kluczę nieco po jednokierunkowych jezdniach, by w końcu ślad złapać. To było jedyne miejsce gdzie zbłądziłem, ale jak to zwykle bywa przez własną nieuwagę.

Kolejne kilometry to już zapach zbliżającego się dużego punktu w Dębie Polskim - widzę, że po lewej mam Wisłę, ale wysoki wał wszystko zasłania. Na szczęście kilkanaście kilometrów dalej widok będzie znacznie lepszy.

W samym Dębie (6.58) dostaję zupę, chyba pomidorową oraz kotleta z surówką i ziemniakami. Pyszny. Po konsumpcji Janek Doroszkiewicz namawia mnie, bym wziął sobie prysznic. Początkowo nie chcę, ale potem się decyduję, tym bardziej, że od starszej wysępiłem maść na odparzenia. I był to dobry pomysł ten prysznic. Mimo tego, że z powrotem ubrałem spocone ciuchy czułem się dużo bardziej świeżo i rześko. Oprócz starszejpani spotykam tutaj także eranis, która właśnie odjeżdża, mówiąc, że od Drawska nic nie je i wymiotuje.

Nastrój po ruszeniu mam rewelacyjny. Całości dopełaniają piękne widoki po lewej stronie na dolinę Wisły, a rzekę mam niemal na wyciągnięcie ręki. Niestety gdzieś tutaj rozpoczął mnie kłuć Achilles. Początkowo lekko, tylko przy mocniejszym dociśnięciu pedałów, ale z czasem, z tego co pamiętam od Sochaczewa, jest już gorzej. Póki co mijamy jednak wyjątkowo nieprzyjazną dla szoszonów gminę Łąck, gdzie wybudowano wzdłuż naszej szosy asfaltową DDRkę. Nie nadaje się jednak zupełnie do wykorzystania, bo korzenie drzew zrobiły potworne muldy. Zjeżdzam więc na asfalt, a wyrozumiali kierowcy ani razu nie trąbią. Nie ukrywam, że wyczekuję końca tego koszmaru (gminy Łęcko) i wjazdu na teren giminy Gąbin. Po chwili dostaję nagrodę - wjeżdżamy nie tylko do gminy, ale i samego miasteczka, gdzie w samym centrum, w reprezentacyjnym miejscu pod kościołem stoi namiot z leżankami i stół panów z miejscowej OSP (9.37). Spędzam tutaj ładnych parę chwil zupełnie niepotrzebnie. Ale Horalky nugatowe... Bdb :P

Odcinek do Sochaczewa bez historii. Pamiętam tylko, że wiatr bardzo pomagał, że spadły tu na mnie pierwsze krople deszczu podczas maratonu, ale był to deszcz lichy, ledwo odczuwalny. Pamiętam też bardzo duży ruch ciężarówek na jakimś, na szczęście dość krótkim, odcinku, pamiętam godzinę 12 pod jakimś lokalnym sklepikiem, gdzie kupuję sobie sok pomidorowy i dwa jogurty (ależ ryzykowna mieszanka) i pamiętam potworny spadek morale na wyjeździe z miasta, gdzie dostałem wiatrem w twarz, a silniejsze depnięcie na pedały powodowało silny ból lewego Achillesa. Jakoś się jednak wlokę poboczem aż do Wiskitek, a potem wtaczam się dostojnie, wraz z czarną chmurą za plecami na PK (13.15). Pierwszy, o ile dobrze pamiętam, z serwisowaniem roweru. Poprosiłem o przesmarowanie łańcucha, a sam zająłem się zjadaniem arbuza i, podobno felernego, makaronu z sosem - mnie nie zaszkodził. Po zrobeniu co do mnie należało ruszam. I niemal od razu za rogatkami miasta rozpoczyna się regularna ulewa. W zamieszaniu wpadam omyłkowo na "eSkę", ale natychmiast zawracam i jadę już jak należy. Tyle, że coraz bardziej moknę. W końcu po paru kilometrach znajduję pustą wiatę przystankową, gdzie przez 20 minut przygotowuję się do ulew. Wszystko ląduje w dwóch workach na śmieci. Niestety, i tak nie zapobiegło to temu, że spora część rzeczy była wilgotna. Chwilę zajmuje mi też przepięcie numeru na kurtkę, którą będę miał na sobie już do samego końca. Potem ruszam nie zważając na ten cholerny deszcz. Jest to o tyle łatwe, że wiatr pomaga, a w dodatku jest ciepło. Leje do samych Białobrzegów (17.35), gdzie pożyczam od jednego z braci Piekarskich trochę sudocremu. Ależ dało mi to wtedy ulgę.

Okropnie ciężko wychodzić na ulewę, ale wyjścia nie ma - 70 km do Iłży trzeba przejechać. Początkowo nic nie zapowiada nadchodzących problemów. Dość długo jedzie się wzdłuż S7 drogą techniczną, ale niestety w końcu w tym deszczu trzeba wyjechać na główną drogą. I nią, przez "naście" kilometrów tłoczyć się z samochodami aż do Radomia.

W mieście kieruję się nie wiedzieć czemu na DDRki. Wyglądają całkiem zachęcająco, asfaltowe... Jednak przez jedną z nich niemal nie wypieprzyłem się na zbity pysk - przed skrzyżowaniami są łukowato wygięte, a od chodnika oddzielone niziutkim krawężnikiem. Jest jednak na tyle wysoki, że rowerem zarzuciło, ja zdążyłem się szybko wypiąć, wyciągnąć nogi i uratować du*ę...

Wyjazd z Radomia w stronę Iłży opisywali już wszyscy - w tych warunkach, a więc po zmroku i w strugach deszczu, z setkami tirów to proszenie się o wypadek. Jadę przerażony (a nie boję się ruchu) i niecierpliwie wyczekuję Moyi. A. przysyła mi smsa, że w pokoju, w którym odsypia jest wolne łóżko. Wpadam tam (21.37) i okazuje się, że nadal tak jest - to sprawia, że decyduję się na dłuższy postój, kilka godzin snu, najlepiej do rana. Poza tym prysznic, czyste i suche ciuchy z przepaku, mokre z powrotem do worka, obiad i spać. Cóż z tego, że emocje są na tak wysokim poziomie, że od 22 do 5.30 zmrużyłem oczy na godzinę, a tak to przewalałem się z boku na bok i słuchałem kolegów na korytarzu, głównego sędziego pilnującego na zewnątrz rowerów i bagaży i mierzącego siły z jakimś menelem, który chciał wziąć rower. Oprócz tego towarzyszyła mi myśl, że powinienem jechać, a nie leżeć, ale z drugiej strony, przy pierwszym razie wolałem pojechać asekuracyjnie, bo reakcji organizmu na dwie noce bez snu nie znam i nie chciał bym się nieprzyjemnie naciąć.

Jednym słowem plan dwóch pierwszych dni został zrobiony. Trafiam do zajazdu Moya nawet szybciej niż planowałem.

















  • DST 626.20km
  • Czas 27:45
  • VAVG 22.57km/h
  • VMAX 59.20km/h
  • Kalorie 10583kcal
  • Podjazdy 2906m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

P1000J

Niedziela, 3 lipca 2016 • dodano: 05.07.2016 | Komentarze 23

MAPA

Jakoś w zeszłym roku, gdy zaczęły się krystalizować plany startu w BBT2016 A. stwierdziła, że od dawna marzyła, tak właśnie - marzyła, o starcie w P1000J. Dlaczego? Ano dlatego, że prowadzi przez przepiękne Mazury i Suwalszczyznę, że trasa obfituje we wspaniałe widoki, że to świetna wprawka przed BBT, itd. Pomny piękna wzmiankowanych terenów ochoczo przytaknąłem tym marzeniom i wyraziłem wolę udziału w przedsięwzięciu. Wprawdzie studiowałem 6 lat w Olsztynie, ale byłem na tyle głupi, że rowerem niemal nie wyjeżdżałem poza miasto. Po Mazurach nigdy nie jeździłem. Trochę po Warmi...

W toku przygotowań zgadaliśmy się ze starsząpanią, która to zeznała, że nocleg rezerwuje sobie w pobliskich Pitynach i rekomenduje nam to samo. Tak zrobiłem i w końcu, w piątek, 1 lipca po południu dotarliśmy na miejsce. Jak już wspominałem we wcześniejszych wpisach czułem się fatalnie - w czwartek zjadłem lub wypiłem coś nieodpowiedniego i cierpiałem przez całe popołudnie, noc i pół piątku. Na szczęście ćwiartka Krupniku sprawę załatwiła.

W sobotę rano po przepysznym śniadaniu opuszczamy naszą bazę i jedziemy do bazy maratonu. Jesteśmy tam na 15 minut przed startem. Mocują nam odbiorniki gps do ram, my wkładamy sobie kaski na głowę i po chwili startujemy "honorowo", a po kilkunastu minutach "ostro" z ronda w Świękitach.

Od początku plan był jedyny możliwy w tych okolicznościach - jedziemy cały czas razem w sposób taki, by się nie zajechać. Ja prowadziłem. Jeszcze przed Ornetą mija nas na pełnej prędkości niewielka grupka, w której są między innymi Elizium i Rapsik.. Potem pruje Kurier, Tomek Niepokój, Hipek, itd. My jednak dalej, konsekwentnie swoje.

Nie znoszę upałów, więc warunki były nienajlepsze. Do Reszla (PK 2 - 98 km) zatrzymujemy się tylko na PK1 (43 km, Babiak) na pyszne arbuzy, a potem na zamkniętym przejeździe w Sątopach Samulewie, gdzie odbywam krótką rozmowę telefoniczną, ale muszę ja w trybie pilnym przerwać, bo widzę, że w międzyczasie A. próbuje pokonać zamknięty przejazd kolejowy mimo tego, że słychać już ryk trąby lokomotywy. Gdzieś tutaj dobija do nas mimoza (Teresa), z którą przez jakiś czas będziemy się tasować: pamiętam, że np. Reszel opuszczamy razem, ale chwilę później zostajemy już sami. Na krótko, bo przy skrzyżowaniu w Świętej Lipce dołącza lubelski, mieszany duet. W tym składzie zmierzamy do Kętrzyna. Ja nic nie mówię, ale idzie mi strasznie. Jest na tyle upalnie, że koła kleją się do szosy. "Lepki ten asfalt, nie?" - mówię. W odpowiedzi: "No, ale jedzie się super"... Ciśniemy dalej.

Za Kętrzynem zaczynają się niezłe, asfaltowe DDRki pociągnięte wzdłuż dróg. Zjeżdzamy na nie i nie żałujemy. Trzeba też przyznać, że w tej okolicy kierowcy byli cierpliwi. Rzadko kto zatrąbił na toczący się niemal równolegle peleton. Następnego dnia zadawałem sobie pytanie dlaczego te DDRki wytyczono wzdłuż komfortowych, gładkich szos, podczas gdy na drogach udających asfaltowe nie było takich udogodnień ;))) Jedzie się na tym odcinku fajnie, dopóki ślad nie sprowadza nas na koślawą szosę w kierunku Silca i dalej do PK3 w Sztynorcie - Harszu. Wspaniały punkt, jak na razie najlepszy po pierwszym (gdzie był świetny, zimny arbuz) i drugim (gdzie można było napić się ciepłego). Do tego widok, który sprawia, że człowiek zadaje sobie pytanie po co to robi, widok na plażę i kąpielisko pełne wypoczywających ludzi ;) Na dokładkę smaczny izotonik i przepyszne kanapki z szynką, pomidorkiem, sałatą i majonezem. Jeszcze gdy piszę te słowa cieknie mi ślina. Zimne napoje uzupełniam w pobliskiej knajpie - cola z lodem robi swoje.

Po dłuższej chwili jedziemy dalej. Teraz aż do Gołdapi przez Kruklanki i Banie Mazurskie. Na tym odcinku odbywał się jakiś wyścig samochodowy. Mijały nas jeden za drugim "drapieżne" hyundaie. Gdy zatrzymujemy się w Baniach po coś zimnego do picia spostrzegamy pauzującą tutaj Olę (starsząpanią). Zgodnie z naszymi wcześniejszymi umowami dalej pojedziemy już we trójkę. Weselej i raźniej, a poza wszystkim Ola odciąży mnie trochę, bo Agniecha od samego początku całe rezerwy energii zużywa na prowadzenie dialogu. Zdaję sobie sprawę, że nie wygląda to miło, ale na ostrym podjeździe nie mam siły na pełną odpowiedź na padające zza pleców pytanie typu "ile jezior okrążymy?", więc burczę jedynie: "nie wiem". "Ale więcej jak tysiąc, czy mniej jak tysiąc?"... Dobę później będę tęsknił za chwilą, gdy tak aktywnie rozmiawała... :)

Po drodze do Gołdapi mijamy odpoczywających dwóch chłopaków. Kilka chwil później okaże się, iż jeden z nich przegrzał się i rezygnuje.

PK4 w Gołdapi to niestety punkt słaby. Woda czeka w plastikowych butelkach stojących na pełnym słońcu. Ma temperaturę zupy. Na szczęście w pobliżu znajduje się lodziarnia sprzedająca "szejki". I to nimi za jednym zamachem uzupełniam płyny i kalorie. Wyjazd z Gołdapi po DDRce, potem bardzo, o ile nie najbardziej urokliwy, fragment trasy do punktu w Rutce Tartak. Duże, odkryte przestrzenie, rozsiane zabudowania, zjazdy, podjazdy i jeszcze trójstyk granic do kompletu :) Ja i Ola jedziemy z mp3, A. ma prawie rozładowaną baterię w telefonie, więc muzyki nie słucha. By nie doszło do jakiegoś nieporozumienia co i raz oglądam się czy na pewno jedziemy w komplecie.

Przed Rutką imponujące serpentyny. Zjazd marzenie. Ruch niemal zerowy, widoczność doskonała - tniemy aż iskry z barier idą ;) W końcu zdobywamy kolejny PK, już 5. Osobiście byłem zadowolony z pieprznej, odmulającej zupy pomidorowej. Do tego niezła kanapka, słodycze i już. Wystarczy, bo robi się niedobrze. Gościmy tutaj dość długo, zeszło pewnie więcej niż godzina, ale to kolejka do kibla, to kolejka po wodę, to kolejka po zamówienie, itd.

Ruszamy już w ciemnościach. Ja, jako jeden z niewielu, a może nawet jedyny nie zakładam na siebie nic (w sensie jadę na krótko, a nie na golasa). Nadal jest mi gorąco i wciąż jeszcze po upalnym dniu wyczekuję ochłodzenia. Prowadzę dość liczną grupę, która jednak rwie się na jednym z podjazdów, gdzie dopada nas burza. Większość ludzi, w tym "nasza" starsza, coś zakłada. Ja z A. decyduję się powoli jechać przed siebie, a pozostali nas dogonią. Taktyka się sprawdziła i w takim składzie jak ruszaliśmy z Rutki docieramy do półmetka, PK 6, czyli Sejn. Przemili Państwo goszczą nas tutaj herbatą, kawą (piła A. i była zachwycona). Nie siedzimy jednak zbyt długo, by nie przymulać i w stałym, trzyosobowym składzie jedziemy na Augustów. Cieszę się, że pokonaliśmy ten odcinek w ciemnicy, bo długie proste mogą być naprawdę nużące. Ich jedynym wyznacznikiem jest pojawiające się co jakiś czas światło samochodu nadjeżdżającego z przeciwka. Tasujemy się trochę - to prowadzi Ola, to prowadzę ja, A. też trochę chyba jedzie z przodu, ale nie jestem pewien, bo znów dużo gadają, a ja toczę się na czele ;) W końcu, na opłotkach Augustowa dopada  inny kolarz i przyczepia się do nas, by bezpiecznie dojechać na PK7 (nie ma urządzenia).

Moim zdaniem najlepszy punkt. Świetny rosół z makaronem, niezły (choć już trochę zimny) kotlet z kartoflami i surówką. I creme de la creme, czyli wspaniały kompot truskawkowo porzeczkowy. Ola odbywa rozmowę (miłą) z obsługującym (przemiłym) Janem Doroszkiewiczem, o potrzebach osób wegetariańskich na BBT. Słusznie, trzeba dbać o swoje.

Tutaj zauważam u A. pierwsze objawy poważnego zmęczenia. Jest jakby za mgłą, niezbyt wyraźnie mówi, udziela dziwnych odpowedzi na pytania, itd. Dopytuję czy wszystko ok, czy nie chce jeszcze trochę poczekać, ale nie. Nie chce.

Wyjazd z miasta dziwny, przez roboty drogowe musieliśmy prowadzić rowery kawałek po chodniku. Po chwili cieszymy się jednak całkowicie pustą (równoległa obwodnica) drogą wiodącą nas do Raczek, a potem aż do Olecka. Tamże krótki postój na stacji benzynowej. Ależ ten redbull smakował, a jaki sok pomidorowy był pyszny... Wschodzące słońce, nie che się jechać, ale... trzeba. Więc ruszamy, zaliczamy pierwszy podjazd za miastem i od razu łapie nas deszcz. Początkowo właściwie deszczyk, ale momentami przechodzi w ulewę. Przemoczeni docieramy do Wydmin. Po drodze pomagam jeszcze starszemu koledze, który złapał gumę i czeka na kogoś kto mu tę dętkę da. Robię to ja, bo Ola deklaruje, że ma dwie zapasowe. W razie czego będzie więc z czego brać.

W Wydminach (i potem w Mrągowie) mam dwa głębokie kryzysy. Na szczęście dziewczyny szybko stawiają mnie do pionu i jednak chcę jechać dalej ;) Pierwsze kilometry po postoju to mordęga, nie da się wykonać pełnego obrotu nogą z powodu odparzeń. Ale potem, gdy ciało się przyzwyczai nie jest już źle.

Przez Giżycko przejeżdżamy z pominięciem DDRek, nikt na nas nie trąbił, choć A. twierdziła, że parę gorzkich słów usłyszała. natomiast za Giżyckiem przez kilkanaście km klniemy na czym świat stoi - najpierw na mijających na gazetę kierowców, pędzących na złamanie karku wąską alejką łaczącą Giżycko z Mikołajkami, a potem, na drodze do Ryna, na asfalt, który wygląda jak po bombardowaniu. Oczywiście wszystko w lejącym deszczu, a jakże! W samym Rynie króciutki postój i już mkniemy upiorną DK. Upiorną, bo jest niesamowity ruch, który dość mocno blokujemy. Nerwowi kierowcy trąbią, wyprzedzają na chama. Z niecierpliwością odliczam km do Mrągowa, na PK9. W końcu jest. Do miasta wjeżdżamy w imponujących warunkach - leje jak z cebra. W punkcie informacji turystycznej wszystko zalane wodą. Znajdujemy jednak czas podczas kilkudziesięciu minut postoju na gorące kubki rosołu, potem higienę osobistą w ubikacji i na koniec na wisienkę na torcie - przepyszne, słodkie, soczyste nektaryny :) Pełni optymizmu ruszamy na ostatnie 100 km. Na wejście podjazd i nienajlepsze asfalty, ale potem jest jeszcze gorzej. Dziura na dziurze - nie przeszkadza to w podjazdach, ale na zjazdach znacznie spowalnia. Na szczęście widoki i przewyższenia wszystko rekompensują.

W Kikitach na ostatnim punkcie orzeźwiam się kanapką ze świeżym ogórkiem. A wygląda już bardzo źle, widać, że ledwo zipie. Mówi, że gdy pomyśli o wejściu na rower to robi jej się niedobrze. Ale, o dziwo, gdy ruszamy wkręca się na obroty i dość żwawo mknie najpierw na Jeziorany, potem na Dobre Miasto. Umiejętnie podsycam zaciekawienie "serpentynami" i udaje się - wjeżdżamy na samą górę bez najmniejszego problemu ;)

W Dobrym Mieście mały punkcik, ale z najlepszym napojem - sok z arbuza. Coś wspaniałego. Po posileniu się tymże pozostaje nam się już tylko powspinać w kiernku Ełdyt Wielkich i na koniec spić śmietankę - zjechać do bazy i odebrać medal.

Udało się. Ciężko było mi w to uwierzyć przez cały maraton. Dopiero gdzieś od Wydmin, ewentualnie Mrągowa biorę pod uwagę, że się wszystko zepnie. Czas nienajlepszy, ale daję sobie ulgę za te warunki - upał i ulewy. W życiu się tak nie zmaltretowałem na rowerze, ale i chyba w życiu nie miałem tyle radości za wjazd na metę.

Wielkie podziękowania dla dziewczyn za wspólną jazdę. Świetnie było się nawzajem motywować. Oby zawsze nam tak szło ;)

Do dystansu doliczam dojazd i powrót do bazy.






























  • DST 513.20km
  • Czas 20:53
  • VAVG 24.57km/h
  • VMAX 51.20km/h
  • Temperatura 8.0°C
  • HRmax 176 ( 92%)
  • HRavg 146 ( 76%)
  • Kalorie 8434kcal
  • Podjazdy 2029m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Piękny Wschód

Sobota, 30 kwietnia 2016 • dodano: 03.05.2016 | Komentarze 23

PARCZEW-Cyców-Chełm-Wojsławice-Hrubieszów-Tyszowce-Tomaszów Lubelski-Tarnawatka-Krasnobród-Zwierzyniec-Biłgoraj-Frampol-Janów Lubelski-Kraśnik-Opole Lubelskie-Kazmierz n/Wisłą-Nałęczów-Kamionka-Lubartów-PARCZEW

MAPA

Od czasu gdy wymyśliłem sobie udział w BBT wiadomo było, że trzeba gdzieś zrobić kwalifikację. Ta najbliższa, w Świnoujściu odpadała ze względu na monotonię. Chcieliśmy jechać z eranis na Maraton Podróżnika, ale okazało się, że wizyta w teatrze w kluczowym momencie zapisów przesądziła o tym, że się nie zabierzemy – miejsca rozeszły się w 8 minut, a przedstawienie skończyło się „aż” 45 minut później. No nic, nasz błąd. Żeby nie zostawiać sprawy na ostatnią minutę zdecydowaliśmy się zmienić plany majówkowe i miast nawiedzić Grecję, wybrać się do słonecznego Parczewa ;)
Od kilku dni chodziłem jak struty. Nie ukrywam, że trochę się stresowałem nadchodzącą kwalifikacją. Byłem pod sporą presją – zmienić TAKIE plany wakacyjne... Innego wyjścia jak „zwycięstwo” nie było. Wprawdzie w zeszłym tygodniu zrobiłem ponad 350 km na trasie do Gdyni, ale jechałem nocą, z wiatrem i przy sprzyjającej pogodzie. Na lubelszczyźnie miały być sporo gorsze warunki, a limit, jak mi się wydawało, całkiem wyśrubowany. Podsumowując wszystko było dla mnie dużą zagadką.

O dziwo spałem dość dobrze – obudziłem się na chwilę około 2, ale szybko odwróciłem się na drugi bok i odpłynąłem jeszcze na te 3 godziny, bo pobudkę mieliśmy o 5. Warunki zakwaterowania były jakie były – 10 osób na jedną łazieneczkę, nie sposób było wszystko załatwić tak jak się powinno ;) Za oknem – szaro i ponuro, siąpi. Nie jestem zdziwiony, bo to samo było w prognozach (które, fakt faktem, zmieniały się dość diamteralnie na przestrzeni ostatnich dni), jak wstawałem w nocy to też słyszałem zacinający o szyby deszcz. No nic, lepszych warunków na bicie życiówki nie można było sobie wyobrazić. W garażu szykujemy rowery – dopinamy numery, zakładamy oświetlenie. Ja decyduję się jechać jednak z plecakiem, mimo że mam do dyspozycji torbę pożyczoną przez starsząpanią specjalnie na tę okazję – tu głębokie ukłony dla Wzmiankowanej ;) Do plecaka zabrałem trzy batony musli, dwa żele energetyczne, owocowe, paczkę kabanosów, dwa batony proteinowe. Do bidonu prawie litr pomarańczowego oshee.

Do bazy maratonu podjeżdżamy te 700 m. Jesteśmy już lekko przemoczeni, bo oczywiście pada. Na miejscu nerwowa atmosfera startu. Poznaję kolejne twarze – są Hipki, jest Wilk, hansglopke, krzychu60, z chłopakami z Lublina witamy się po wczorajszej integracji jak ze znajomymi, podobnie z kviato. Podpytuję A. który to Elizium, ale nie jest w stanie mi go wskazać ;) Na szczęście później poznam go po bluzie z napisem Kórnik w Hrubieszowie – było miłe spotkanie. Na 10 minut przed moim startem (godzina 7.24) podstawiam się na punkt startowy. Tam zaczepnia mnie starszy pan, przedstawia się jako Maniek, mówi, że jedzie na trekkingowym rowerze, że odwiedził swojego byłego proboszcza czym go zaskoczył i, że rano czyta ewangelię. Chwilę później okazało się, że jedziemy w jednej grupie, podobnie jak jeszcze kilku, nieco młodszych, kolegów. 7.24, start, reset garmina, można jechać.

Jakoś od początku jestem z przodu – moje nazwisko wyczytano jako pierwsze, więc i na starcie byłem z przodu. Narzucam swoje tempo – nie jadę szybko, bo wiem, że przede mną szmat drogi, a czasu tyle, że nawet przy spokojnej jeździe powinno wystarczyć. Mijają kolejne kilometry, woda pryska spod kół. Mokre są spodnie, buty, rower zaświniony, ale jedzie się dobrze. Wiatr sprzyja. Ze dwa albo trzy razy mija nas rozpędzony pociag zawodników jadących na krótszy dystans – my startowaliśmy jako ostatnia grupa na 512 km. W jednej z takich grup dostrzegam Monikę z Kielc, z którą chwilę wcześniej rozmawialiśmy sobie w bazie. Ależ oni pędzą. No, ale mają też sporo mniej do przejechania.

Pierwszy punkt na stacji benzynowej – pieczątka i jazda dalej. Nic się nie zmienia, ja nadal z przodu. W garminie nie miałem ustawionego widoku na prędkość, więc co jakiś czas podpytuję koleżki z tyłu ile jedziemy: 25-27 km/h. W Cycowie schodzi nam koło 5 minut – bierzemy pieczątki, podjadamy, sikostop. Dalej na zmianę wychodzi Łukasz. Ale niestety słabo mu idzie – od razu odjeżdża narzucając dużo mocniejsze tempo, potem odwraca się i czeka aż go dojedziemy. W taki sposób, że zawsze się to kończy hamowaniem z mojej (naszej strony). Po kilku kilometrach dochodzę do wniosku, że takie szapranie nic nie da, więc znów wyjeżdżam do przodu i, z kwalifikacją przed oczyma, pociskam w kierunku Chełma. Niestety wiatr już lekko przeszkadza.

Miasto Chełm wita nas ścieżkami rowerowymi. Olewam je jednak, bo nie wyglądają najlepiej, jezdnia wydaje się być dużo lepszym rozwiązaniem i to mimo sporego korka. Nikt na nas tu nie zatrąbił. Sami kulturalni ludzie. Z McD wypada do nas Maniek, który kilkanaście kilometrów wcześniej na swoim trekkingu z koszykiem wyprzedzał nas... trawiastym poboczem wzbudzając aplauz i uznanie kolegów ;) Kawałek dalej zaś, po tęgim podjeździe po bruku, docieramy na chełmski rynek, gdzie odbywa się jakiś festyn. A więc punkt numer 3, dystans 98 km. Jest coś koło 11.20.

Tutaj szybkie uzupełnienie bidonów, drożdżówki i kanapka. Po 15 minutach jedziemy dalej, znów pod górę i znów po kostce. Na szczęście tylko kawałek. Wyjazd z Chełma fatalny – głębokie koleiny, duży ruch i kierowcy mijający nas na gazetę. Chłopaki zażyczyli sobie postoju na siku. Stajemy więc, po chwili okazuje się jednak, że nie wszyscy jadą, bo część poszła dalej w krzaki. Po kilometrze czekamy więc na nich.

Odcinek Chełm – Wojsławice to pierwsze hopki. Na zjazdach można fajnie dokręcić, na podjazdach momentami zrzucam na mniejszą zębatkę. Układ grupy cały czas taki sam, niestety nadal ja z przodu. Od czasu do czasu słysze z tyłu prośbę „wolniej, zgubili koło”. Momentami wychodzą na prowadzenie inni koledzy i wtedy można trochę odetchnąć. Ale i tak jedzie się w porządku, adrenalina robi swoje. Średnia brutto cały czas ze sporym zapasem na ewentualne dłuższe postoje.

W Wojsławicach pieczątka pod urzędem gminy i kanapka z serem. Na wyjeździe z tej ładnie położonej miejscowości mijamy mariobikera z kolegami – z tego co widziałem zmieniali dętkę. Do Hrubieszowa, a więc do pierwszego „dużego” punktu z ciepłym jedzeniem mamy około 30 km. I dość sprawnie, łapiąc tuż przed miastem kviato, który potem będzie się z nami nieustannie tasował, docieramy do hrubieszowskiego ośrodka sportu.

W drzwiach mijam się z Wąskim i jego grupą. Zjedli, załatwili co trzeba, mogą jechać dalej. Ja odwiedzam WC, potem idę do bufetu po dość średnią gulaszową. Ale z drugiej strony ciepły posiłek w takim momencie to zbawienie :) Tutaj poznajemy się z Elizium i jego towarzyszem, Pawłem :) Chwilę rozmawiamy, oni ruszają krótko przed nami.

Moi towarzysze proponują spokojniejszą jazdę. Są już zmęczeni, nie chcą cisnąć. Nie ma się co dziwić, nie mają potrzeby zrobienia tego w 26 godzin. Wprawdzie jeden z nich, niestety nie pamiętam imienia, zaczyna się zastanawiać czy mi nie towarzyszyć do końca w trochę szybszej jeździe. Ale mówi, że ostateczną decyzję podjemie dopiero w Janowie. No nic, trzeba dalej jechać swoje. Redukuję trochę prędkość, co nie jest takie trudne. Za Hrubieszowem, a szczególnie za Tyszowcami zaczynają się górki i to całkiem spore. W Tyszowcach dochodzi nas spora grupa, z która potem będziemy się spotykać. Wyprzedzają nas, ale na podjazdach idzie im gorzej i jedziemy po chwili w jednej „kupie”. Gdzieś po drodze miga mi Elizium z Pawłem, gdy wciągają jakiegoś batona, a chwilę później wyprzedzają nas z pełną prędkością na zjeździe.

Ja przed jednym z kolejnych, majaczących przed nami podjazdów decyduję się na krótki postoik – robię to wbrew sobie, bo nie chciałem stawać między punktami. Jednak czuję, że jak nie zjem batona to będzie źle, że odetnie mi prąd. Zajęło to nam może 5 minut i wspinamy się dalej. Gdzieś tam po raz kolejny wyprzedzamy na podjeździe młynkującego kviato, który mówi, że podjazdów będzie jeszcze 3 i wszystkie są tęgie. Daje mi to do myślenia, bo jako osoba z tych stron wie zapewne co robi i celowo się nie forsuje. Zwalniamy więc i my.

W Tomaszowie wypadamy na krajówkę i zmieniamy kierunek jazdy na północ. Przy wietrze wiejącym z południowego zachodu to spora ulga. Trochę deprymuje fakt, że odległość do Warszawy, która widnieje na tablicy, to wciąż mniej niż nasz dystans do celu ;)

Nad Roztoczem przewalają się ciemne chmury. Zmoczyły co szybszych uczestników, myśmy załapali się jedynie na mokre asfalty w okoliach Krasnobrodu i Zwierzyńca. Właśnie, Krasnobród. Punkt zbawienie – gdy tam dojeżdżaliśmy mówię, że mam olbrzymią chęć na gorącą, słodką herbatę. I okazuje się, że ta właśnie tam jest. W ilościach dowolnych :) Niestety, gorzej było z pączkami, które się skończyły. Pozostają jedynie banany, dobre i to.

Kviato informuje nas, że teraz czeka nas piękny odcinek do Zwierzyńca. Droga rzeczywiście była malownicza, w dodatku z bardzo dobrym asfaltem. Przejeżdżamy przez kawałek Roztoczańskiego Parku Narodowego. Teraz prowadzi Łukasz i tempo jest idealnie dopasowane. Ja wreszcie trochę odpoczywam.

W Zwierzyńcu postój przy sklepie – pieczątka. Gdy chłopaki robią zakupy ja próbuję skontaktować się, bez skutku, z eranis, która jedzie, jak się okazało, solo na krótszym dystansie. Bez skutku – potem okazało się, że już nie chciała odbierać telefonu, tylko minimalizując postoje dotrzeć do Parczewa. W każdym razie na wyjeździe ze Zwierzyńca łapie mnie kryzys i trzyma prawie do Biłgoraja. Ponownie jadę w peletonie, a w najgorszym razie z przodu, z kolegą obok.

W Biłogoraju ktoś wypatrzył stację położoną na uboczu. Tam zajeżdżamy po pieczątkę, ja zjadam rogalika i dopijam to puszką coli. Ponownie ignorujemy DDRkę na obwodnicy miasta. Jednak tym razem chyba każde mijające nas auto donośnie trąbi. Natomiast jak tylko opuszczamy teren zabudowany i kierujemy się na Janów wpadamy w niesamowicie gęstą mgłę. Momentami nie widać dalej jak na 10 metrów. Coś strasznego. Ciągnie się to dobre kilka kilometrów, na szczęście w końcu się rozrzedza.

Gdzieś przed Janowem dopada nas grupa, którą spotkaliśmy pod Tyszowcami z Krzyśkiem na czele, a w składzie jest też Iza. Okazuje się, że też jadą po kwalifikację i zawiązuje się plan jazdy wspólnej. Dochodzi do skutku po wizycie na punkcie w Janowie, na który wjeżdżamy około 22.20. Mówię, że chcę ruszyć nie później jak o 23 i jest to zbieżne z planami wspomnianej grupy. Tutaj też odpada dwóch kolegów, którzy jechali od samego początku, w tym ten, który rozważał jazdę ze mną na 26 godzin. Przyłącza się natomiast Łukasz, jednak od początku nie kryje, że jest bardzo zmęczony i nie wie czy da radę. Mimo wszystko cieszę się, bo to zawsze jednak raźniej jakby co.

Punkt w Janowie najlepszy ze wszystkich. Czekało na nas ciepłe jedzenie – przepyszna kasza pęczak z bardzo dobrymi surówkami i piersią z kurczaka w warzywnym sosie. Do tego, dla chętnych, możliwość przespania się, czyste kible, ciepła herbata i kawa. No wszystko co powinno być na punkcie rozpoczynającym długi, prawie 100 km, nocny przelot do punktu kolejnego (Kazimierz).

Wyjeżdżamy wraz z grupą Krzyśka i Izy, a z nami Wąski z emesem, kahą i resztą swojej ekipy. Jednak Ci drudzy zostawiają nas w tyle. Aż do Kraśnika widzimy ich migające czerwone światła, a jedziemy we trójkę – ja, Krzysiek i Łukasz. Na podjazdach zostaję z tyłu, na równym doganiam, a nawet przeganiam ich. W Kraśniku zatrzymujemy się na orlenie i jakoś tak wychodzi, że jedziemy już bez grupy Wąskiego, ale w dość licznym towarzystwie. Ciągniemy bez zatrzymania aż pod Opole Lubelskie, gdzie zatrzymujemy się na skrzyżowaniu na sikanie. Jak już zrobiliśmy co było do zrobienia (około 3 minuty) dopędza nas Wąski z kompanami. Ruszamy i po chwili jedziemy już wszyscy razem, z tym, że tylko do stacji w Opolu, gdzie ponownie odchudzamy się o „Wąskich”. I tak już zostanie do końca, miniemy się z nimi potem tylko na stacji orlenu w Kazimierzu.

Punkt w Kazimierzu do najlepszych nie należał. Ale i tak szacunek dla prowadzącego, że koło 3, gdy mijaliśmy jego posesję krzyknął do nas, że to tu. Czekały tam na nas, na powietrzu, butelki z wodą niegazowaną i drożdżówki. Posiliam się trochę i i tak zatrzymujemy się kilkaset metrów dalej na orlenie. Wypijam gorącą czekoladę, coś tam zjadam ze swoich zapasów i ruszamy na ostatni, blisko 100 kilometrowy odcinek w składzie dwuosobowym. Krzyś z Izą i resztą musieli ruszyć jakoś przed nami, nawet nie zauważyliśmy kiedy. Jestem więc tylko ja i Łukasz, który nie kryje, że ma dołek i jedzie mu się strasznie. Nic dziwnego – jego dotychczasowy rekord to 200 km, a na licznikach mamy już sporo ponad 400. W dodatku ja poczułem nowe siły po tej czekoladzie i nie zamierzam odpuszczać, mimo że zapas czasu wygląda naprawdę bezpiecznie. Dochodzę do wniosku, że idealnym miejscem było by czekające na mnie łóżko w pokoju w Parczewie, a niekoniecznie urokliwe asfalty lubelszczyzny. Nie ma więc na co się oglądać, trzeba jechać, bo samo się to to nie zrobi.

W Nałeczowie trafiamy na dwóch panów, którzy zastanwiają się gdzie wziąć pieczątkę. Pan z punktu w Kazimierzu mówił nam jednak, że inne grupy robiły sobie zdjęcie i tak samo postępujemy i my. Fota i po chwili z Łukaszem jedziemy dalej, znów natrafiając na kviato, który cały czas nie jest pewien czy zdąży. Mówię mu, że czasu dużo i na pewno da radę, ale z lekką wątpliwością kręci głową. Jedzie bardzo spokojnie swoje, my ruszamy trochę szybciej w dalszą drogę.

Na punkcie w Kamionce czuć już zapach mety. Stąd to tylko 40 kilometrów. Nie ma więc na co się oglądać – pieczątka, WC i jedziemy dalej, puszczając lekko do przodu grupę „Krzyś + Iza” - po Kazimierzu dopiero tutaj na nich natrafiamy.

Do Lubartowa jeszcze jakoś idzie. Jednak drogę do Parczewa przeklinam – bardzo długie proste, sporo rozciągniętych na długim dystansie podjazdów. Nie będę ukrywał, że jechałem ostatkiem sił. Zapłaciłem za swoje wcześniejsze „rumakowanie”. Kolega Łukasz z rezygnacją mówi, że nie jest w stanie nawet utrzymać się na kole, a prędkość nie jest większa niż 20 km/h... Na szczęście po wczorajszej szarości nie ma już śladu, wychodzi słońce, wstaje piękny dzień, a ja myślami jestem już na mecie. Jeszcze 10 km, 5 km, w końcu widać znajome wieże parczewskiego kościoła. Miasto, ostatni skręt, brama ośrodka i baza. W końcu. Po 24h46`, o 8.10. Kwalifikacja zrobiona! Mission completed ;) Odbieram dyplom i medal, zjadam miskę przepysznego gulaszu i ruszam (z buta!) do odległej o 700 metrów kwatery. Dopiero na ostatniej prostej wsiadam na rower i podjeżdżam pod furtkę ;)

Podsumowując. Jestem zadowolony i dumny, że się udało. Nie miałem wcale pewności, że skończy się sukcesem, a jednak powiodło się. Popełniłem błąd, że nie dopilnowałem, by trafić do grupy z kimś, kto też robił kwalifikację. Jestem pewien, że taka wzajemna motywacja dużo by dała. A tutaj, przez ostatnie 100 km, ja musiałem motywować kolegę, który pobijał właśnie życiówkę o 300 km (!). Trochę za bardzo cisnąłem na początku, ale patrząc na ilość postojów (których wcale nie było dużo) i zapas czasu wychodzi mi, że chyba dobrze, że tak postąpiłem.

Bardzo cieszę się, że poznałem kolejnych kilkanaście osób z BS`a i z forum. Warto było tyle tłuc się ze Szczecina, by to wszystko przeżyć :) Olbrzymie brawa należą się też A., która wybrała się wprawdzie na krótszy dystans, ale sama przez całą trasę walczyła z wiatrem, kiepską pogodą, sama ze sobą i nie odpuściła, chociaż miała możliwości, a jechała przecież „po pietruszkę”. Brawa!