m i c h u s s

avatar Na BSach przebyłem 133994.92 km z prędkością średnią 21.52 km/h.
Więcej o mnie.




Follow me on Strava




button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 513.20km
  • Czas 20:53
  • VAVG 24.57km/h
  • VMAX 51.20km/h
  • Temperatura 8.0°C
  • HRmax 176 ( 92%)
  • HRavg 146 ( 76%)
  • Kalorie 8434kcal
  • Podjazdy 2029m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Piękny Wschód

Sobota, 30 kwietnia 2016 • dodano: 03.05.2016 | Komentarze 23

PARCZEW-Cyców-Chełm-Wojsławice-Hrubieszów-Tyszowce-Tomaszów Lubelski-Tarnawatka-Krasnobród-Zwierzyniec-Biłgoraj-Frampol-Janów Lubelski-Kraśnik-Opole Lubelskie-Kazmierz n/Wisłą-Nałęczów-Kamionka-Lubartów-PARCZEW

MAPA

Od czasu gdy wymyśliłem sobie udział w BBT wiadomo było, że trzeba gdzieś zrobić kwalifikację. Ta najbliższa, w Świnoujściu odpadała ze względu na monotonię. Chcieliśmy jechać z eranis na Maraton Podróżnika, ale okazało się, że wizyta w teatrze w kluczowym momencie zapisów przesądziła o tym, że się nie zabierzemy – miejsca rozeszły się w 8 minut, a przedstawienie skończyło się „aż” 45 minut później. No nic, nasz błąd. Żeby nie zostawiać sprawy na ostatnią minutę zdecydowaliśmy się zmienić plany majówkowe i miast nawiedzić Grecję, wybrać się do słonecznego Parczewa ;)
Od kilku dni chodziłem jak struty. Nie ukrywam, że trochę się stresowałem nadchodzącą kwalifikacją. Byłem pod sporą presją – zmienić TAKIE plany wakacyjne... Innego wyjścia jak „zwycięstwo” nie było. Wprawdzie w zeszłym tygodniu zrobiłem ponad 350 km na trasie do Gdyni, ale jechałem nocą, z wiatrem i przy sprzyjającej pogodzie. Na lubelszczyźnie miały być sporo gorsze warunki, a limit, jak mi się wydawało, całkiem wyśrubowany. Podsumowując wszystko było dla mnie dużą zagadką.

O dziwo spałem dość dobrze – obudziłem się na chwilę około 2, ale szybko odwróciłem się na drugi bok i odpłynąłem jeszcze na te 3 godziny, bo pobudkę mieliśmy o 5. Warunki zakwaterowania były jakie były – 10 osób na jedną łazieneczkę, nie sposób było wszystko załatwić tak jak się powinno ;) Za oknem – szaro i ponuro, siąpi. Nie jestem zdziwiony, bo to samo było w prognozach (które, fakt faktem, zmieniały się dość diamteralnie na przestrzeni ostatnich dni), jak wstawałem w nocy to też słyszałem zacinający o szyby deszcz. No nic, lepszych warunków na bicie życiówki nie można było sobie wyobrazić. W garażu szykujemy rowery – dopinamy numery, zakładamy oświetlenie. Ja decyduję się jechać jednak z plecakiem, mimo że mam do dyspozycji torbę pożyczoną przez starsząpanią specjalnie na tę okazję – tu głębokie ukłony dla Wzmiankowanej ;) Do plecaka zabrałem trzy batony musli, dwa żele energetyczne, owocowe, paczkę kabanosów, dwa batony proteinowe. Do bidonu prawie litr pomarańczowego oshee.

Do bazy maratonu podjeżdżamy te 700 m. Jesteśmy już lekko przemoczeni, bo oczywiście pada. Na miejscu nerwowa atmosfera startu. Poznaję kolejne twarze – są Hipki, jest Wilk, hansglopke, krzychu60, z chłopakami z Lublina witamy się po wczorajszej integracji jak ze znajomymi, podobnie z kviato. Podpytuję A. który to Elizium, ale nie jest w stanie mi go wskazać ;) Na szczęście później poznam go po bluzie z napisem Kórnik w Hrubieszowie – było miłe spotkanie. Na 10 minut przed moim startem (godzina 7.24) podstawiam się na punkt startowy. Tam zaczepnia mnie starszy pan, przedstawia się jako Maniek, mówi, że jedzie na trekkingowym rowerze, że odwiedził swojego byłego proboszcza czym go zaskoczył i, że rano czyta ewangelię. Chwilę później okazało się, że jedziemy w jednej grupie, podobnie jak jeszcze kilku, nieco młodszych, kolegów. 7.24, start, reset garmina, można jechać.

Jakoś od początku jestem z przodu – moje nazwisko wyczytano jako pierwsze, więc i na starcie byłem z przodu. Narzucam swoje tempo – nie jadę szybko, bo wiem, że przede mną szmat drogi, a czasu tyle, że nawet przy spokojnej jeździe powinno wystarczyć. Mijają kolejne kilometry, woda pryska spod kół. Mokre są spodnie, buty, rower zaświniony, ale jedzie się dobrze. Wiatr sprzyja. Ze dwa albo trzy razy mija nas rozpędzony pociag zawodników jadących na krótszy dystans – my startowaliśmy jako ostatnia grupa na 512 km. W jednej z takich grup dostrzegam Monikę z Kielc, z którą chwilę wcześniej rozmawialiśmy sobie w bazie. Ależ oni pędzą. No, ale mają też sporo mniej do przejechania.

Pierwszy punkt na stacji benzynowej – pieczątka i jazda dalej. Nic się nie zmienia, ja nadal z przodu. W garminie nie miałem ustawionego widoku na prędkość, więc co jakiś czas podpytuję koleżki z tyłu ile jedziemy: 25-27 km/h. W Cycowie schodzi nam koło 5 minut – bierzemy pieczątki, podjadamy, sikostop. Dalej na zmianę wychodzi Łukasz. Ale niestety słabo mu idzie – od razu odjeżdża narzucając dużo mocniejsze tempo, potem odwraca się i czeka aż go dojedziemy. W taki sposób, że zawsze się to kończy hamowaniem z mojej (naszej strony). Po kilku kilometrach dochodzę do wniosku, że takie szapranie nic nie da, więc znów wyjeżdżam do przodu i, z kwalifikacją przed oczyma, pociskam w kierunku Chełma. Niestety wiatr już lekko przeszkadza.

Miasto Chełm wita nas ścieżkami rowerowymi. Olewam je jednak, bo nie wyglądają najlepiej, jezdnia wydaje się być dużo lepszym rozwiązaniem i to mimo sporego korka. Nikt na nas tu nie zatrąbił. Sami kulturalni ludzie. Z McD wypada do nas Maniek, który kilkanaście kilometrów wcześniej na swoim trekkingu z koszykiem wyprzedzał nas... trawiastym poboczem wzbudzając aplauz i uznanie kolegów ;) Kawałek dalej zaś, po tęgim podjeździe po bruku, docieramy na chełmski rynek, gdzie odbywa się jakiś festyn. A więc punkt numer 3, dystans 98 km. Jest coś koło 11.20.

Tutaj szybkie uzupełnienie bidonów, drożdżówki i kanapka. Po 15 minutach jedziemy dalej, znów pod górę i znów po kostce. Na szczęście tylko kawałek. Wyjazd z Chełma fatalny – głębokie koleiny, duży ruch i kierowcy mijający nas na gazetę. Chłopaki zażyczyli sobie postoju na siku. Stajemy więc, po chwili okazuje się jednak, że nie wszyscy jadą, bo część poszła dalej w krzaki. Po kilometrze czekamy więc na nich.

Odcinek Chełm – Wojsławice to pierwsze hopki. Na zjazdach można fajnie dokręcić, na podjazdach momentami zrzucam na mniejszą zębatkę. Układ grupy cały czas taki sam, niestety nadal ja z przodu. Od czasu do czasu słysze z tyłu prośbę „wolniej, zgubili koło”. Momentami wychodzą na prowadzenie inni koledzy i wtedy można trochę odetchnąć. Ale i tak jedzie się w porządku, adrenalina robi swoje. Średnia brutto cały czas ze sporym zapasem na ewentualne dłuższe postoje.

W Wojsławicach pieczątka pod urzędem gminy i kanapka z serem. Na wyjeździe z tej ładnie położonej miejscowości mijamy mariobikera z kolegami – z tego co widziałem zmieniali dętkę. Do Hrubieszowa, a więc do pierwszego „dużego” punktu z ciepłym jedzeniem mamy około 30 km. I dość sprawnie, łapiąc tuż przed miastem kviato, który potem będzie się z nami nieustannie tasował, docieramy do hrubieszowskiego ośrodka sportu.

W drzwiach mijam się z Wąskim i jego grupą. Zjedli, załatwili co trzeba, mogą jechać dalej. Ja odwiedzam WC, potem idę do bufetu po dość średnią gulaszową. Ale z drugiej strony ciepły posiłek w takim momencie to zbawienie :) Tutaj poznajemy się z Elizium i jego towarzyszem, Pawłem :) Chwilę rozmawiamy, oni ruszają krótko przed nami.

Moi towarzysze proponują spokojniejszą jazdę. Są już zmęczeni, nie chcą cisnąć. Nie ma się co dziwić, nie mają potrzeby zrobienia tego w 26 godzin. Wprawdzie jeden z nich, niestety nie pamiętam imienia, zaczyna się zastanawiać czy mi nie towarzyszyć do końca w trochę szybszej jeździe. Ale mówi, że ostateczną decyzję podjemie dopiero w Janowie. No nic, trzeba dalej jechać swoje. Redukuję trochę prędkość, co nie jest takie trudne. Za Hrubieszowem, a szczególnie za Tyszowcami zaczynają się górki i to całkiem spore. W Tyszowcach dochodzi nas spora grupa, z która potem będziemy się spotykać. Wyprzedzają nas, ale na podjazdach idzie im gorzej i jedziemy po chwili w jednej „kupie”. Gdzieś po drodze miga mi Elizium z Pawłem, gdy wciągają jakiegoś batona, a chwilę później wyprzedzają nas z pełną prędkością na zjeździe.

Ja przed jednym z kolejnych, majaczących przed nami podjazdów decyduję się na krótki postoik – robię to wbrew sobie, bo nie chciałem stawać między punktami. Jednak czuję, że jak nie zjem batona to będzie źle, że odetnie mi prąd. Zajęło to nam może 5 minut i wspinamy się dalej. Gdzieś tam po raz kolejny wyprzedzamy na podjeździe młynkującego kviato, który mówi, że podjazdów będzie jeszcze 3 i wszystkie są tęgie. Daje mi to do myślenia, bo jako osoba z tych stron wie zapewne co robi i celowo się nie forsuje. Zwalniamy więc i my.

W Tomaszowie wypadamy na krajówkę i zmieniamy kierunek jazdy na północ. Przy wietrze wiejącym z południowego zachodu to spora ulga. Trochę deprymuje fakt, że odległość do Warszawy, która widnieje na tablicy, to wciąż mniej niż nasz dystans do celu ;)

Nad Roztoczem przewalają się ciemne chmury. Zmoczyły co szybszych uczestników, myśmy załapali się jedynie na mokre asfalty w okoliach Krasnobrodu i Zwierzyńca. Właśnie, Krasnobród. Punkt zbawienie – gdy tam dojeżdżaliśmy mówię, że mam olbrzymią chęć na gorącą, słodką herbatę. I okazuje się, że ta właśnie tam jest. W ilościach dowolnych :) Niestety, gorzej było z pączkami, które się skończyły. Pozostają jedynie banany, dobre i to.

Kviato informuje nas, że teraz czeka nas piękny odcinek do Zwierzyńca. Droga rzeczywiście była malownicza, w dodatku z bardzo dobrym asfaltem. Przejeżdżamy przez kawałek Roztoczańskiego Parku Narodowego. Teraz prowadzi Łukasz i tempo jest idealnie dopasowane. Ja wreszcie trochę odpoczywam.

W Zwierzyńcu postój przy sklepie – pieczątka. Gdy chłopaki robią zakupy ja próbuję skontaktować się, bez skutku, z eranis, która jedzie, jak się okazało, solo na krótszym dystansie. Bez skutku – potem okazało się, że już nie chciała odbierać telefonu, tylko minimalizując postoje dotrzeć do Parczewa. W każdym razie na wyjeździe ze Zwierzyńca łapie mnie kryzys i trzyma prawie do Biłgoraja. Ponownie jadę w peletonie, a w najgorszym razie z przodu, z kolegą obok.

W Biłogoraju ktoś wypatrzył stację położoną na uboczu. Tam zajeżdżamy po pieczątkę, ja zjadam rogalika i dopijam to puszką coli. Ponownie ignorujemy DDRkę na obwodnicy miasta. Jednak tym razem chyba każde mijające nas auto donośnie trąbi. Natomiast jak tylko opuszczamy teren zabudowany i kierujemy się na Janów wpadamy w niesamowicie gęstą mgłę. Momentami nie widać dalej jak na 10 metrów. Coś strasznego. Ciągnie się to dobre kilka kilometrów, na szczęście w końcu się rozrzedza.

Gdzieś przed Janowem dopada nas grupa, którą spotkaliśmy pod Tyszowcami z Krzyśkiem na czele, a w składzie jest też Iza. Okazuje się, że też jadą po kwalifikację i zawiązuje się plan jazdy wspólnej. Dochodzi do skutku po wizycie na punkcie w Janowie, na który wjeżdżamy około 22.20. Mówię, że chcę ruszyć nie później jak o 23 i jest to zbieżne z planami wspomnianej grupy. Tutaj też odpada dwóch kolegów, którzy jechali od samego początku, w tym ten, który rozważał jazdę ze mną na 26 godzin. Przyłącza się natomiast Łukasz, jednak od początku nie kryje, że jest bardzo zmęczony i nie wie czy da radę. Mimo wszystko cieszę się, bo to zawsze jednak raźniej jakby co.

Punkt w Janowie najlepszy ze wszystkich. Czekało na nas ciepłe jedzenie – przepyszna kasza pęczak z bardzo dobrymi surówkami i piersią z kurczaka w warzywnym sosie. Do tego, dla chętnych, możliwość przespania się, czyste kible, ciepła herbata i kawa. No wszystko co powinno być na punkcie rozpoczynającym długi, prawie 100 km, nocny przelot do punktu kolejnego (Kazimierz).

Wyjeżdżamy wraz z grupą Krzyśka i Izy, a z nami Wąski z emesem, kahą i resztą swojej ekipy. Jednak Ci drudzy zostawiają nas w tyle. Aż do Kraśnika widzimy ich migające czerwone światła, a jedziemy we trójkę – ja, Krzysiek i Łukasz. Na podjazdach zostaję z tyłu, na równym doganiam, a nawet przeganiam ich. W Kraśniku zatrzymujemy się na orlenie i jakoś tak wychodzi, że jedziemy już bez grupy Wąskiego, ale w dość licznym towarzystwie. Ciągniemy bez zatrzymania aż pod Opole Lubelskie, gdzie zatrzymujemy się na skrzyżowaniu na sikanie. Jak już zrobiliśmy co było do zrobienia (około 3 minuty) dopędza nas Wąski z kompanami. Ruszamy i po chwili jedziemy już wszyscy razem, z tym, że tylko do stacji w Opolu, gdzie ponownie odchudzamy się o „Wąskich”. I tak już zostanie do końca, miniemy się z nimi potem tylko na stacji orlenu w Kazimierzu.

Punkt w Kazimierzu do najlepszych nie należał. Ale i tak szacunek dla prowadzącego, że koło 3, gdy mijaliśmy jego posesję krzyknął do nas, że to tu. Czekały tam na nas, na powietrzu, butelki z wodą niegazowaną i drożdżówki. Posiliam się trochę i i tak zatrzymujemy się kilkaset metrów dalej na orlenie. Wypijam gorącą czekoladę, coś tam zjadam ze swoich zapasów i ruszamy na ostatni, blisko 100 kilometrowy odcinek w składzie dwuosobowym. Krzyś z Izą i resztą musieli ruszyć jakoś przed nami, nawet nie zauważyliśmy kiedy. Jestem więc tylko ja i Łukasz, który nie kryje, że ma dołek i jedzie mu się strasznie. Nic dziwnego – jego dotychczasowy rekord to 200 km, a na licznikach mamy już sporo ponad 400. W dodatku ja poczułem nowe siły po tej czekoladzie i nie zamierzam odpuszczać, mimo że zapas czasu wygląda naprawdę bezpiecznie. Dochodzę do wniosku, że idealnym miejscem było by czekające na mnie łóżko w pokoju w Parczewie, a niekoniecznie urokliwe asfalty lubelszczyzny. Nie ma więc na co się oglądać, trzeba jechać, bo samo się to to nie zrobi.

W Nałeczowie trafiamy na dwóch panów, którzy zastanwiają się gdzie wziąć pieczątkę. Pan z punktu w Kazimierzu mówił nam jednak, że inne grupy robiły sobie zdjęcie i tak samo postępujemy i my. Fota i po chwili z Łukaszem jedziemy dalej, znów natrafiając na kviato, który cały czas nie jest pewien czy zdąży. Mówię mu, że czasu dużo i na pewno da radę, ale z lekką wątpliwością kręci głową. Jedzie bardzo spokojnie swoje, my ruszamy trochę szybciej w dalszą drogę.

Na punkcie w Kamionce czuć już zapach mety. Stąd to tylko 40 kilometrów. Nie ma więc na co się oglądać – pieczątka, WC i jedziemy dalej, puszczając lekko do przodu grupę „Krzyś + Iza” - po Kazimierzu dopiero tutaj na nich natrafiamy.

Do Lubartowa jeszcze jakoś idzie. Jednak drogę do Parczewa przeklinam – bardzo długie proste, sporo rozciągniętych na długim dystansie podjazdów. Nie będę ukrywał, że jechałem ostatkiem sił. Zapłaciłem za swoje wcześniejsze „rumakowanie”. Kolega Łukasz z rezygnacją mówi, że nie jest w stanie nawet utrzymać się na kole, a prędkość nie jest większa niż 20 km/h... Na szczęście po wczorajszej szarości nie ma już śladu, wychodzi słońce, wstaje piękny dzień, a ja myślami jestem już na mecie. Jeszcze 10 km, 5 km, w końcu widać znajome wieże parczewskiego kościoła. Miasto, ostatni skręt, brama ośrodka i baza. W końcu. Po 24h46`, o 8.10. Kwalifikacja zrobiona! Mission completed ;) Odbieram dyplom i medal, zjadam miskę przepysznego gulaszu i ruszam (z buta!) do odległej o 700 metrów kwatery. Dopiero na ostatniej prostej wsiadam na rower i podjeżdżam pod furtkę ;)

Podsumowując. Jestem zadowolony i dumny, że się udało. Nie miałem wcale pewności, że skończy się sukcesem, a jednak powiodło się. Popełniłem błąd, że nie dopilnowałem, by trafić do grupy z kimś, kto też robił kwalifikację. Jestem pewien, że taka wzajemna motywacja dużo by dała. A tutaj, przez ostatnie 100 km, ja musiałem motywować kolegę, który pobijał właśnie życiówkę o 300 km (!). Trochę za bardzo cisnąłem na początku, ale patrząc na ilość postojów (których wcale nie było dużo) i zapas czasu wychodzi mi, że chyba dobrze, że tak postąpiłem.

Bardzo cieszę się, że poznałem kolejnych kilkanaście osób z BS`a i z forum. Warto było tyle tłuc się ze Szczecina, by to wszystko przeżyć :) Olbrzymie brawa należą się też A., która wybrała się wprawdzie na krótszy dystans, ale sama przez całą trasę walczyła z wiatrem, kiepską pogodą, sama ze sobą i nie odpuściła, chociaż miała możliwości, a jechała przecież „po pietruszkę”. Brawa!












Komentarze
Kot
| 06:18 piątek, 6 maja 2016 | linkuj Świetnie Ci poszło, gratki! No i kwalifikację do BBT masz już z głowy, teraz to już luzik :)
yurek55
| 21:04 czwartek, 5 maja 2016 | linkuj Też uderza mnie w Waszych relacjach ta szczegółowość opisów. Nie wyobrażam sobie zapamiętania tylu wydarzeń z tak długiej trasy. No chyba żebym na dyktafon nagrywał na bieżąco, a potem spisywał. :) Wielkie gratulacje
dornfeld
| 19:21 czwartek, 5 maja 2016 | linkuj E tam na kolarce każdy by to zrobił. Oczywiście żartuję, nie ma takiego roweru na którym chciałbym jechać przez 24 godziny. Już nawet nie chodzi o siły w nogach, ale o brak snu. Podziw.
Trendix
| 23:01 środa, 4 maja 2016 | linkuj Michale wielkie graty, latałeś już długie dystanse ale ten je pobija :) No i poprzedni nie było limitów czasowych :) GRATY !
mors
| 21:42 środa, 4 maja 2016 | linkuj Płetwiaste brawa! ;)
Odjechałeś dosłownie i w przenośni...
PS. jak można mieć taką pamieć do takiej masy szczegółów... :O
starszapani
| 17:56 środa, 4 maja 2016 | linkuj Ogromne gratulacje !!! Wspaniały wynik :) A teraz proszę na kołach przywieźć mi podsiodłówkę - w te i nazad wyjdzie Ci tak akurat pińcet ;)
Jarro
| 07:19 środa, 4 maja 2016 | linkuj Wielkie gratulacje. Dla mnie to kosmiczny wyczyn, jak mnie już po 100 boli tyłek i nogom nie chce się kręcić. Jestem pełen podziwu.
Pato
| 06:55 środa, 4 maja 2016 | linkuj Ogromne gratulacje dla Was obojga! Jestem pelna podziwu :)
michuss
| 22:18 wtorek, 3 maja 2016 | linkuj Dziękuję, dziękuję i jeszcze raz dziękuję. Nie będę udawał, że jest inaczej - tak, to wielki wyczyn, niemal granica mojej wytrzymałości, przynajmniej tak mi się wydawało na ostatnich kilometrach. Ale cóż, jak to zwykle bywa granice się przesuwa i trzeba będzie to zrobić niedługo - nie wyobrażam sobie tego ;)

Monika, limit, żeby zakwalifikować się na BBT w przypadku tego maratonu wynosił 26 godzin, czyli średnia brutto nie mogła być niższa od 19 km/h ze sporym hakiem.

leszczyk, tak, masz rację. Jest do urwania i to sporo - raz, jeżeli poprawi się wydolność, dwa, jeżeli skróci się postoje i trzy, chyba najistotniejsze, trafi się na zgraną grupkę ;)

Dodam jeszcze, że z pomaratonowych dolegliwości największy problem mam z drętwieniem palców dłoni - ciężko mi np. nabrać mydło w płynie, bo wycieka między palcami - nie jestem w stanie ich do końca razem złączyć. I mam wrażenie, że to nie ustępuje tylko wręcz narasta. Poza tym wszystko w normie, aż sam jestem zdziwiony (lekkich otarć tu i ówdzie nie liczę, bo to normalne na takiej trasie).
maccacus
| 21:19 wtorek, 3 maja 2016 | linkuj Brawa dla Was! Oba dystanse zasługują na ogromny szacunek a biorąc pod uwagę warunki pogodowe - podwójny! :)
strus
| 18:46 wtorek, 3 maja 2016 | linkuj WIELKIE GRATULACJE dla ciebie i twojej A.
srk23
| 16:39 wtorek, 3 maja 2016 | linkuj Michał ja również raz jeszcze gratuluję Wam obojgu WIELKIEGO wyczynu i życzę abyś BBT przejechał spacerkiem (po tym wyczynie co to dla ciebie 1008km ;))
leszczyk
| 16:25 wtorek, 3 maja 2016 | linkuj Michał, jeszcze raz gratulacje, jestem pod wielkim wrażeniem. Również tego, że mimo zmęczenia i braku czasu podzieliłeś się z nami tak szczegółowym opisem tego niebywałego wyczynu. Tak, to doskonały wyczyn, przyjmij to mężnie na klatę i nie kręć z fałszywej skromności :-) Co to jeszcze dodać ? W sumie z godzinkę mogłeś jeszcze urwać ;-)
luk69
| 15:23 wtorek, 3 maja 2016 | linkuj Gratuluję.
Ja zabieram się do stówki i jakoś nie mogę :)
gustav
| 14:38 wtorek, 3 maja 2016 | linkuj Punkt w Janowie - to najbardziej zapamiętam z tegoż że wpisu ^^ Gratki! :)
jurektc
| 13:40 wtorek, 3 maja 2016 | linkuj Dystansik przedni tylko pozazdrościć formy no i zaliczenia kwalifikacji BBT
4gotten
| 13:14 wtorek, 3 maja 2016 | linkuj Łączę się w bólu, hehe.
Tak wywalczyła kwalifikacja to nie lada wyczyn. BBT to będzie pryszcz.
Trollking
| 11:55 wtorek, 3 maja 2016 | linkuj Tu się należą nie tylko czapki z głów, ale i kaski, a nawet skalpy! :)

Wielkie, wielkie gratulacje.

Zwierzyniec - jedno z moich ukochanych miejsc na ziemi. A jaki tam był kiedyś dobry browar! :)
marekburdzy
| 10:52 wtorek, 3 maja 2016 | linkuj Wielkie graty SZACUN!
Jurek57
| 10:49 wtorek, 3 maja 2016 | linkuj Veni , Vidi , Vici ... (ze sobą) !!! :-)
monikaaa
| 10:46 wtorek, 3 maja 2016 | linkuj Brawo! Dla mnie taki dystans w takim czasie to kosmos. :) A jaki trzeba było mieć maksymalny czas, żeby zdobyć kwalifikację na BBT?
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!