m i c h u s s

avatar Na BSach przebyłem 133994.92 km z prędkością średnią 21.52 km/h.
Więcej o mnie.




Follow me on Strava




button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2016

Dystans całkowity:2077.70 km (w terenie 62.40 km; 3.00%)
Czas w ruchu:90:12
Średnia prędkość:23.03 km/h
Maksymalna prędkość:54.30 km/h
Suma podjazdów:6758 m
Maks. tętno maksymalne:183 (95 %)
Maks. tętno średnie:146 (76 %)
Suma kalorii:42382 kcal
Liczba aktywności:26
Średnio na aktywność:79.91 km i 3h 28m
Więcej statystyk
  • DST 513.20km
  • Czas 20:53
  • VAVG 24.57km/h
  • VMAX 51.20km/h
  • Temperatura 8.0°C
  • HRmax 176 ( 92%)
  • HRavg 146 ( 76%)
  • Kalorie 8434kcal
  • Podjazdy 2029m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Piękny Wschód

Sobota, 30 kwietnia 2016 • dodano: 03.05.2016 | Komentarze 23

PARCZEW-Cyców-Chełm-Wojsławice-Hrubieszów-Tyszowce-Tomaszów Lubelski-Tarnawatka-Krasnobród-Zwierzyniec-Biłgoraj-Frampol-Janów Lubelski-Kraśnik-Opole Lubelskie-Kazmierz n/Wisłą-Nałęczów-Kamionka-Lubartów-PARCZEW

MAPA

Od czasu gdy wymyśliłem sobie udział w BBT wiadomo było, że trzeba gdzieś zrobić kwalifikację. Ta najbliższa, w Świnoujściu odpadała ze względu na monotonię. Chcieliśmy jechać z eranis na Maraton Podróżnika, ale okazało się, że wizyta w teatrze w kluczowym momencie zapisów przesądziła o tym, że się nie zabierzemy – miejsca rozeszły się w 8 minut, a przedstawienie skończyło się „aż” 45 minut później. No nic, nasz błąd. Żeby nie zostawiać sprawy na ostatnią minutę zdecydowaliśmy się zmienić plany majówkowe i miast nawiedzić Grecję, wybrać się do słonecznego Parczewa ;)
Od kilku dni chodziłem jak struty. Nie ukrywam, że trochę się stresowałem nadchodzącą kwalifikacją. Byłem pod sporą presją – zmienić TAKIE plany wakacyjne... Innego wyjścia jak „zwycięstwo” nie było. Wprawdzie w zeszłym tygodniu zrobiłem ponad 350 km na trasie do Gdyni, ale jechałem nocą, z wiatrem i przy sprzyjającej pogodzie. Na lubelszczyźnie miały być sporo gorsze warunki, a limit, jak mi się wydawało, całkiem wyśrubowany. Podsumowując wszystko było dla mnie dużą zagadką.

O dziwo spałem dość dobrze – obudziłem się na chwilę około 2, ale szybko odwróciłem się na drugi bok i odpłynąłem jeszcze na te 3 godziny, bo pobudkę mieliśmy o 5. Warunki zakwaterowania były jakie były – 10 osób na jedną łazieneczkę, nie sposób było wszystko załatwić tak jak się powinno ;) Za oknem – szaro i ponuro, siąpi. Nie jestem zdziwiony, bo to samo było w prognozach (które, fakt faktem, zmieniały się dość diamteralnie na przestrzeni ostatnich dni), jak wstawałem w nocy to też słyszałem zacinający o szyby deszcz. No nic, lepszych warunków na bicie życiówki nie można było sobie wyobrazić. W garażu szykujemy rowery – dopinamy numery, zakładamy oświetlenie. Ja decyduję się jechać jednak z plecakiem, mimo że mam do dyspozycji torbę pożyczoną przez starsząpanią specjalnie na tę okazję – tu głębokie ukłony dla Wzmiankowanej ;) Do plecaka zabrałem trzy batony musli, dwa żele energetyczne, owocowe, paczkę kabanosów, dwa batony proteinowe. Do bidonu prawie litr pomarańczowego oshee.

Do bazy maratonu podjeżdżamy te 700 m. Jesteśmy już lekko przemoczeni, bo oczywiście pada. Na miejscu nerwowa atmosfera startu. Poznaję kolejne twarze – są Hipki, jest Wilk, hansglopke, krzychu60, z chłopakami z Lublina witamy się po wczorajszej integracji jak ze znajomymi, podobnie z kviato. Podpytuję A. który to Elizium, ale nie jest w stanie mi go wskazać ;) Na szczęście później poznam go po bluzie z napisem Kórnik w Hrubieszowie – było miłe spotkanie. Na 10 minut przed moim startem (godzina 7.24) podstawiam się na punkt startowy. Tam zaczepnia mnie starszy pan, przedstawia się jako Maniek, mówi, że jedzie na trekkingowym rowerze, że odwiedził swojego byłego proboszcza czym go zaskoczył i, że rano czyta ewangelię. Chwilę później okazało się, że jedziemy w jednej grupie, podobnie jak jeszcze kilku, nieco młodszych, kolegów. 7.24, start, reset garmina, można jechać.

Jakoś od początku jestem z przodu – moje nazwisko wyczytano jako pierwsze, więc i na starcie byłem z przodu. Narzucam swoje tempo – nie jadę szybko, bo wiem, że przede mną szmat drogi, a czasu tyle, że nawet przy spokojnej jeździe powinno wystarczyć. Mijają kolejne kilometry, woda pryska spod kół. Mokre są spodnie, buty, rower zaświniony, ale jedzie się dobrze. Wiatr sprzyja. Ze dwa albo trzy razy mija nas rozpędzony pociag zawodników jadących na krótszy dystans – my startowaliśmy jako ostatnia grupa na 512 km. W jednej z takich grup dostrzegam Monikę z Kielc, z którą chwilę wcześniej rozmawialiśmy sobie w bazie. Ależ oni pędzą. No, ale mają też sporo mniej do przejechania.

Pierwszy punkt na stacji benzynowej – pieczątka i jazda dalej. Nic się nie zmienia, ja nadal z przodu. W garminie nie miałem ustawionego widoku na prędkość, więc co jakiś czas podpytuję koleżki z tyłu ile jedziemy: 25-27 km/h. W Cycowie schodzi nam koło 5 minut – bierzemy pieczątki, podjadamy, sikostop. Dalej na zmianę wychodzi Łukasz. Ale niestety słabo mu idzie – od razu odjeżdża narzucając dużo mocniejsze tempo, potem odwraca się i czeka aż go dojedziemy. W taki sposób, że zawsze się to kończy hamowaniem z mojej (naszej strony). Po kilku kilometrach dochodzę do wniosku, że takie szapranie nic nie da, więc znów wyjeżdżam do przodu i, z kwalifikacją przed oczyma, pociskam w kierunku Chełma. Niestety wiatr już lekko przeszkadza.

Miasto Chełm wita nas ścieżkami rowerowymi. Olewam je jednak, bo nie wyglądają najlepiej, jezdnia wydaje się być dużo lepszym rozwiązaniem i to mimo sporego korka. Nikt na nas tu nie zatrąbił. Sami kulturalni ludzie. Z McD wypada do nas Maniek, który kilkanaście kilometrów wcześniej na swoim trekkingu z koszykiem wyprzedzał nas... trawiastym poboczem wzbudzając aplauz i uznanie kolegów ;) Kawałek dalej zaś, po tęgim podjeździe po bruku, docieramy na chełmski rynek, gdzie odbywa się jakiś festyn. A więc punkt numer 3, dystans 98 km. Jest coś koło 11.20.

Tutaj szybkie uzupełnienie bidonów, drożdżówki i kanapka. Po 15 minutach jedziemy dalej, znów pod górę i znów po kostce. Na szczęście tylko kawałek. Wyjazd z Chełma fatalny – głębokie koleiny, duży ruch i kierowcy mijający nas na gazetę. Chłopaki zażyczyli sobie postoju na siku. Stajemy więc, po chwili okazuje się jednak, że nie wszyscy jadą, bo część poszła dalej w krzaki. Po kilometrze czekamy więc na nich.

Odcinek Chełm – Wojsławice to pierwsze hopki. Na zjazdach można fajnie dokręcić, na podjazdach momentami zrzucam na mniejszą zębatkę. Układ grupy cały czas taki sam, niestety nadal ja z przodu. Od czasu do czasu słysze z tyłu prośbę „wolniej, zgubili koło”. Momentami wychodzą na prowadzenie inni koledzy i wtedy można trochę odetchnąć. Ale i tak jedzie się w porządku, adrenalina robi swoje. Średnia brutto cały czas ze sporym zapasem na ewentualne dłuższe postoje.

W Wojsławicach pieczątka pod urzędem gminy i kanapka z serem. Na wyjeździe z tej ładnie położonej miejscowości mijamy mariobikera z kolegami – z tego co widziałem zmieniali dętkę. Do Hrubieszowa, a więc do pierwszego „dużego” punktu z ciepłym jedzeniem mamy około 30 km. I dość sprawnie, łapiąc tuż przed miastem kviato, który potem będzie się z nami nieustannie tasował, docieramy do hrubieszowskiego ośrodka sportu.

W drzwiach mijam się z Wąskim i jego grupą. Zjedli, załatwili co trzeba, mogą jechać dalej. Ja odwiedzam WC, potem idę do bufetu po dość średnią gulaszową. Ale z drugiej strony ciepły posiłek w takim momencie to zbawienie :) Tutaj poznajemy się z Elizium i jego towarzyszem, Pawłem :) Chwilę rozmawiamy, oni ruszają krótko przed nami.

Moi towarzysze proponują spokojniejszą jazdę. Są już zmęczeni, nie chcą cisnąć. Nie ma się co dziwić, nie mają potrzeby zrobienia tego w 26 godzin. Wprawdzie jeden z nich, niestety nie pamiętam imienia, zaczyna się zastanawiać czy mi nie towarzyszyć do końca w trochę szybszej jeździe. Ale mówi, że ostateczną decyzję podjemie dopiero w Janowie. No nic, trzeba dalej jechać swoje. Redukuję trochę prędkość, co nie jest takie trudne. Za Hrubieszowem, a szczególnie za Tyszowcami zaczynają się górki i to całkiem spore. W Tyszowcach dochodzi nas spora grupa, z która potem będziemy się spotykać. Wyprzedzają nas, ale na podjazdach idzie im gorzej i jedziemy po chwili w jednej „kupie”. Gdzieś po drodze miga mi Elizium z Pawłem, gdy wciągają jakiegoś batona, a chwilę później wyprzedzają nas z pełną prędkością na zjeździe.

Ja przed jednym z kolejnych, majaczących przed nami podjazdów decyduję się na krótki postoik – robię to wbrew sobie, bo nie chciałem stawać między punktami. Jednak czuję, że jak nie zjem batona to będzie źle, że odetnie mi prąd. Zajęło to nam może 5 minut i wspinamy się dalej. Gdzieś tam po raz kolejny wyprzedzamy na podjeździe młynkującego kviato, który mówi, że podjazdów będzie jeszcze 3 i wszystkie są tęgie. Daje mi to do myślenia, bo jako osoba z tych stron wie zapewne co robi i celowo się nie forsuje. Zwalniamy więc i my.

W Tomaszowie wypadamy na krajówkę i zmieniamy kierunek jazdy na północ. Przy wietrze wiejącym z południowego zachodu to spora ulga. Trochę deprymuje fakt, że odległość do Warszawy, która widnieje na tablicy, to wciąż mniej niż nasz dystans do celu ;)

Nad Roztoczem przewalają się ciemne chmury. Zmoczyły co szybszych uczestników, myśmy załapali się jedynie na mokre asfalty w okoliach Krasnobrodu i Zwierzyńca. Właśnie, Krasnobród. Punkt zbawienie – gdy tam dojeżdżaliśmy mówię, że mam olbrzymią chęć na gorącą, słodką herbatę. I okazuje się, że ta właśnie tam jest. W ilościach dowolnych :) Niestety, gorzej było z pączkami, które się skończyły. Pozostają jedynie banany, dobre i to.

Kviato informuje nas, że teraz czeka nas piękny odcinek do Zwierzyńca. Droga rzeczywiście była malownicza, w dodatku z bardzo dobrym asfaltem. Przejeżdżamy przez kawałek Roztoczańskiego Parku Narodowego. Teraz prowadzi Łukasz i tempo jest idealnie dopasowane. Ja wreszcie trochę odpoczywam.

W Zwierzyńcu postój przy sklepie – pieczątka. Gdy chłopaki robią zakupy ja próbuję skontaktować się, bez skutku, z eranis, która jedzie, jak się okazało, solo na krótszym dystansie. Bez skutku – potem okazało się, że już nie chciała odbierać telefonu, tylko minimalizując postoje dotrzeć do Parczewa. W każdym razie na wyjeździe ze Zwierzyńca łapie mnie kryzys i trzyma prawie do Biłgoraja. Ponownie jadę w peletonie, a w najgorszym razie z przodu, z kolegą obok.

W Biłogoraju ktoś wypatrzył stację położoną na uboczu. Tam zajeżdżamy po pieczątkę, ja zjadam rogalika i dopijam to puszką coli. Ponownie ignorujemy DDRkę na obwodnicy miasta. Jednak tym razem chyba każde mijające nas auto donośnie trąbi. Natomiast jak tylko opuszczamy teren zabudowany i kierujemy się na Janów wpadamy w niesamowicie gęstą mgłę. Momentami nie widać dalej jak na 10 metrów. Coś strasznego. Ciągnie się to dobre kilka kilometrów, na szczęście w końcu się rozrzedza.

Gdzieś przed Janowem dopada nas grupa, którą spotkaliśmy pod Tyszowcami z Krzyśkiem na czele, a w składzie jest też Iza. Okazuje się, że też jadą po kwalifikację i zawiązuje się plan jazdy wspólnej. Dochodzi do skutku po wizycie na punkcie w Janowie, na który wjeżdżamy około 22.20. Mówię, że chcę ruszyć nie później jak o 23 i jest to zbieżne z planami wspomnianej grupy. Tutaj też odpada dwóch kolegów, którzy jechali od samego początku, w tym ten, który rozważał jazdę ze mną na 26 godzin. Przyłącza się natomiast Łukasz, jednak od początku nie kryje, że jest bardzo zmęczony i nie wie czy da radę. Mimo wszystko cieszę się, bo to zawsze jednak raźniej jakby co.

Punkt w Janowie najlepszy ze wszystkich. Czekało na nas ciepłe jedzenie – przepyszna kasza pęczak z bardzo dobrymi surówkami i piersią z kurczaka w warzywnym sosie. Do tego, dla chętnych, możliwość przespania się, czyste kible, ciepła herbata i kawa. No wszystko co powinno być na punkcie rozpoczynającym długi, prawie 100 km, nocny przelot do punktu kolejnego (Kazimierz).

Wyjeżdżamy wraz z grupą Krzyśka i Izy, a z nami Wąski z emesem, kahą i resztą swojej ekipy. Jednak Ci drudzy zostawiają nas w tyle. Aż do Kraśnika widzimy ich migające czerwone światła, a jedziemy we trójkę – ja, Krzysiek i Łukasz. Na podjazdach zostaję z tyłu, na równym doganiam, a nawet przeganiam ich. W Kraśniku zatrzymujemy się na orlenie i jakoś tak wychodzi, że jedziemy już bez grupy Wąskiego, ale w dość licznym towarzystwie. Ciągniemy bez zatrzymania aż pod Opole Lubelskie, gdzie zatrzymujemy się na skrzyżowaniu na sikanie. Jak już zrobiliśmy co było do zrobienia (około 3 minuty) dopędza nas Wąski z kompanami. Ruszamy i po chwili jedziemy już wszyscy razem, z tym, że tylko do stacji w Opolu, gdzie ponownie odchudzamy się o „Wąskich”. I tak już zostanie do końca, miniemy się z nimi potem tylko na stacji orlenu w Kazimierzu.

Punkt w Kazimierzu do najlepszych nie należał. Ale i tak szacunek dla prowadzącego, że koło 3, gdy mijaliśmy jego posesję krzyknął do nas, że to tu. Czekały tam na nas, na powietrzu, butelki z wodą niegazowaną i drożdżówki. Posiliam się trochę i i tak zatrzymujemy się kilkaset metrów dalej na orlenie. Wypijam gorącą czekoladę, coś tam zjadam ze swoich zapasów i ruszamy na ostatni, blisko 100 kilometrowy odcinek w składzie dwuosobowym. Krzyś z Izą i resztą musieli ruszyć jakoś przed nami, nawet nie zauważyliśmy kiedy. Jestem więc tylko ja i Łukasz, który nie kryje, że ma dołek i jedzie mu się strasznie. Nic dziwnego – jego dotychczasowy rekord to 200 km, a na licznikach mamy już sporo ponad 400. W dodatku ja poczułem nowe siły po tej czekoladzie i nie zamierzam odpuszczać, mimo że zapas czasu wygląda naprawdę bezpiecznie. Dochodzę do wniosku, że idealnym miejscem było by czekające na mnie łóżko w pokoju w Parczewie, a niekoniecznie urokliwe asfalty lubelszczyzny. Nie ma więc na co się oglądać, trzeba jechać, bo samo się to to nie zrobi.

W Nałeczowie trafiamy na dwóch panów, którzy zastanwiają się gdzie wziąć pieczątkę. Pan z punktu w Kazimierzu mówił nam jednak, że inne grupy robiły sobie zdjęcie i tak samo postępujemy i my. Fota i po chwili z Łukaszem jedziemy dalej, znów natrafiając na kviato, który cały czas nie jest pewien czy zdąży. Mówię mu, że czasu dużo i na pewno da radę, ale z lekką wątpliwością kręci głową. Jedzie bardzo spokojnie swoje, my ruszamy trochę szybciej w dalszą drogę.

Na punkcie w Kamionce czuć już zapach mety. Stąd to tylko 40 kilometrów. Nie ma więc na co się oglądać – pieczątka, WC i jedziemy dalej, puszczając lekko do przodu grupę „Krzyś + Iza” - po Kazimierzu dopiero tutaj na nich natrafiamy.

Do Lubartowa jeszcze jakoś idzie. Jednak drogę do Parczewa przeklinam – bardzo długie proste, sporo rozciągniętych na długim dystansie podjazdów. Nie będę ukrywał, że jechałem ostatkiem sił. Zapłaciłem za swoje wcześniejsze „rumakowanie”. Kolega Łukasz z rezygnacją mówi, że nie jest w stanie nawet utrzymać się na kole, a prędkość nie jest większa niż 20 km/h... Na szczęście po wczorajszej szarości nie ma już śladu, wychodzi słońce, wstaje piękny dzień, a ja myślami jestem już na mecie. Jeszcze 10 km, 5 km, w końcu widać znajome wieże parczewskiego kościoła. Miasto, ostatni skręt, brama ośrodka i baza. W końcu. Po 24h46`, o 8.10. Kwalifikacja zrobiona! Mission completed ;) Odbieram dyplom i medal, zjadam miskę przepysznego gulaszu i ruszam (z buta!) do odległej o 700 metrów kwatery. Dopiero na ostatniej prostej wsiadam na rower i podjeżdżam pod furtkę ;)

Podsumowując. Jestem zadowolony i dumny, że się udało. Nie miałem wcale pewności, że skończy się sukcesem, a jednak powiodło się. Popełniłem błąd, że nie dopilnowałem, by trafić do grupy z kimś, kto też robił kwalifikację. Jestem pewien, że taka wzajemna motywacja dużo by dała. A tutaj, przez ostatnie 100 km, ja musiałem motywować kolegę, który pobijał właśnie życiówkę o 300 km (!). Trochę za bardzo cisnąłem na początku, ale patrząc na ilość postojów (których wcale nie było dużo) i zapas czasu wychodzi mi, że chyba dobrze, że tak postąpiłem.

Bardzo cieszę się, że poznałem kolejnych kilkanaście osób z BS`a i z forum. Warto było tyle tłuc się ze Szczecina, by to wszystko przeżyć :) Olbrzymie brawa należą się też A., która wybrała się wprawdzie na krótszy dystans, ale sama przez całą trasę walczyła z wiatrem, kiepską pogodą, sama ze sobą i nie odpuściła, chociaż miała możliwości, a jechała przecież „po pietruszkę”. Brawa!











  • DST 2.00km
  • Czas 00:06
  • VAVG 20.00km/h
  • VMAX 24.90km/h
  • Kalorie 31kcal
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Na kwaterkę ;)

Piątek, 29 kwietnia 2016 • dodano: 03.05.2016 | Komentarze 2

W Lublinie zrobiliśmy sobie spacer i na rowery nawet nie wsiedliśmy.

Szynobus do Parczewa Kolejowej – tak nazywa się obecnie ostatnia stacja na remontowanej linii Lublin – Łuków – całkiem nowoczesny. Niestety miejsca na rowery jako takiego nie ma. Trzeba je opierać, blokując tym samym dostęp do 4 siedzeń. Jest sporo ludzi, ale nikt nie zwraca uwagi.

Po przybyciu do „hoteliku” udajemy się do biura zawodów, gdzie odbieramy numery, pakiety startowe i wymieniamy kilka zdań z organizatorami. W drodze na obiad do pizzerii, o ile dobrze pamiętam, IMPERIAL, spostrzegamy dużego fiata – w sam raz na dedykację dla morsa ;) 

Wieczorem odprawa w bazie i wieczór integracyjny w jednym z parczewskich hoteli - świetnie przygotowany, z dobrym jedzeniem i nawet piwem w ilościach dowolnych ;)








Kategoria komunikacyjnie


  • DST 6.30km
  • Czas 00:22
  • VAVG 17.18km/h
  • VMAX 32.50km/h
  • Kalorie 97kcal
  • Podjazdy 16m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Między dworcami

Czwartek, 28 kwietnia 2016 • dodano: 03.05.2016 | Komentarze 6

SZCZECIN(NIEBUSZEWO-Centrum)-(PKP)-LUBLIN

Dzisiaj tylko dojazd na dworzec w Szczecinie, a potem przejażdżka do hotelu w Lublinie (z wielkim plecakiem, na Hance). Strach było jechać po lubelskich, miejscami pełnych szkieł DDRach.
Jednym słowem cały dzień w pociągu, co gorsza, nie najlepiej wyposażonym pod względem rowerowym: przedział na 3 rowery i możliwość zajrzenia tamże z przedziału przez okienko. Poza panem, który jechał ze Szczecina i narobił na początek zamieszania (biegał po peronie i mówił, że nie ma rowerowego) i nas nikt nie zdecydował się na przewóz roweru GOMBROWICZEM. Na szczęście.
Po Lublinie oprowadza mnie A., która zna go jak własną kieszeń. Najlepsza była żydowska restaruacja Mandragora, którą oboje rekomendujemy :P  


Kategoria komunikacyjnie


  • DST 23.60km
  • Czas 01:08
  • VAVG 20.82km/h
  • VMAX 33.10km/h
  • Temperatura 7.0°C
  • HRmax 160 ( 83%)
  • HRavg 133 ( 69%)
  • Kalorie 613kcal
  • Podjazdy 47m
  • Sprzęt Author Airline
  • Aktywność Jazda na rowerze

DPD

Środa, 27 kwietnia 2016 • dodano: 27.04.2016 | Komentarze 4

Podobnie jak wczoraj - jedynie dom praca dom.

Pogoda nieciekawa. Nie dość, że zimno to z nieba leci coś na kształt białej kaszki, poza tym zwykły deszcz, a od czasu do czasu wychodzi słońce. Bardzo niestabilna pogoda. Oby nie była taka w sobotę na Pięknym Wschodzie, przed którym już odczuwam Reisefieber :P
Kategoria komunikacyjnie


  • DST 19.50km
  • Czas 01:00
  • VAVG 19.50km/h
  • VMAX 35.50km/h
  • Temperatura 3.0°C
  • HRmax 158 ( 82%)
  • HRavg 133 ( 69%)
  • Kalorie 498kcal
  • Podjazdy 51m
  • Sprzęt Author Airline
  • Aktywność Jazda na rowerze

DPD

Wtorek, 26 kwietnia 2016 • dodano: 27.04.2016 | Komentarze 4

Do pracy i z powrotem. W obie strony w deszczu. W drodze powrotnej umawiamy się z A. pod Galaxy i stamtąd wespół zmierzamy do domu.

Całe miasto w biało czerwonych flagach. A to z powodu 51. rocznicy pierwszego przejęcia Szczecina przez Polaków po wojnie. Potem były jeszcze dwa takie przejęcia, z czego drugie, 5 lipca, ostateczne. Ot, taka ciekawostka. Na marginesie można dodać, że obie daty upamiętnione są w nazwach tutejszych ulic ;)
Kategoria komunikacyjnie


  • DST 50.50km
  • Teren 2.70km
  • Czas 02:15
  • VAVG 22.44km/h
  • VMAX 41.40km/h
  • Temperatura 8.0°C
  • Kalorie 1463kcal
  • Podjazdy 284m
  • Sprzęt Author Airline
  • Aktywność Jazda na rowerze

PD + Puszcza Bukowa

Poniedziałek, 25 kwietnia 2016 • dodano: 25.04.2016 | Komentarze 8

SZCZECIN(PORT-Zdroje-Podjuchy)-Kołowo-SZCZECIN(Klęskowo-Zdroje-Centrum-Łękno-NIEBUSZEWO)

MAPA

Po długim czasie wreszcie na rowerze. Postanowiłem wrócić z pracy do domu lekko na około i padło, cóż za zaskoczenie, na Puszczę Bukową. Jadę przez Podjuchy, nieprzyjemną ulicą Granitową - zawsze jest tam bardzo duży ruch. Ale za to można potem komfortowo podjechać pod Kołowo Drogą Kołowską - ruch nie był wielki, a nachylenie, po wciąż pozostającym w mojej pamięci odcinkiem Lębork - Dziechno, wydało się fraszką - igraszką :P

Wiosna coś nie za bardzo chce do nas przyjść. Dzień niby słoneczny, ale zimny wiatr z południa psuł całą przyjemność z jazdy.
Kategoria wycieczka


  • DST 3.90km
  • Czas 00:13
  • VAVG 18.00km/h
  • VMAX 29.30km/h
  • Temperatura 12.0°C
  • Kalorie 80kcal
  • Podjazdy 23m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Z dworca

Czwartek, 21 kwietnia 2016 • dodano: 21.04.2016 | Komentarze 0

Powrót z dworca.
Kategoria komunikacyjnie


  • DST 359.80km
  • Czas 14:58
  • VAVG 24.04km/h
  • VMAX 49.10km/h
  • Temperatura 5.0°C
  • HRmax 170 ( 89%)
  • HRavg 140 ( 73%)
  • Kalorie 6083kcal
  • Podjazdy 1432m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Szczecin - Resko - Słupsk - Gdynia

Środa, 20 kwietnia 2016 • dodano: 21.04.2016 | Komentarze 38

SZCZECIN-Goleniów-Nowogard-Resko-Karlino-Koszalin-Sławno-Słupsk-Lębork-Linia-Kielno-GDYNIA

MAPA

Trzysetka zrobiona raczej z poczucia obowiązku przed maratonem Piękny Wschód za tydzień, ale nie mogę powiedzieć, że bez przyjemności :) Trasę zaplanowałem sobie kilka dni temu. Żeby wziąć tylko jeden dzień urlopu musiałem pojechać na noc, a kolejnego dnia wrócić pociągiem. Pogoda w czwartek miała być sprzyjająca - nic tylko wieczorem w środę wyjeżdżać.

Pojechałem z plecakiem. Torba podsiodłowa Agnieszki po spakowaniu zrobiła się strasznie pękata i światełko, które mocujemy z tyłu świeciło w niebo. Jej to nie przeszkadza, ja, biorąc pod uwagę długą jazdę krajową drogą, w tym kilkukilometrowym odcinkiem bez pobocza, wolałem mieć normalnie ustawione światełko. I dlatego ten plecak. Tamże podstawa: dętka, łyżki, pompka, łatki z klejem, kurtka na wiatr, ciepłe skarpety i dokumenty + żarcie. Zabrałem na przód nową lampę Proxy i do niej dwa akumulatory mocowane do rury ramy (obydwa przymocowałem). To dlatego, że nie wiedziałem na jak długo taki akumulator wystarcza. Jeden zużył przez te kilka godzin świecenia na najsłabszym trybie jedną z trzech kresek. Ale o tym dowiedziałem się po fakcie. Jedzenie to trzy bułki + litr soku pomarańczowego + 3 batony musli energetyczne i paczka kabanosów.

Przed wyjazdem skontaktowałem się jeszcze z Sebastianem, czyli shrinkiem, który kilka lat temu zamknął swojego wspaniałego bloga. Nie mogę tego do dziś odżałować, bo wpisy były dowcipne, ze świetnymi zdjęciami i olbrzymią wiedzą na temat okolic Nowogardu. Ale cóż - przynajmniej spróbowałem namówić go na wspólny przejazd i się udało.

Ruszam punkt szósta. Do Goleniowa wiatr trochę przeszkadza, bo wieje idealnie z zachodu. Z Sebastianem jesteśmy umówieni, że dam mu znać spod lotniska w Glewicach, a on wyjedzie mi naprzeciw. Sebastian jednak czekał już na krzyżówce pod Żółwią Błocią. Na super terenowym traktorze, na którym przybył (pod wiatr!) ze średnią ponad 23 km/h, a to w sytuacji kiedy więcej ostatnio jeździł jesienią!

Po kurtuazyjnym ;) przywitaniu jedziemy obok siebie bardzo szerokim poboczem i dyskutujemy na wszelkie tematy. Na DDRce w Olchowie ja daję mu pojechać Hanką, a Sebastian mi swojego traktora. Ależ różnica! Rozjeżdżamy się na orlenie w Nowogardzie. Ja dzwonię jeszcze do A. zdać relację gdzie jestem, ściągnąć koszulkę z długim rękawem i na jej miejsce zarzucić kurtkę. To było coś strasznego, bo momentalnie, podczas postoju, się wyziębiłem. Nowogard opuszczałem dosłownie szczękając zębami. Ale na szczęście już po kilku minutach zrobiło się ciepło, by nie powiedzieć za ciepło. Uroki wiosennej temperatury - w dzień +15, w nocy +2.

Wymyśliłem sobie, że ominę paskudny odcinek "szóstki" między Nowogardem i Pniewem (brak pobocza, duży ruch) przez Łosośnicę-Resko-Łabuń do krzyżówki w Modlimowie. Wprawdzie i tak zostawało mi w ten sposób do pokonania jakieś 5 km po felernej trasie, ale za to asfalty były prawie cały czas ok. Prawie, bo zaraz za Kulicami było trochę gorzej, ale to krótki fragment.

Na krótkim, odludnym i zapomnianym odcinku między Łabuniem a Modlimowem nie mijał mnie żaden samochód. Pełnia, atmosfera odpowiednia. I w pewnym momencie trafiam na stary, opuszczony cmentarzyk po prawej stronie. W uszach muzyka z Twin Peaks. Zrobiło się nieswojo. Jeden raz przez całą drogę.

W Modlimowie wypadam na szóstkę na pełnej, jak to się kiedyś mawiało, "kicie". Jest 22.50 i rozpoczynam swoją szóstkową epopeję, którą zakończę dopiero w odległym o prawie 190 km Lęborku. Droga świetna na taką nocną jazdę - szerokie, gładkie pobocze (poza tarką gdzieś przed Karlinem), ruch nie aż taki znowu duży - jak to nocą. Ominąłem tylko krótkie fragmenty - asfaltową DDRką jechałem od Skrzydłowa do Rymania, potem zjechałem do Karlina i takoż do Sławna, gdzie zresztą trochę zabłądziłem.

Postój w Karlinie na lotosie na ciepłą herbatę, zjedzenie kanapek i zakup płynów na zapas (zostały mi do końca). Jest strasznie zimno, a stacja jest zamknięta i obsługuje tylko przez okienko. Po odjeździe powtarza się sytuacja z Nowogardu, ale tylko na chwilę.

Przed skrzyżowaniem z wojewódzką na Białogard mało nie zgarnął mnie tir przewożący jakieś zwierzęta. Kierowca prawdopodobnie mnie nie zauważył, a było to w miejscu wydzielenia lewoskrętu, więc i pobocze zniknęło. Na szczęście nic się nie stało.

Koszalin "na przelocie", postój dopiero pod Pękaninem, ale tylko na krótką chwilę, bo w ogródku domu, przy którym się zatrzymałem strasznie szczeka pies (a jest około 2-3 w nocy). Potem stanąłem jeszcze na trochę dłużej na mało przyjaznym orlenie w Słupsku, gdzie nie ma nic ciepłego do jedzenia - nie miałem do tego szczęścia dzisiaj :/

W Lęborku zjeżdżam w kaszubskie lasy. O losie, ale sobie zafundowałem końcówkę - oczywiście świadomie, bo chciałem te drogi przejechać z sentymentu. Dwa spostrzeżenia: kiedyś nie wydawały się tak strome, a odległości między wsiami były jakieś większe ;)

W kość dostaję na podjeździe pod Popowo. Tam z poziomu około 20 m trzeba się wspiąć na dość krótkim odcinku na 180 m. Prawie jak w Puszczy Bukowej albo i lepiej. Potem podobnie - rzadko trafiał się płaski kawałek asfaltu, z reguły góra-dół, góra-dół ;) Już się odzwyczaiłem od takich warunków ;)

Niestety - tamtejsze drogi zrobiły się strasznie ruchliwe. Czar prysł. Moje ulubione trasy wędrówek sprzed 10 lat zamieniły się w arterie, gdzie w dodatku co chwilę ktoś wyprzedza na chama, w tym wielkie cieżarówki do przewozu kruszywa, które akurat jeżdżą tak samo intensywnie jak kiedyś tylko pod innym szyldem.

Do Gdyni wjeżdżam klucząc nieco po gminie Szemud, ale wybieram najbardziej dogodny, w mojej opinii, wjazd (a raczej zjazd) :) Potem jeszcze tylko koszmarna DDRka wzdłuż Morskiej między Chylonią a dworcem  i jestem u celu - niemal równo o 11, 17 godzin od wyjścia z domu. Tu, przez przypadek okazuje się, że w okolicy jest kolega, który pracuje w PKSie. Ponieważ nie mam zapięcia oferuje mi, że na czas zjedzenia czegoś i ogólnego "ogarnięcia" rower poczeka na mnie w pauzującym akurat autobusie. Super ułatwienie.

Zmieniam też plany - wracam pierwszym pospiesznym. Okazuje się nim Brybak, który, tu zdziwnie, ma normalny wagon rowerowy. Niestety, z nie działającymi drzwiami. Ale spacerek przez wąski korytarz w obliczu powieszenia roweru normalnie, na wieszaku to drobnostka.

W pociągu walczę ze snem, a po powrocie zbieram szybko myśli, by na gorąco skreślić wrażenia. Tak jest najlepiej :)


Zdjęcia - przepraszam za jakość, ale lustrzanki nie wciskałem do plecaka ;)

1) Spotkanie ze shrinkiem pod Żółwią Błocią, godz. 19.58


2) Tankowanie na lotosie w Karlinie, godz. 00.35


3) Granica województwa, zaraz zacznie świtać, godz. 04.20


4) Głowa mniej ważna od estetycznej obręczy :P


5) Widok ogólny wagonu rowerowego w Brybaku ;)



  • DST 11.10km
  • Czas 00:31
  • VAVG 21.48km/h
  • VMAX 35.70km/h
  • Temperatura 5.0°C
  • HRmax 158 ( 82%)
  • HRavg 134 ( 70%)
  • Kalorie 282kcal
  • Podjazdy 16m
  • Sprzęt Author Airline
  • Aktywność Jazda na rowerze

DP

Poniedziałek, 18 kwietnia 2016 • dodano: 21.04.2016 | Komentarze 2

SZCZECIN(NIEBUSZEWO-Centrum-PORT)

Dojazd tylko do pracy, bo potem szkolenie.
Kategoria komunikacyjnie


  • DST 117.00km
  • Teren 16.60km
  • Czas 05:31
  • VAVG 21.21km/h
  • VMAX 37.30km/h
  • Temperatura 11.0°C
  • HRmax 163 ( 85%)
  • HRavg 129 ( 67%)
  • Kalorie 3025kcal
  • Podjazdy 364m
  • Sprzęt Author Airline
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Z A. nad Jezioro Nowowarpieńskie

Niedziela, 17 kwietnia 2016 • dodano: 17.04.2016 | Komentarze 18

SZCZECIN(NIEBUSZEWO-Głębokie)-Pilchowo-Tanowo-Jezioro Piaski-Nowe Warpno-Rieth-Ludwigshof-Glashutte-Grunhof-Pampow-Blankensee-Dobra-Sławoszewo-Bartoszewo-Pilchowo-SZCZECIN(Głębokie-NIEBUSZEWO)

MAPA

Planowaliśmy ten wypad od dłuższego czasu, w planach była fiszbuła w Nowym Warpnie.

Wyjechaliśmy dopiero około 11 - pobudka przed 10, więc wreszcie można się było wyspać. Trasa standardowa aż do Tanowa, gdzie pokazuję Agnieszce szutrowy objazd długich prostych na szosie do Dobieszczyna. Pamiętałem tę drogę w lepszym stanie, teraz powyłaziły małe kamyki i trochę rzuca.

Szosą do Dobieszczyna jedziemy kawałek i koło leśniczówki Zalesie zjeżdżamy na zamknięty dla samochodów asfalt w kierunku Jeziora Piaski. Zakaz jazdy zakazem jazdy, ale mimo wszystko wyprzedzała nas osobówka na tym odcinku - rejestracja PZL, więc zapewne uroki nawigacji ;)

Nad Piaskami krótki postój - zawsze wspominam tu nocną eskapdę na fotografowanie księżyca w pełni i wino wypite tamże przy blasku wyżej wzmiankowanego. Z Piasków szybko się ewakuujemy do Nowego Warpna. Wieje mocno z zachodu, co da się odczuć szczególnie na wjazdówce do miejscowości. W Warpnie objeżdżamy brzeg jeziora i wypijamy kawę z mlekiem. Odjeżdzamy bardzo szybko, bo podczas postoju człowiek od razu się wyziębia.

Kolejny etap to nowa DDRka do Rieth, a raczej tylko do granicy. Wybudowana bodaj dwa lata temu, gładka, asfaltowa aż do samego mostku granicznego. Tam, już po niemieckiej stronie, kończy się wysypanymi, pokruszonymi cegłami :) Przynajmniej raz jakaś odmiana :P

W Rieth pustki, zajeżdżamy do przystani, a potem kierujemy się na wieżę widokową. Imbiss po drodze niby zamknięty (brama), ale już okienko otwarte na oścież. Ki czort? :) Z wieży rzucamy okiem w kierunku wyspy Wolin, a potem zaczynamy powoli zbierać się w stronę domu.

Na odcinku po kolejce wąskotorowej przemiłe spotkanie. Krzysiek (monter), Mirek (srk23), Janusz i Jaszek jadą na swoich mega wypasionych "tłenty-najnerach" trasę szlakiem "Randow Kleinbahn". Pociskają już od rana, ale przez naprawdę dzikie ostępy :) Wymieniamy parę zdań, w tym słyszymy słowa podziwu na temat starszejpani, po czym ruszamy każdy w swoją stronę.

Następuje żmudne nakręcanie kilometrów ze świadomością, że w Sławoszewie, w gospodzie Zjawa coś zjemy. Najgorzej jest między Glashutte i Grunhof, gdzie przeszkadza bardzo silny i, co gorsza, zimny wiatr. W końcu jednak przekraczamy granicę, migusiem pokonujemy DDRkę do Dobrej i przez Grzepnicę docieramy do Sławoszewa.

Jedzenie bardzo dobre, zaświadczam, że od 11 listopada, kiedy byliśmy tutaj ostatni raz, nic się nie zmieniło. A. bierze zupkę piwną, a ja, podobnie jak ostatnio, kartacze w sosie grzybowym. Do tego fortuna mirabelka na spółę i można jechać dalej.

W domu meldujemy się około 18.30, z ciśnieniem podniesionym przez masy rolkarzy wokół Arkonki.




















Kategoria wycieczka