m i c h u s s

avatar Na BSach przebyłem 133994.92 km z prędkością średnią 21.52 km/h.
Więcej o mnie.




Follow me on Strava




button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

>200 km

Dystans całkowity:12084.87 km (w terenie 109.20 km; 0.90%)
Czas w ruchu:516:49
Średnia prędkość:23.38 km/h
Maksymalna prędkość:75.30 km/h
Suma podjazdów:44796 m
Maks. tętno maksymalne:176 (92 %)
Maks. tętno średnie:146 (76 %)
Suma kalorii:183490 kcal
Liczba aktywności:35
Średnio na aktywność:345.28 km i 14h 45m
Więcej statystyk
  • DST 207.57km
  • Czas 09:36
  • VAVG 21.62km/h
  • VMAX 53.64km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Kalorie 6350kcal
  • Podjazdy 1328m
  • Sprzęt Kazik
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kołobrzeg

Czwartek, 1 października 2020 • dodano: 02.10.2020 | Komentarze 5

MAPA

Epicki wyjazd :)

Na fali tego, że udało mi się tak wymodelować grafik w pracy, że miałem wolną końcówkę tygodnia postanowiłem zrobić sobie ultra wycieczkę, do której pasował by powyższy epitet. Padło na Kołobrzeg, ale nie najkrótszą drogą, tylko z zaliczeniem co fajniejszych ostępów leśnych i polnych. W tym celu usiadłem dzień wcześniej do stravy i wytyczyłem sobie trasę z podstawowym założeniem - jak najmniej asfaltu i - w miarę możliwości - raczej odludziami. Muszę nieskromnie powiedzieć, że udało się to bardzo dobrze (do tego stopnia, że miałem potem problemy z zaopatrzeniem, bo nigdzie nie było otwartego sklepu - dopiero w Sławoborzu rzuciłem się na picie). Przy okazji odkryłem parę fajnych dróg, które wpisuję na listę do ponownego przejechania. Szczególnie w rejonie Ińskiego PK. Równe, szybkie szutry, trochę bruków, trochę piachu, ale ze zdecydowaną przewagą tych pierwszych - spektakularnych wtop nie zaliczyłem. Do tego stare, poniemieckie, zarastające cmentarze, mocno nadgryzione zębem czasu rudery w wioskach zapomnianych przez wszystkich. Jeszcze zwierzęta. W samym IPK trafiam na przebiegające mi drogę stado jeleni, na wyciągnięcie ręki! :) 

Wyjechałem dość wcześnie (około 5.45, jeszcze na starcie miałem Bukową po ciemku), a to dlatego, że chciałem zdążyć na ostatni bezpośredni z Kołobrzegu o 17.15. To się udało, nawet z pewnym zapasem czasu, ale i trasę w końcowej części skróciłem o około 15 km (a przy okazji wybierając bardzo wygodny asfalt drogi wojewódzkiej), omijając tym samym między innymi Podwilcze, gdzie jest, a przynajmniej osiem lat temu była imponująca ruina pałacu rodu Podewils. Innym razem, trudno.

Postoje. Najdłuższy, a na pewno najważniejszy z perspektywy pokonywania wymagających km po "górkach" ińskich był postój w Chociwlu, gdzie pod sklepem urządziłem sobie najlepsze w takich sytuacjach śniadanie - świeża drożdżówka i jogurt do picia. Klasyka. Zeszło z 20 minut.

Fajne, mocne wejście w październik :)





























Kategoria >200 km, wycieczka


  • DST 278.94km
  • Czas 14:20
  • VAVG 19.46km/h
  • VMAX 63.72km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • Kalorie 8632kcal
  • Podjazdy 3333m
  • Sprzęt Kazik
  • Aktywność Jazda na rowerze

MPP 2020 2/2 (Daleszyce - Głodówka)

Poniedziałek, 14 września 2020 • dodano: 17.09.2020 | Komentarze 10

MAPA

Ostatni dzień przerażał mnie początkowo dystansem - prawie 300 km, w dodatku po górach. Ale wraz z upływem czasu, gdy przemieszczałem się lepiej niż zakładał plan morale znacząco wzrastało :)

Pobudka o 3, po 3,5 godzinach snu. Jak ciężko się wyłączało ten budzik i podnosiło z łóżka ;) Ruchy jak mucha w smole. Efekt taki, że punkt 4 zamykam za sobą drzwi i ruszam w ciemność ubrany jak na zimę. I dobrze, bo ściągałem warstwy po kilkudziesięciu km.

Niewiele napiszę - widoki przepiękne, jak to w "górskim" dniu MPP. Jedna ścianka siekiera, pod którą nawet nie probowałem wjechać (Wierch Młynne), reszta fajna. Długie podjazdy, był czas na rozmyślanie ;) A już w ogóle na zjazdach.

Na metę wjeżdżam o 21.43. Po 60 h i 43 minutach od startu w Helu. Trochę żal, bo chciałem złamać granicę 60 km, ale nie ma w sumie co narzekać. Dodam, że 2 lata temu, przy trasie krótszej o blisko 70 km wykręciłem czas powyżej 63 godzin. Także pole do popisu jest :D

Słowo odnośnie Kazika - roweru. Chyba lepiej dopasowany jak była Hanka. Nic, poza "urazami" okolicy najbardziej narażonej na obtarcia :P Szczęśliwie bez żadnego defektu i co najważniejsze - byłem w takiej formie po wszystkim, że w środę udało się mi jeszcze wejść na Kościelec :D

Organizatorom należą się brawa za udaną imprezę!























Kategoria >200 km, maraton


  • DST 724.94km
  • Czas 30:32
  • VAVG 23.74km/h
  • VMAX 60.84km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Kalorie 20217kcal
  • Podjazdy 3946m
  • Sprzęt Kazik
  • Aktywność Jazda na rowerze

MPP 2020 1/2 (Hel - Daleszyce)

Sobota, 12 września 2020 • dodano: 17.09.2020 | Komentarze 9

MAPA

Tym razem, dokładnie na odwrót jak 2 lata temu, udział w maratonie był całkowicie spontaniczny. Mianowicie na dwa tygodnie przed nim poczułem, że jednak może się to udać, bo samym przejechanym dystansem (prawie 7000 km) jakąś tam formę sobie wyrobiłem. Zacząłem dopinać wolne w pracy, co w szczycie sezonu urlopowego nie było takie łatwe i de facto dzień przed dostałem zielone światło. W tej sytuacji, żeby wyeliminować czynniki ryzyka decyduję się na przewiezienie siebie i roweru w piątek po pracy własnym samochodem do Wejherowa, skąd na Hel pojadę z bratem. Z tym, że on wróci do Wejherowa autem. Początkowo myślałem, że przyjadę po nie w kolejny weekend, ale potem zrodziła się lepsza myśl i przyjechał odebrać mnie na Głodówkę we wtorek wieczorem.

W wieczór poprzedzający dzień startu luźno gadamy sobie z czerkawem. Ja już nawet nie wypijam piwka, bo jest dość późno. Robimy zakupy w żabce na śniadanie, po 22 gasimy światło i zasypiamy. Ja budzę się koło 3 i już nie zasypiam. W tej sytuacji, gdy okazuje się, że i czerkaw przewala się z boku na bok idziemy ponownie do żabki, tym razem po gorącą kawę i do piekarni Konkol, już kultowej, bo i dwa lata temu tam zawitaliśmy. Drożdżówa tu kupiona doda mi potem paliwa gdzieś na Kaszubach. Po zjedzeniu śniadania ogarniamy rowery i wio na start.

Tam, jak to zazwyczaj bywa, nerwowa atmosfera oczekiwania. Ja jeszcze, jako, że wczoraj przyjechałem za późno, ogarniam bagaż na metę i gpsa. Przemawiają jacyś oficjele, pare słów wygłosił Wąski, jest policja. Możemy ruszać. I tym razem dość spokojnym tempem, poniżej 30 km/h dociągamy do Władysławowa, a konkretnie do rondka u wylotu na Łebcz, gdzie wbrew większosci wjeżdżamy na DDRkę, włącznie z tym, że potem szlakiem zwiniętych torów mkniemy aż do Minkowic koło Krokowej. Tuż za tą wsią, na podjeździe pod Jeldzino wyprzedzamy Marcela Gawrona. Mam dejavu, bo tak samo to wyglądało to 2 lata temu. Tym razem jednak albo to my jedziemy szybciej, albo Marcel wolniej ;) Uporczywy, ciągnący się kilka km podjazd aż do szalonego zjazdu nad brzeg Jeziora Żarnowieckiego. A chwilę później podjazd pod Kaszubskie Oko koło Gniewina, czyli - jak to określił ktoś na stravie - Kaszubski Orlinek :D Nie zatrzymujemy się na górze nawet na chwilę (tak było w 2018 - w ogóle analogie do 2018 to był mój "konik" podczas wyjazdu, głównie mam na myśli pilnowanie czasu w odniesieniu do km, na którym się aktualnie znajdowaliśmy). Jedziemy dalej przy ośrodku internowania w Strzebielinku. Potem ostry zjazd do Rybna i żmudne nabijanie kilometrów pod wiatr. Znam te drogi, więc trochę mnie to deprymuje. Jeździłem tędy często, gdy mieszkałem w Wejherowie. I zapewne mając taki wiatr w pysk szybko bym szukał alternatywy. Ale tu nie ma alternatywy, trzeba jechać do Zakopanego :D A jeszcze dodatkowo, między Zelewem a Kębłowem widzę sam siebie, trzy tygodnie wstecz jak jadę Kazikiem jeszcze w gravelowym "obuciu" ten odcinek z kojącą myślą, że nie będę w tym roku tłukł się tędy mając przed sobą szmat drogi. Taki to był spontan jeżeli chodzi o decyzję o starcie :) Przed skrzyżowaniem luzińskim przy drodze stoi mój brat z żoną i synkiem, machają mi. Bardzo  miłe :)

Kolejne kilometry to mordęga pod wiatr. Z małymi odpoczynkami, gdy droga odbija na chwilę w inny kierunek niż południe czy południowy zachód. Pod Hopami trafiamy na odcinek specjalny - remontowana jest tam nawierzchnia, trzeba około kilometra pokonać po szutrze. Szczęśliwie udaje się to. Podobny remont był też między Kębłowem a Luzinem. W Łapalicach stajemy na chwilę przy sklepie. Dojeżdża tam za nami Tolaf, a potem Wojtek Łuszcz. Wypijamy co trzeba i po chwili jedziemy dalej (to był drugi postój sklepowy, pierwszy mieliśmy - jak 2 lata temu - w Wyszecinie). Po tym postoju mamy piękny kawałek, między jeziorami. Mijamy kaszubskie "kurorty" - Chmielno i Ostrzyce. Na koniec mały wywijas do Somonina i podjazd pod Egiertowo, gdzie osiągamy DK20 i przy okazji jemy obiad w włoskiej knajpie. Krem z pomidorów plus makarony - ja carbonarę. Popas trwa około 45 minut, w sam raz, by złapać trochę energii i ruszyć dalej. Podzieliłem sobie w nawigacji ten cały przejazd na "wirtualne" odcinki. I tak pierwszy, a zarazem najdłuższy ze wszystkich wiódł z Helu do Egiertowa. A potem już skokami po góra 30-35 km: Starogard, Gniew, Kwidzyn i Kisielice. W tych ostatnich planowaliśmy dłuższy postój na lotosie, bo potem z kolei miał być długi przelot do Sierpca - aż 122 km w nocy przez "pustynię" bez sklepów i stacji benzynowych. I taki dłuższy postój się odbył. Wcześniej także na lotosie przed Gniewem, a potem w Kwidzynie na kebsa.

Odcinek o Kisielic w stronę Sierpca to powtórka z rozrywki sprzed lat - czerkaw znów ma torsje żołądkowo-jelitowe. Ledwo się wlecze, choć co jakiś czas zwalniam, ba, raz nawet zawracam do niego. Wygląda to niewesoło. Początkowo byłem optymistą, bo pamiętałem jak to skończyło się 2 lata temu. Niestety tym razem jest gorzej. W końcu czerkaw podejmuje rozsądną decyzję i tuż przed Świedziebnią postanawia nie jechać dalej po trasie, tylko zjeżdża na całodobowy Orlen w Rypinie. Ja od tego momentu przyspieszam, wkładam sobie słuchawki w uszy i przez uśpione kujawsko-pomorskie, a potem mazowieckie sunę ku Sierpcowi.

W tym miasteczku lokalni rowerzyści wykazali się wspaniałą inicjatywą i czekali na każdego z blachami domowego ciasta i każdą ilością kawy i herbaty. A wiadomo jak takie ciacho smakuje, gdy ma się już 415 km w nogach? Bardzo dobrze smakuje. Posilam się trochę, popijam i za Tolafem ruszam w stronę Płocka w bojowym nastroju ;P Za Olafem jadę dłuższą chwilę, momentami nawet gadamy, ale w końcu tak się to układa, że zostawiam go za plecami i jadę znów sam.

Przez senny Płock przejeżdżam dość długo, próbując korzystać z infry rowerowej. Intujcyjność jednak tejże woła o pomstę do nieba. I tak będzie prawie w każdym miasteczku, zawsze ta sama myśl - oby nie było ścieżek. Za miastem ściągam ciuchy wieczorno-nocne i z racji piękego dnia jadę na krótko. Mijam Gąbin, potem w jakiejś przydrożnej wiosce w sklepiku staję na śniadanie (bułka z twarożkiem), a potem przez dziesiątki kilometrów mijam krajobraz-xero. Wszystko jest identyczne: identyczne pola, identyczne domy, identyczne asfalty krzyżujące się pod kątem prostym - i złudzenie, że gdzie by się człowiek nie ruszył to ma wrażenie, że ciągle jest w tym samym miejscu.

Kolejny, "mój" punkt to Skierniewice. Tam spotykam Bartka z MarioBikerem. Wywiązuje się luźna gadka co do wizji dalszej jazdy. Ja wiem, że będę brał drugiej nocy nocleg. Mariusz jest przeciw, ale jego kompan, Bartek - jak najbardziej na tak. I tak się rozjeżdżamy - ja zaczynam zajadać kebsa w ramach obiadu, a oni ciągną spokojnie na metę. Jednak po kilkudziesięciu minutach doganiam chłopaków. Bartek akurat kończy rozmowę i mówi przez telefon: "aha, czyli nocleg na dziś mam zapewniony". Chwilę później ustalamy, że dołączę w to miejsce - sam miałem je w przygotowanej zawczasu rozpisce. To Daleszyce w Górach Świętokrzyskich. Trochę dalko od mety, myślałem o Stopnicy nawet na 774 km. Ale koniec końców wygrywa opcja wcześniejszego wzięcia prysznica i położenia się spać. Dzwonię, zgłaszam siebie. I jak to zwykle bywa w takich okolicznościach jedzie się już dużo sprawniej, z konkretnym celem :)

Przed Skarżyskiem zaskakuje mnie duży podjazd w Aleksandrowie, a potem fajny zjazd w dół. Skarżysko mijamy jakoś bokiem i po 9 km wbijamy na Orlen w Suchedniowie. Ja zjadam kolację, wypijam herbatę i ruszam na świętokrzyskie pagóry, dopełnić dzieła na dziś. Pod Agro melduję się o 22.30, prysznic i już po 23 rozpoczynam sen z metą o 3.00 ;)

Pierwszy etap minął całkiem nieźle. Bez większych kryzysów - poza tym związanych z "usterką" czerkawa. Poza tym mocno zniechęcony byłem też - pamiętam - w Przywidzu. A tak to nie ;)

Odrębne słowo na zachowanie się kierowców... Nie wiedziałem do tej pory, wypieszczony przez zachodniopomorskie warunki, co znaczy walka o życie. Beznadzieja - trąbienie, miganie, rzucanie czymś w ludzi, wyprzedzanie na gazetę, itd... Brak elementarnego poszanowania dla innych, szczególnie tych mniej chronionych uczestników ruchu. W zachpomie, odnoszę wrażenie, nie do pomyślenia, że o sąsiadach zza Odry nie wspomnę... Najgorzej mi zapadł w pamięć odcinek od Nowego Miasta nad Pilicą do zjazdu na Przysuchę. Dawno z taką ulgą nie zjeżdżałem z głównej, gładkiej drogi w boczne szosy ;)





























  • DST 258.01km
  • Czas 10:14
  • VAVG 25.21km/h
  • VMAX 75.30km/h
  • Temperatura 14.0°C
  • Kalorie 5759kcal
  • Podjazdy 1384m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

TdS 2020 - COVID-19 edition

Piątek, 19 czerwca 2020 • dodano: 21.06.2020 | Komentarze 6

MAPA

Szalony rok - wziąłem udział w maratonie Tour de Silesia na trasie Białogard - Hel :) Wynika to z tego, że organizator tegoż zaproponował, by w związku z problemami z wirusem każdy chętny przejechał trasę 250+. Przesłanie śladu z przejazdu oznacza otrzymanie pamiątkowego medalu z covidowej edycji, a przy okazji paru gadżetów. Zdecydowałem się bez wahania.

Trasa rodziła się przez kilka tygodni. Ktoś wpadł na pomysł, by jechać na Hel. I tak też od początku planowaliśmy - Szczecin-Hel to byłoby coś, tym bardziej, że DK6 na odcinku do Koszalina jest teraz całkowicie odciążona przez S6 i można szybko i sprawnie, tranzytem łyknąć te kilometry. Los sprawił jednak, że trasa musiała zostać zmodyfikowana (dość powiedzieć, że lokalizacja startu została ustalona tak naprawdę na kilka godzin przed wyjazdem)... Skład również okrojony - koniec końców jadę z dawnym, BS'owym Shrinkiem, który odbiera mnie z pracy (dzięki Sebastian!). Stąd sprawnie teleportujemy się jego kombi wraz z rowerami do Białogardu, gdzie auto zostaje na parkingu przed dworcem, a my o 23.35 ruszamy w noc przed siebie.

Początkowo, na odcinku do DK6 wiatr przeszkadza, potem już do samego końca będzie raczej sprzyjający. Pogoda? Rewelacja. Padało może z 15 minut w okolicach Malechowa. Potem towarzyszyły nam mgły - raz gęste, raz mniej gęste, ale praktycznie do późnych godzin porannych były. Dopiero gdzieś w okolicach Jeziora Żarnowieckiego zaczęły ustępować. A na Helu mieliśmy już piękne, słoneczne lato - w sam raz do posiedzenia choć przez chwilę na plaży.

Ja jechałem swoje - tj. 27-28 km/h i tym sposobem hamowałem nieco kompana, który jak sam mówił miał "swój dzień" - wyrywał ostro do przodu przez większą część przejazdu. 

Większe postoje - w Koszalinie przed ratuszem, w Sławnie na stacji paliw na gorący posiłek i takąż kawę. Potem w Słupsku parę minut przy "miejskim" napisie. W Główczycach w sklepiku jemy śniadanie - najlepsze jakie można w takich okolicznościach, czyli świeża drożdżówka z pitnym jogurtem. Kolejny większy postój też w sklepie, w Gniewinie. Tym razem bułka z kiełbą. Potem jakieś krótsze na fotki, w tym najbardziej malowniczego pola makowego jakie kiedykolwiek widziałem - w okolicach Starzyna. Nieopodal, w Starzyńskim Dworze pomnik jeńca radzieckiego, jedyny w swoim rodzaju. No i na samym półwyspie - w Chałupach przy czymś na kształt molo, w Kuźnicy na ściągnięcie ciuchów z nocy i Juracie przy napisie "Hel" - w Juracie, bowiem tablica Hel stoi na granicy tych dwóch miejscowości.

Bardzo pozytywnym zaskoczeniem był stan drogi dla rowerów Jurata - Hel. Z podróży authorem w 2017 zapamiętałem ją jako wysypaną ostrymi kamykami. Teraz została ładnie wyrównana, jest z drobnego szutru. Na tyle drobnego, że doszliśmy do wniosku, że jechało się nią o wiele lepiej niż kostkową pokraką biegnącą przez prawie cały półwysep. Oprócz nawierzchni "problemem" byli też inni uczestnicy ruchu, prowokujący masę niebezpiecznych sytuacji. Ale i my nie byliśmy bez grzechu gnając bez opamiętania ku zimnemu piwku w Helu ;)

Wyjazd był wielce epicki. A jego - chyba - najmocniejszym punktem było pokonanie stravowego segmentu "Kaszubski Orlinek" w odwrotnym kierunku (w dół). To zjazd z Gniewina w kierunku Czymanowa, ze 100 m zjeżdża się praktycznie na poziom morza. Ja pobiłem tam swój rekord prędkości sprzed 2 tygodni osiągając 75,3 km/h. Czyli nie potrzeba gór, żeby się porządnie rozpędzić :)

Powrót już spokojny, pociągiem - regio do Gdyni pełne wieszaków rowerowych. Nasz wagon miał 28 miejsc na rowery. Zapełnionych było kilkanaście. 

Super wypad, oby częściej można było tak pojeździć :)












































Kategoria >200 km, wycieczka


  • DST 449.00km
  • Teren 3.60km
  • Czas 18:26
  • VAVG 24.36km/h
  • VMAX 47.70km/h
  • Kalorie 12299kcal
  • Podjazdy 1467m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Szczecin-Poznań-Łódź

Sobota, 20 lipca 2019 • dodano: 21.07.2019 | Komentarze 8

MAPA

Plan na Łódź miałem już rok temu. Okazało się, że będę miał sprzyjająco ułożone dyżury w pracy, przy okazji koleżanka-instagramowiczka co to chcieliśmy poznać się w realu też miała wolne, więc nie pozostało mi nic innego jak ułożyć trasę i pojechać. Do tego pierwszego, dość ryzykownie, użyłem pewnej aplikacji. Można powiedzieć, że w ręce aplikacji Komoot powierzyłem ducha mego ;) Wyszedłem na tym nieźle - na 450 km trasie wyszły niecałe 4 km szutru, nie bardzo podłej jakości ;) Po prawdzie można by i to wyeliminować, bo w zakładce rodzaj nawierzchni wyświetla się "paved" i można sobie opracować objazdy. Po wyeliminowaniu dwóch dłuższych odcinków doszedłem do wniosku, że te kawałeczki strawię. I bardzo dobrze, bo dzięki temu Ner przekraczałem w uroczym miejscu, przy młynie, gdzie nigdy bym w życiu nie trafił. I pewnie nie trafię ;)

Wyjazd w piątek wieczorem, o 18.30. Wiedziałem, że mogę sobie folgować z czasem, bo spotkanie było ustalone na 24 h później. A do przejechania 450 km, brutto mniej jak 20 km/h. Pojechałem więc niespiesznie, fotografując to i owo. W Barlinku, chwilę po zapadnięciu zmroku staję na orlenie, który kojarzę z dwóch innych wyjazdów: z Shrinkiem w 2018 i 4gottenem oraz Wąskim w 2016. Przesyłam zdjęcia na insta do relacji, przywidzewam długi rękaw, krótki mocując do podsiodłówki i ruszam. Tutaj tracę niestety czujnik temperatury garminowski. Od dawna licho się trzymał, zaniedbałem poprawę mocowania to teraz mam :( Morale trochę spadło, dodatkowo nadwątlone stromym podjazdem na wyjeździe z miasteczka i deszczem, który akurat zaczął padać. Nie stanowi on problemu, wręcz przyjemnie chłodzi, bo noc jest ciepła. O dziwo, ruch do Strzelec też dość duży. Mijam stojące na awaryjnych auto, które roztrzaskało sarenkę. W ogóle dzikiej zwierzyny dość dużo się przewinęło, na szczęście obyło się bez spotkań pierwszego stopnia :) W Strzelcach krótki postój na rondzie i zjazd w dolinę Noteci. Kolejne zatrzymanie dopiero w Międzychodzie, na pełnej pijanej młodzieży stacji orlenu. Wzruszam ramionami na to towarzystwo, rower opieram tradycyjnie o półkę z płynami do spryskiwaczy i po chwili delektuję się colą i pierogami z mięsem. Bo kajazerek-rumsztyk oczywiście co? Nie ma ;) Uzupełniam też wodę do "bidonów" i o punkt 2 ruszam dalej. Wpadam na DK24 i nią ciągnę bez zatrzymania aż do Pniew, gdzie łączy się z DK92. Na obu ruch dość mały. 90% stanowią ciężarówki poruszające się w "sznurach" i zachowujące bezpieczny odstęp, sygnalizując kierunowskazami manewr wyprzedzania, co doceniam, bo dzięki temu ci jadący daleko z tyłu widzą, że coś jest na rzeczy. Coś na rzeczy, a konkretnie tarcza hamulcowa od przyczepy na poboczu była też w Kwilczu. Nie zauważam jej i z pełnym impetem wpadam kołem przednim i tylnym. Z wrażenia aż zawracam sprawdzić co to było... Szczęśliwie nic się nie stało, a ja dostaję nauczkę, że trzeba obserwować dokładnie drogę. Pniewy przejeżdżam miastem, a nie obwodnicą. Potem odliczam już km do Poznania, jednak na przedmieściach ślad każe zjechać mi w bok i na dzień dobry dostaję 2 km przyzwoitego szutru, który kończę przy pałacu w Jankowicach. Potem wiochy, które kojarzę z wpisów Trollkinga, jak np. Lusówko czy Wysogotowo.

Poznań przejeżdżam dokładnie cały na przestrzał, zaliczając nawet skrzyżowanie przy dworcu głównym PKP. Do godziny 6 brakuje kilkunastu minut, więc wszystkie żabki zamknięte, a ja marzę o chrupiącej bułce i kabanosach. Ukojenie znajduję na stacji lotosu. Stanowią je cappucino i zapiekanka, potem jeszcze cola i mleko (!). Miasto opuszczam już w gorszym humorze, bo ślad prowadzi jakąś trzypasmową arterią, a ja wybieram prowadzącą wzdłuż DDRkę asfaltową, która po chwili odbija w stronę jakiegoś osiedla, a ja zostaję jak "obsrany" ;) Koniec końców jakoś tak kombinuję, że przebiegam przez trzy pasy z jednej strony, by dostać się na właściwą jezdnię ;)

Następne km mijają dość sprawnie, mimo, że krajobraz dość monotonny. Znów zaliczam jakiś szutrowy skrót, potem mijam zadbane miasteczka - Środa Wlkp., Pyzdry. Fotografuję pałac w Winnej Górze. Dość często zatrzymuję się - o ile nie chce mi się zbytnio jeść, o tyle pochłaniam niebotyczne ilości picia wszelkiego rodzaju, tworząc mieszanki wybuchowe jak np. truskawkowe mleko muller milch i cola na to :) 

Kawałek za Pyzdrami przejeżdżam przez fajne skrzyżowanie. Fajne, bo jadąc MPP przecinaliśmy je w poprzecznym kierunku - miejscowość Łukom. W Tuliszkowie odbijam ostatnią "setkę", wypijam radlera jeżeli dobrze pamiętam i ruszam dalej trafiając na najbardziej antyrowerowe miasto tego wyjazdu, którym jest Turek. Na wjeździe i na wyjeździe z miasta liczne, gówniane, podziurawione, poprzecinane wyjazdami z posesji, pełne szkła i syfu CPRy. To w otoczeniu zakazu ruchu na rowerze. Jednak muszę też przyznać, że na wylocie, na krajówce na Łódź z ulgą korzystam z tej alternatywy, bo ruch masakryczny, a kierowcy nieostrożni... Obawiałem się, że aplikacja do samej Łodzi poprowadzi mnie tą DK72, ale na szczęście w Uniejowie każe mi jechać prosto, na Ozorków, a potem odbijam w boczne asfalty. W bidonach sucho, a sklepu ani widu, ani słychu... W końcu jednak znajduję jeden otwarty i świetnie zaopatrzony :) Lodówki chłodzą, a nie, jak to jest w zwyczaju w małych, wiejskich sklepikach stoją ciemne i "ciepłe". Decyduję się nawet na arbuza, a pani pożycza mi do niego nożyk. Na to, a jakże!, mleko muller milch, bo organizm się domaga ;) Szczęsliwie - żadnych przygód później ;)

Na krótko znów wpadam na DK72, potem przez Zgniłe Błoto docieram do granic Łodzi i całkiem sensownymi, spójnymi DDRkami docieram do Parku Poniatowskiego, gdzie się umówiliśmy i gdzie zaczyna się jeden z najfajniejszych jeśli nie najfajniejszy sobotni wieczorów tego roku :)















< ><><>< ><><>











<>< ><><><>< ><><>




  • DST 564.50km
  • Czas 22:17
  • VAVG 25.33km/h
  • VMAX 47.60km/h
  • Kalorie 15717kcal
  • Podjazdy 2095m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Podróżnika 2019

Sobota, 1 czerwca 2019 • dodano: 05.06.2019 | Komentarze 13

MAPA

Zacznę może od tego, że w trakcie jazdy dotarła do nas nieprzyjemna wiadomość, iż jeden z zawodników jadących dystans "300" uległ wypadkowi. A konkretniej na 300 metrów przed metą (sic!) uderzyło w niego auto. Stan określany był jako ciężki, przetransportowany został do szpitala śmigłowcem. Dziś, gdy piszę te słowa (6 czerwca tuż po północy) wiemy, że ów uczestnik wyścigu zmarł... Ciężko cokolwiek napisać, straszna wiadomość... Mógł to być każdy z nas...

[*]

Na starcie podróżnika stajemy w grupce, którą roboczo określiliśmy "Morświny" w składzie czerkaw (Paweł), owsianka (Kamil), shrink (Sebastian) i ja. Już w czasie przygotowań do startu na rynku Kamil orientuje się, że brakuje mu śruby trzymającej blat w korbie (takie małe "kominy"). Ustalamy więc, że po starcie on uda się do pobliskiego sklepu rowerowego, a my w trójkę jedziemy przed siebie i oczekujemy aż nas dogoni. Przypuszczaliśmy, że nastąpi to na punkcie żywieniowym na 263 kilometrze. Jakież więc było nasze zdziwienie, gdy zdyszany Kamil wpadł na nas już na PK1, w Krzywdzie. Tzn punkt był formalnością, sam w sobie jako taki nie istniał. Spędziliśmy tam jednak około 20 minut, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę. Staraliśmy się trzymać reżim postojowy i prędkościowy. O ile to pierwsze wyszło, przynajmniej przez większą część soboty, o tyle z drugim były już "problemy". Ale trzeba przyznać, że ciężko jest trzymać limit 27-28 km/h, gdy wiatr sporo pomaga i można korzystać z przywilejów jakie daje jazda w "peletonie".

Jak wspomniałem pierwszy, większy postój w Krzywdzie (przed nim był sikustop, pomocostop - Sebastian przystaje przy naprawiającym swoją linkę od przerzutki tylnej Konradzie Adkonisie i fotostop). Kolejne postoje staraliśmy się robić co 40 km, ale to takie krótkie, żeby na moment przystanąć. Potem kolejny popas na stacji lotosu w Parczewie. Tutaj zostaję wyproszony z klimatyzowanego wnętrza, bo otworzyłem i zacząłem pić Radlera 2%... Koniec końców wszyscy i tak siedzimy przy dystrybutorach (jedyne miejsce, gdzie był cień). W międzyczasie wyprzedza nas "grupka Wilka", z którą kilka razy się będziemy dziś tasować.

Kolejny punkt "orientacyjny" na trasie to graniczna Włodawa. Nim jednak tam dojedziemy po trasie są Wyryki, gdzie Sebastian musi poprosić o wodę w przydrożnej chałupce. Udaje się wszystko załatwić, a przy okazji zamienić parę słów i uwiecznić tę scenkę na matrycy. Bratanie z miejscową ludnością - zaliczone. We Włodawie zaliczamy kolejny postój, tym razem znów na stacji orlenu. Mimo, że do punktu żywieniowego nieco ponad 30 km biorę sobie tutaj chemiczną, pyszną zapiekankę z kurczakiem. Do tego zimne napoje, pogawędki na polbruku między innymi z Pablo, który pokonywał trasę MP w sposób "nieformalny", przy okazji dojeżdżając nań i zjeżdżając z niej do Warszawy na rowerze. Po pobraniu kalorii ruszamy przygranicznym, leśnym odcinkiem aż do Woli Uhruskiej. Trasa ciekawa, po drodze Lasy Sobiborskie, rezerwaty przyrody, cisza, sielanka i spokój z Bugiem po naszej lewej stronie.

W Woli Uhruskiej dość długi i "mocny" podjazd. Chyba pierwszy taki na tej trasie. Gdy wjechaliśmy do góry czekało nas kilka km w pofałdowanym terenie aż docieramy do punktu żywieniowego w miejscowości Tomaszówka. Przysługuje nam porcja makaronu z mięsnym sosem. Zjadam to ledwo, ledwo, bo chwilę wcześniej korzystaliśmy z orlena. Wmuszam makaron, niektórzy biorą dokładkę, opijam się herbatą, podjadam trochę jabłka i już rach-ciach mamy planowane 40 minut postoju za sobą. Wyjeżdżamy 5 minut później i od razu dostajemy najpierw fajny podjazd, a zaraz potem długi zjazd. Grupa Wilka wyjechała przed nami, ale że przywdziewają na siebie cieplejsze fatałaszki to w Sawinie ich mijamy. Potem dość dłużący się odcinek do Cycowa, który zapamiętałem z Pięknego Wschodu 2016. Ten kawałek Sawin-Cyców szedł bardzo szybko i sprawnie. Chęci do pedałowania dodaje też zapadający zmrok i widmo nocnej przygody ;)

W Cycowie znów postój. Ja wykorzystuję go na założenie dodatkowej warstwy ciuchów. Część kolegów zjada to co zabrali z sobą z PŻ (były drożdżówki i zwykłe kanapki), a po około 15 minutach jedziemy już dalej z wizją mety za około 250 km.

Kolejny odcinek jakoś wyleciał mi z głowy. Wiem tylko, że gdzieś wpadamy na grupę Wąskiego oraz chyba jeszcze jakąś. Trafiamy akurat na moment, gdy ruszają i przez dłuższą chwilę podjazd, równe, a potem karkołomny zjazd po wielkich dziurach robimy w towarzystwie dodatkowych, kilkunastu rowerzystów. Stajemy w jakiejś wiosce w mini parku i rozsiadamy się na ławkach. Część je, część pije, aż pada hasło, że niedaleko już Bychawa i orlen tamże. To sprawia, że w try mi ga się zwijamy i ruszamy do tej oazy. Schodzi szybko, bo to ledwie 13 km.

Na stacji jest już sporo "naszych", w tym grupa wilka, która prawdopodobnie wyprzedziła nas w Cycowie. Oni akurat ruszają, my kokosimy się wkoło budynku i wewnątrz. Panie przemiłe, obsługujące potwierdzają, że mają oblężenie rowerzystów i, że z wolna są już tym zmęczone ;) Ruszamy po jakichś 30-40 minutach, ale w taki sposób, że Sebastian odjeżdża, a ja z czerkawem orientujemy się, że nie ma z nami Kamila. Po dłuższej chwili wychodzi uśmiechnięty, bo skorzystał  WC. A my w tych okolicznościach ruszamy w ślad za Sebastianem, który czeka na nas kilkanaście km dalej z kolegą, który postanowił na metę dojechać z Morświnami ;)

Z kolejnych fragmentów pamiętam nadchodzący świt przed Urzędowem, kilka minut postoju na czymś na kształt rynku tamże i odjazd w kierunku nieodległej Wisły. W końcu docieramy do Józefowa, a zaraz potem przekraczamy rzekę mostem i osiągamy skraj Solca. Wspinamy się pod stromą skarpę, a chwilę później z niej zjeżdżamy w poszukiwaniu stacji orlenu. Całe zdarzenie zbiega się z silnym zmęczeniem i rodzi niesnaski w naszej grupce - w takich momentach widać przewagę jazdy solo (która ma też i swoje minusy, bo nie ma się z kim dzielić wrażeniami chociażby). Efekt jest taki, że tracimy około 30-40 minut oraz wysokość, którą trzeba z powrotem podjechać. Stacja okazuje się być całodobowym sklepem, w którym i tak nic nie ma... Wszystko to sprawia, że niezbyt uważnie (w sensie rozglądania się na boki) przejeżdżam fajny odcinek do Góry Puławskiej, gdzie stajemy na 20-30 minut postoju śniadaniowego. Chłopakom, którzy chcieli by się zatrzymywać częściej obiecuję krótkie, pięciominutowe postoje na 50 i 25 km przed metą (z Góry Puławskiej jest 77 km na metę). Wychodzą nam zamiast dwóch - trzy dłuższe postoje. Jeden na tym 50 km, drugi zaraz za Kozienicami pod kapliczką, gdzie ja doznaję (przejściowego na szczęście) odcięcia mocy i trzeci, jedynie 21 km przed metą, ale niezbędny w związku z suszą w bidonach, połączoną z wzrastającą w tempie ekspresowym temperaturą. Ten ostatni kawałek zresztą lecimy jak zaklęci, jak na skrzydłach. A tak się nam przynajmniej wydawało z tym dystansem, który mieliśmy w nogach.

Trochę rozczarowuje mnie czas, w którym dotrzemy na metę. Chcieliśmy to zrobić przed południem, ale już widać, że nie ma na to szans. Jednak krótko przed metą przypominam sobie, że przecież startowaliśmy o 8.05! Więc jeżeli się bardzo sprężymy to zejdziemy z czasem poniżej 28 godzin. Przebieramy więc nóżkami co nie miara i o 12.02 przekraczamy bramę kempingu Nad Pilicą wśród oklasków zgromadzonych tam już zawodników. Chwilę później obiad, piwko, a na to wszystko porządna, ciężka burza z piorunami i mocną ulewą. Jakie to szczęście, że dopiero tutaj, że już pod dachem. Bo pogoda dopisywała przez cały czas - nie za gorąco (może poza niedzielą), wiatr niezbyt silny, na dużej części pomagający. Słowem typowe - bo na MP zawsze pogoda była sprzyjająca.

Smutnym faktem są te nieszczęsne wypadki, bo oprócz opisywanego na wstępie było jeszcze kilka innych zdarzeń, które odbiły się na zdrowiu niektórych zawodników.

Organizacja maratonu - wzorowa. Super miejsce na bazę. Piękne medale, przemiła, uważna i opiekuńcza obsługa. Możliwość spotkania nowych i starych znajomych - tu ukłony dla Katany, która pod "skrzydłami" Wilka pokonała te 565 km w pięknym czasie 26 godzin z minutami. Drogi, poza felernym zjazdem w okolicach Lublina, dobrane bardzo sensownie. Osobiście, poza wspomnianym, nie pamiętam dłuższych odcinków, gdzie sprzęt dostawał w kość. Świetnym pomysłem był kupon do wykorzystania na stacjach orlen leżących przy trasie. Super estetyczne medale. Bardzo fajne nawiązanie do specjalności lokalnej, czyli sadownictwa - skrzynki pełne jabłek dostępne dla każdego. No i obłędne krówki, które ratowały na trasie, a nawet dzień po podczas długiej podróży do zachpomu.

Odrębne podziękowania składam dla Trendixa za użyczenie bagażnika rowerowego.

Chyba tyle :)














































  • DST 365.50km
  • Czas 14:17
  • VAVG 25.59km/h
  • VMAX 46.80km/h
  • Temperatura 5.0°C
  • Kalorie 10690kcal
  • Podjazdy 2285m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Sopot

Sobota, 4 maja 2019 • dodano: 05.05.2019 | Komentarze 9

MAPA

W 2016 pokonałem trasę Szczecin-Gdynia. Wówczas zastanawiałem się nad celem i przez chwilę pomyślałem, że fajnie byłoby dojechać na sopockie molo. Co się odwlecze to nie uciecze i 1 maja, podczas przejażdżki do Schwedt, kierowany lekkimi wyrzutami sumienia, bo rok temu o tej porze już pierwszą trzysetkę, wprawkową do MP za sobą uznałem, że do pomysłu trzeba powrócić. Pogoda - tak sobie. Z jednej strony wiatr miał być sprzyjający, ale za to aura raczej jesienna - do 7 stopni i możliwe opady deszczu. Przygotowawszy rower wieczorem położyłem się spać o 21.30, co i tak nie zmieniło faktu, że zasnąłem dopiero po 23. Budzik zadzwonił o 2.30, przestawiłem go o kilkanaście minut i koniec końców wstałem trochę po 3. Słuszna porcja makaronu z serem i keczupem i można ruszać w drogę.

Start spod domu dokładnie o 3.48. Jadę przez ciemną Puszczę Bukową Drogą Kołowską, którą, łącznie z jej dziurami i "niespodziankami" znam na wylot ;) Dziwią mnie tylko dwa auta, z którymi mijałem się o 4 nad ranem. Gdy docieram do Starego Czarnowa na horyzoncie już szarzeje. Te pierwsze "dziesiąt" km to jazda "w automacie", gra muzyka, myślę o tysiącu różnych rzeczy i nawet przez chwilę nie zastanawiam się ile km jeszcze do przejechania. Z zamyślenia wyrywa mnie dopiero moje własne odbicie w jednej z witryn sklepowych w Chociwlu, na którym dostrzegam dziwnie zwisającą podsiodłówkę, ocierającą niemal o oponę. Staję, trochę koryguję paski i mam wrażenie, że jest lepiej. Potem kolejne km jazdy na granicy komfortu termicznego - jadę w dwóch warstwach na górze (zimowa koszulka dość gruba plus "potówka", ale też z długim rękawem) i jednej na dole. Na przystanku Miałka (to jest przed samym Ińskiem) z rozsądku zatrzymuję się, by zjeść batonika, napić się i dalej powalczyć z tą cholerną podsiodłówką. Chwile zaraz po odjeździe to męczarnia - jest bardzo zimno. W najgorszym momencie poranka termometr wskazuje 1 stopień powyżej zera.

Na szczęście jest bardzo ładnie, słonecznie i, co najważniejsze, wiatr ewidentnie sprzyja. Łykam więc szybko kolejne kilometry. Kolejny "romans" z dwudziestką zaczynam koło Ginawy i, mijając Drawsko, Złocieniec dojeżdżam nią do Czaplinka. Grubo przed planem, który zrobiłem sobie przed wyjazdem.

W Czaplinku odbijam na DW171, którą pamiętam z wojaży samochodowych. To bardzo malownicza droga. Tutaj też zaczynają się pierwsze "górki". Gdzieś za Polnem wyprzedzam ciągnik - po równym jedzie jak dla mnie trochę za wolno, jednak chwilę dalej zaczyna się dość długi podjazd i słyszę ryk Ursusa cały czas za plecami. W końcu zjeżdżam na pobocze i puszczam go przodem. Zjadam kolejnego batona, rozsyłam w świat łocapy i smsy, że wciąż żyję i ruszam pełen werwy dalej. 

Kilkanaście kilometrów dalej znów staję, tym razem na dłużej. W Starym Chwalimiu w sklepie spożywczym kupuję jogurt pitny, drożdżóweczkę i radlera warki, tego ciemnego, cytrynowego, bardzo dobrego :) Schodzi na to kilkanaście minut, w tym na rozmowy z przedstawicielami miejscowego establishmentu i odjeżdżam, jak po każdym postoju dygocąc z zimna, w dal.

Bardzo fajny odcinek zaczął się w Czechach, gdzie zjeżdżam z DW171 i odbijam w boczne, zapomniane, ale wciąż w bardzo dobrym stanie asfalty. Nimi to dojeżdżam w końcu do Białego Boru. Gdy wjeżdżam do miasteczka to zaczyna padać deszcz, a chwilę po wejściu do karczmy o intrygującej nazwie Leśniczanka sypie gradem! Proszę panią kelnerkę o zgodę na wniesienie roweru do środka - udaje się bez problemu. Jedzenie na przyzwoitym poziomie, a kompot jabłkowy z cynamonem to już creme de la creme ;) Biorę na koniec dodatkową szklankę i tak zaopatrzony ruszam do coraz bliższego (155 km) celu podróży.

Posiłek w zestawieniu z tym mega kompotem i wiatrem w plecy daje mi takiego szwungu, że nawet nie zauważam, gdy wpadam serpentyniastym zjazdem do Miastka. Przejeżdżam je na pełnej... już nie powiem co ;) Bo tam cały czas z góry. Dopiero na rogatkac zaczyna się dość mozolny, długi, wypłaszczający się przez wiele km podjazd. Jednak pogoda dobra, morale przyzwoite - jedzie się znakomicie. Nawierzchnia na DK20, bo od Białego Boru aż do Bytowa znów była mi towarzyszką, przyzwoita. Tutaj też sporo pagórków i zakrętasów. Ta droga (odcinek Bytów - Miastko) nazywana jest przez miejscowych drogą stu zakrętów - kiedyś mieszkałem w okolicy to wiem :)

W Bytowie, skąd inąd urokliwym, psuje się pogoda i potem przez wiele długich kilometrów zrobi się szaro, mżawkowato, bardzo zimno i nieprzyjemnie. Szczęśliwie widoki osładzają to wszystko. Natomiast zdecydowanie psuje - nawierzchnia dróg i wariaccy kierowcy. Jakieś 15 km od Bytowa i potem 15 km przed Kartuzami były najgorsze. Szczególnie ten drugi fragment mroził krew w żyłach.

W Sulęczynie staję na stacji benzynowej, potem jeszcze na krótko przed samymi Kartuzami w jakimś sklepiku i przez Żukowo, Chwaszczyno, gdyńskie Karwiny docieram do kultowej ulicy Sopockiej - wspaniały, kręty, miejscami z serpentynami zjazd do Sopotu od strony Wielkiego Kacka. Pruje się wspaniale. No ale nie ma się co dziwić - na dość krótkim odcinku zjeżdża się ze 120 m nad morze.

Równo o 20.20 melduję się przy sopockim molo. Zadowolony i dumny sam z siebie - kawał nikomu niepotrzebnej, dobrze wykonanej roboty ;) Na dworzec idę już z buta i kolejką SKM docieram do mojego miejsca noclegowego :)































  • DST 227.30km
  • Czas 11:47
  • VAVG 19.29km/h
  • VMAX 67.10km/h
  • Temperatura 15.0°C
  • Kalorie 7642kcal
  • Podjazdy 3338m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

MPP 2018 cz. 2/2 (Zawiercie-Głodówka)

Poniedziałek, 17 września 2018 • dodano: 22.09.2018 | Komentarze 11

MAPA

Po krótkim, ale bardzo, bardzo głębokim śnie budzi nas budzik. Jest 5.10 rano. Za oknami ciemno. Za cholerę nie chce się wychodzić spod ciepłej kołdry zesztywniałymi nogami, o innych kontuzjach nie wspominając. Robimy to jednak, wstajemy i ruchami muchy w smole zaczynamy się zbierać do drogi. O 6.30 odjeżdżamy spod bazy noclegowej i nie ujeżdżając nawet 5 km stajemy pod spożywczakiem i urządzamy sobie śniadanie z prawdziwego znaczenia. Są gorące bułki, kabanosy, sok z buraków, masło orzechowe, jogurty, itd. Wszystko co ma dać nam kopa na podjazdy, których dziś będzie zatrzęsienie.

Na dzień dobry, jeszcze w samym Zawierciu dostajemy dość długi podjazd, którym docieramy do Podzamcza z pięknymi ruinami zamku w tle. Obniżamy się do Ogrodzieńca, by pochwili zasuwać wojewódzką do Olkusza. Najpierw dość długo i mozolnie pod górę, potem żwawy, szybki zjazd. Mijamy zapchane samochodami Klucze, potem długi podjazd i z góry, szybkim zjazdem wpadamy na skraj Olkusza. Równym nie cieszymy się jednak zbyt długo, bo zaraz za miastem droga ostro wspina się do góry. Na szczycie tego podjazdu kolejny postój (na ściąganie nadmiaru ubrań), a kawałek dalej, na stacji paliw picie. Potem znów góra dół góra dół, aż dłuższym "dół"dobijamy do Trzebini. Mijamy ją bez postoju, ten urządzając dopiero w Zatorze na orlenie. Mam w pamięci opis Krzyśka Sobieckiego z forum, w którym pisał, że odcinek widokowy górski zaczyna się właśnie od Zatoru. I tak chyba jest.

Ostra ścianka w Witanowicach wysysa siły, ale udaje się to podjechać. Stajemy pod dębem, obserwujemy okolicę, pijemy, jest super. Pogoda idealna, nie za ciepło, nie za zimno.

Potem mijamy zbiornik Świnna Poręba i długim podjazdem dobijamy aż do Krzeszowa. Stąd szybki (najszybszy na całym maratonie) zjazd i Stryszawa, gdzie miły pan ze stacji paliw kieruje nas do sąsiedniej pizzerii. Ta niestety okazuje się zamknięta i zmuszeni jesteśmy jeść po raz kolejny chemiczne g*wno z orlenu - mam tu na myśli hot-dogi, zapiekanki czy kanapki. Na szczęście uzupełniliśmy ich tyle, że podjazd pod Przełęcz Przysłop pokonujemy na rowerach, choć ja, przyznam, musiałem zrobić sobie w najbardziej stromym miejscu chwilę odpoczynku na wodę i złapanie oddechu. Zjazd emocjonujący, po serpentynach. No i Zawoja, którą przejeżdżamy bez zatrzymywania chcąc Przełęcz Krowiarki mieć jak najszybciej za sobą. I mamy ją całkiem szybko. Fota, dołożenie warstw na zjazd i meldujemy się na płaskiej Orawie. Postoje sypią się niestety jak z rękawa: sklepik w Zubrzycy, stacja w Jabłonce i na koniec jeszcze Karczma Na Rogu w Czarnym Dunajcu. Tu zjadamy pierogi i z takim pokładem energii zmierzamy do mety.

Ja nie ukrywam, że jestem już mocno wyczerpany taką jazdą. Końcowe kilometry dłużą się niemiłosiernie. Pewne ożywienie stanowią zjazdy - z Zębu i z Toporowej Cyrhli w stronę Brzezin. Ale z tego zmęczenia pierwszy kawałek Zębu podprowadzam, ale po 100 metrach widząc jak czerkaw z wolna się oddala decyduję się jednak to wjechać ;)

Murzasichle to powolne, systematyczne nabieranie wysokości  po to, by zaraz ją stracić na szosie Zakopane - MOko. Zostaje jeszcze tylko uzbieranie tych metrów z powrotem i dotoczenie się na Polanę Głodówka co czynimy o 0.25 dnia 18 września. Szczęśliwi i dumni, ale ze świadomością, że można by jeszcze sporo poprawić, tym bardziej, że dostaliśmy prezent od losu w postaci pogody.

Dzięki Paweł za wspólne km. Dzięki organizatorom, wolontatriuszom, wszystkim, którzy słali mi motywujące smsy i komenty na fb - wielkie dzięki. I jeszcze raz dla 4gottena za torbę podziękowania.

Za rok wybieram się znowu :)

1. Śniadamy dość niewyraźni w Zawierciu


2. Podzamcze - zamek w tle


3. Pierwsze wspaniałe panoramy


4. Pierwszy solidniejszy podjazd - Witanowice


5. Witanowice  z góry. Kościół o ciekawej architekturze z prawej


6. W Kleczy praca wre ;)


7. Kolejna panorama i zapowiedź szybkiego, wspaniałego zjazdu :)


8. Wokół Świnnej Poręby


9. Świnna Poręba z drugiej strony


10. U podnóża Krowiarek


11. Na Przełęczy Krowiarki


12. Na mecie

Kategoria >200 km, maraton


  • DST 711.50km
  • Czas 30:35
  • VAVG 23.26km/h
  • VMAX 65.70km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 19789kcal
  • Podjazdy 3667m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

MPP 2018 cz. 1/2 (Hel-Zawiercie)

Niedziela, 16 września 2018 • dodano: 21.09.2018 | Komentarze 6

MAPA

Początkowo chciałem w tym roku wystartować w BBT. Jednak zmieniłem plany uznając, że bardziej ambitnie będzie wziąć się za rogi z MPP, powszechnie uważanym za jedno z trudniejszych ultra w kraju. Głównie ze względu na tzw. samowystarczalność. Nie wolno zawodnikom korzystać z zorganizowanych przez siebie punktów logistycznych (punkty kontrolne w przypadku tego maratonu są jedynie kropkami na mapie, nie ma tam żadnego jedzenia ani picia). Nie wolno też przed startem organizować sobie noclegów, za to można mieć listę agro z numerami telefonów. To, między innymi, umieściłem sobie na ściągawce przyklejonej do górnej rury ramy :) A obok tej ściągawki pożyczona od 4gotten torba pod górną rurę - dzięki Daniel, bez niej byłoby licho!

Start o godzinie 9.00 spod latarni morskiej w Helu 15 września, w sobotę. Prowadzi nas radiowóz policyjny. Drugi jedzie z tyłu i zamyka kolumnę. Mowa była o tempie 25 km/h, jednak bardzo szybko rzeczywistość okazuje się inna i piłujemy po 30-35 km/h aż do samego Władka. Skupiam się tylko na tym, by trzymać się grupy przede mną. Ci, co jadą wolniej zostaną wyprzedzeni nawet przez ten zamykający kolumnę radiowóz - na pewno ma to fatalny wpływ na morale. Efekt tej szybkiej jazdy jest jednak taki, że we Władku meldujemy się po godzinie. Szybko.

Za miastem rozdzielamy się wedle uznania. I tak składa się, że jadę razem z czerkawem, co było zaplanowane już od wielu miesięcy. Jako jedni z nielicznych wybieramy ścieżkę rowerową zamiast DW213 i nią toczymy się aż do drugiego przejazdu w Sławoszynie. Kawałek dalej, zaraz za Krokową na podjeździe dochodzimy Marcela Gawrona. I razem z nim jedziemy aż do Kasubskiego Oka gaworząc sobie miło. Tu króciuteńki postój, woda, chyba jakiś batonik i dalej w drogę. W Rybskiej Karczmie mam nieprzyjemne zdarzenie, które potem - kropka w kropkę - powtórzy się w Wielu. Oglądam się za siebie, a gdy odwracam głowę spostrzegam, że jadę prosto w grząskie pobocze. Jakoś udaje mi się poczekać z wypięciem na bardziej stabilny grunt i staję na swoich nogach kawałek dalej. Uff... Droga do Bolszewa niestety bardzo ruchliwa i z wariackimi kierowcami (podobni będą potem dopiero w górach).

Na światłach w Gościcinie spotykamy grupkę, w której jest miedzy innymi Anita Ignaczak. Oprócz niej chyba dwóch panów. Zostawiamy ich za sobą i pniemy się w górę tak dobrze mi znanym, pokonywanym rok temu bardzo często na Hance podjazdem pod Górę Gościcińską. Wiatr daje ostro popalić i na dużej części trasy tego dnia będzie przeszkadzał. Wiał z zachodu i południowego zachodu.

Kolejny postój przy sklepiku w Wyszecinie. Zastajemy to górala nizinnego, co mnie dziwi, bo on zawsze szybko jeździ. Okazuje się, że miał wypadek, kolega jadący w peletonie wyprzedzał go z prawej strony, doszło do nieporozumienia i kilka osób wylądowało na asfalcie. Wszyscy, oprócz górala, mogli otrzepać się i pojechać dalej. Niestety w jego przypadku mocno uszodził się rower, a i on sam był mocno oszlifowany.

Kolejne km to, jak wspomniałem, dobrze znane mi drogi rodzinnych stron. Za Strzepczem znajomi urządzają mi punkt powitalny. Korzystają na tym też czerkaw i chyba żubr - tzn. na machaniu, bo to była jedyne co nam ofiarowali, wszystko zgodnie z regulaminem. Potem od Mirachowa długi i nużący podjazd przez las. Tutaj przekracza się dość znacznie barierę 200 m n.p.m. W Łączyńskiej Hucie Żubr o mało nie zostaje rozwalony przez włączające się z bocznej drogi auto. A w Żurominie, kawałek dalej, poinformowani rodzice koleżanki wymachują w moją stronę radośnie :)

No i po 15 jesteśmy w Kościerzynie, gdzie zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami stajemy na obiad. Robi to też kolega, który krótko za Kościerzyną wyrwie do przodu - łudził się pewnie, że jedziemy szybciej, jego tempem ;) Pizza i bezalholowe piwo stawiają na nogi i po 40 minutach jedziemy dalej już we dwóch i tak pozostanie na dobrą sprawę aż do końca. Nudne, ale dość spokojne asfalty Borów Tucholskich towarzyszą nam aż do Tucholi. W międyczasie jeszcze w Czersku krótki postój na orlenie i dalej wio.

 W Tucholi jedynie krótka pauza na rynku i to był błąd, bo do kolejnej większej miejscowości z otwartym sklepem było daleko, a nam kończyła się woda. Pozorna oszczędność, która uzmysłowiła, przynajmniej mi, jak ważne jest rozsądne planowanie w przód. W tych okolicach, a więc między Tucholą a Nakłem rozchorowuje się żołądkowo  czerkaw. Początkowo nie jest bardzo źle, ale potem dochodzą silne wymioty. W Mroczy spędzamy 40 minut pod żabką, gdzie pijemy, a czerkaw dochodzi do siebie. W pełni udaje się to dopiero za Nakłem. Tu dotarliśmy wprawdzie o 23.55, więc udaje się na ostatnią chwilę złożyć zamówienie w McD, ale cóż z tego skoro czerkaw jest na tyle niechętny konsumpcji, że swoją kanapkę zostawia. Kawałek dalej, na orlenie, prosi obsługę o herbatę, potem znów aplikuje sobie solidną dawkę wymiotów za toi-toiem i w pewnej chwili wychodzi zza niego jak nowonardzony zarządzając odjazd. Wspaniale :)

Nocno poranne kilometry się dłużą. Paweł walczy ze snem głośno śpiewając, odpala też muzyczkę z telefonu. Na chwilę przystajemy na orlenie w Łabiszynie. Potem robimy to samo w Goryszewie, zaraz za PK w Mogilnie. Gdy z tej stacji ruszamy to w zasadzie już świta i wczesnym rankiem osiągamy Słupcę - tu, też na orlenie, coś na kształt śniadania. Czuć już zapach niedoległego Kalisza, który jest już na 500 km, a więc za półmetkiem trasy. W tymże, najstarszym polskim mieście również spotykam znajomych, którzy wesoło nam machają. Stajemy na parę słów. Bardzo to miłe, ładujące akumulatory, szczególnie po wielu godzinach monotonnej jazdy.

Na obiad wybieramy sobie knajpę Ajlo, gdzie dostajemy po porcji sytego spaghetti carbonara. Świetnie zrobione, kaloryczne danie, które bardzo długo będzie "trzymać".

Najgorszy odcinek pod względem nawierzchni właśnie na nas czeka. Od Kalisza do Pajęczna było sporo zniszczonych odcinków. Najgorsze, że o ile podjazd można sobie sprawdzić w nawigacji i wiedzieć kiedy się mniej więcej skończy o tyle na takich drogach nic nie wiadomo - czy to jeszcze 2 km  czy może 22... Do Złoczewa w każdym razie dojeżdżamy jakoś przed 16. Tu robie użytek z swoich numerów telefonów na agro i dzwonię do pani z Zawiercia, która ma kwaterkę zlokalizowaną dokładnie przy trasie maratonu na ulicy Pomrożyckiej bodajże 73. Pani obdarza nas zaufaniem - ustaliłem z nią przez telefon gdzie schowa klucze do domu (nie mieszka w nim), a zapłatę mamy uregulować zostawiając pieniądze na stole! Po tych ustaleniach jazda od razu nabiera, przynajmniej dla mnie, bardziej żwawego charakteru. Poza tym człowiekowi towarzyszy spokój, bo ma cel, do którego jedzie. Wprawdzie 140 km do przejechania od 16.30 to jest kawałek, ale nie ma bata - by sensownie zmieścić się z zapasem w limicie musimy dotrzeć w niedzielny wieczór/noc w Jurę. I plan ten realizujemy, dostając przy okazji mocno w kość na hopkach przedzawierciańskich. Trochę zweryfikowały nasze plany i dzień kończy się tak, że zamiast o 23 wylądować w agro lądujemy tam koło 1. Szybki prysznic, czyste ciuchy i do spania na 3,5 godziny :)

1. Podnosząca na duchu rozpiska najważniejszych punktów na trasie


2. Długie noce wrześniowe

3. Świt gdzieś przed Słupcą


4. "A ja tam, mamo, tam, gdzie już bliżej niźli dalej", czyli połowa trasy w nogach :) Łąki w okolicach Chocza.


5. Uczta w Ajlo w Kaliszu



  • DST 547.10km
  • Czas 23:23
  • VAVG 23.40km/h
  • VMAX 48.20km/h
  • Kalorie 9024kcal
  • Podjazdy 3066m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Podróżnika 2018

Sobota, 9 czerwca 2018 • dodano: 11.06.2018 | Komentarze 17

To był mój pierwszy MP w życiu. Nie mogłem nie jechać - choćby z tego względu, że dojazd do bazy z domu zajął mi nieco ponad godzinę. Pewnie szybko taka sytuacja się nie powtórzy. Poza tym namówiłem kolegę, by spróbował zmierzyć się z dystansem 500 km. No i przede wszystkim kilka miesięcy temu czerkaw zwrócił się do mnie z prośbą, by pogłówkować nad trasą tegoż maratonu, gdyż wraz z jeloną i Żubrem postanowili zgłosić zachodniopomorską kandydaturę do wyborów "Podróżnika". Część mojego pomysłu znalazła się w ramach trasy ostatecznej, muszę więc też pochylić głowę i posypać ją popiołem w związku z licznymi głosami krytycznymi wobec nawierzchni. Choć osobiście uważam, że choćby na Pierścieniu Tysiąca Jezior było podobnie, o ile nie gorzej. Na pewno jednak jechaliśmy przez tereny, gdzie mało kto się zapuszcza, taki zachodniopomorski i pomorski interior, dzicz, tereny zapomniane. Kolega z pracy, zajmujący się zawodowo rybactwem, uświadomił mi, że lasy "wokółmiasteckie" są najmniej zaludnionymi w tej części kraju, pozwoliło to przetrwać np. niektórym, niespotykanym gdzie indziej gatunkom raka :) Ale do rzeczy.

Dzień wcześniej w bazie pojawiłem się około 19. Było już pełno znajomych twarzy, z wszystkimi starałem się przywitać. Potem krótka integracyjka, choć może i za długa w obliczu wyzwań kolejnego dnia. Siedzieliśmy prawie do północy, po drodze wychylając na dwóch pół litra whisky. Ale wchodziła niezwykle godnie, nie wywołała żadnego szumu w głowie ani w trakcie, ani rano, więc w ostatecznym rozrachunku może było to nawet na plus? :)

Rano świetne, rewelacyjne wręcz śniadanie w tawernie ośrodka Ekodar, w którym zlokalizowana była nasza baza. Objadłem się pod korek, wręcz na początku ciężko się jechało. Ale za to zapasy wystarczyły na bardzo długo. Startujemy o 8 rano, nadając sobie spokojne, rozsądne tempo. Przez dłuższy czas upał nie był dokuczliwy. Naprawdę ciepło zrobiło się, gdy minęło południe. Za Połczynem Sebastian zaczął narzekać na przegrzanie, potem, aż do punktu w Polanowie, było już gorzej. Zwolniliśmy więc znacznie tempo, a przy okazji zwiększyliśmy ilość postojów. Płyny - około 1,5 litra na łeb na każde 50 km. Bardzo dużo, ale parowaliśmy w tempie zastraszającym. Fajnym wyjątkiem, ciekawostką meteorologiczną był odcinek nadmorski, gdzie temperatura spadła do +17 stopni. Na chwilę, bo potem znów jak nożem odciął - dwa, trzy kilometry od linii brzegowej znów +29...

Przez kilka km jedziemy z Kamilem Wojciechowiczem, przez kolejnych kilka jedzie z nami Młody. Koniec końców odcinek od bazy do samego Polanowa pokonujemy niemal wyłącznie we dwójkę.

Na PŻ w Polanowie iście królewska gościna. Ukłony i brawa dla jelony i czerkawa, a także obsługi tej restauracji. Makaron z mięsem świetny, stawiający na nogi. Do tego drożdżówki, wafelki, owoce, świetna, ostudzona herbata z cukrem - jelona, byłaś tam jako ten anioł ;) Tutaj też docierają informacje o kilku wycofach, w tym jednym w dość dramatycznych okolicznościach.

Spędzamy tam ponad półtorej godziny. Sebastian orzeka, że jest zregenerowany i może spokojnie jechać dalej. Dołącza do nas tutaj Aśka (aisza), która jest siłą spokoju i humoru :) Od początku rozpoczynamy żywe dyskusje i w trójkę w takich okolicznościach dojeżdżamy aż do elektrowni szczytowo pompowej w Żydowie, gdzie Sebastian proponuje koleżance wizytę na punkcie widokowym. A co tam! To zaledwie kilkaset metrów od drogi, ale po szutrze. Urządzamy sobie krótką przechadzkę, a gdy z powrotem docieramy do asfaltu trafiamy na nadjeżdżającego kolegę skauta. Jak się miało okazać w tym momencie ukształtował się ostateczny skład grupy. Pierwsze km to miły zjazd, wspaniałe serpentyny przed wsią Drzewiany. Na tym leśnym, krętym, górskim odcinku w ciemnościach mijamy się z nadjeżdżającym z przeciwka, rzęsiście oświetlonym "TIRem". Wrażenia niesamowite.

Za Drzewianami najgorszy pod kątem nawierzchni odcinek, którym wspinamy się w rejon najwyższych wzniesień województwa zachodniopomorskiego. To także skraj Pomorza, bo tutaj wjeżdżamy na teren sąsiedniego województwa, jednego z trzech, przez które prowadzi maraton. Zjazd do Miastka dość szaleńczy, bo nawierzchnia woła o pomstę do nieba, ale za to już do samego miasteczka wpadamy po gładko wyasfaltowanej ulicy. Jako, że jest to ostatnie miejsce przed długim, ponad 60 km nocnym odcinkiem do cywilizacji postanawiamy zrobić zakupy. Ale jak tego dokonać, gdy pod jedynym całodobowym w mieście trwa ostra bijatyka między dwoma miasteckimi gangami kilkunastolatków. W końcu zawierają jednak porozumienie i, co najważniejsze, odchodzą spod sklepu. My wypijamy tam po radlerze 0% (podstawowy napój tego maratonu), uzupełniamy wodę, zjadamy coś i ruszamy w odludzie na południe i południowy zachód. Przed Koczałą - postój fizjologiczny, a że przy drodze nie było słupków kładziemy rowery wprost na jezdni. W samej Koczale tylko wysyłamy smsy i dość żwawym tempem mkniemy szosą człuchowską aż do zjazdu na Sporysz/Czarne. Ten 25 km odcinek leśnej dróżki prowadzącej przez głuszę ma swój klimat w dzień, a w nocy, moim zdaniem szczególny. Niestety, to tutaj, na 316 km trasy pęka szprycha w kole Sebastiana. Uprzedzę fakty i dodam, że kolejne trzy pękają przed Mirosławcem, skutecznie eliminując mojego kompana z maratonu...

Poranne kilometry dość nużące, ale za to temperatura idealna. Słońce skryte za chmurami, dzięki czemu aż za Wałcz mamy znośne warunki - około 19 stopni, a wiatr w sumie pomaga. Naszymi kotwicami były dwa orleny - w Szczecinku, gdzie posilamy się naprawdę godnie - zapiekanka, żurek i kawa z mlekiem stawiają na nogi. W Wałczu postój jest trochę krótszy, ale i morale znacznie lepsze, bo do mety już tylko 100 km. Krótki postój przy górce magnetycznej w Rutwicy - rowery rzeczywiście same wjeżdżają pod górę! :) Od Tuczna znów ciężko, bo gorąc straszliwy, a droga odkryta, bez cienia. No i te Hanki, gdzie pękają szprychy... Szczęśliwie udaje się załatwić transport dla kolegi, a my - Asia, skaut i ja - zmierzamy dalej do mety jako czerwone latarnie wyścigu. Kończymy około 16.20 Bardzo długo, ale w tych okolicznościach ciężko było zrobić to szybciej. Jestem zadowolony z tego, że udało się dojechać w całości. Miałem poważne obawy co do kostki, którą skręciłem trzy tygodnie temu wcześniej i do dnia maratonu cały czas utrzymywał się jej lekki obrzęk. Prawdę mówiąc widziałem się wycofującego z tego powodu, ale okazało się, że nie sprawiła mi najmniejszych problemów.

czerkaw, jelona, memorek, Żubr - ukłony. Było wspaniale dzięki Wam! :)