m i c h u s s

avatar Na BSach przebyłem 133994.92 km z prędkością średnią 21.52 km/h.
Więcej o mnie.




Follow me on Strava




button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

>200 km

Dystans całkowity:12084.87 km (w terenie 109.20 km; 0.90%)
Czas w ruchu:516:49
Średnia prędkość:23.38 km/h
Maksymalna prędkość:75.30 km/h
Suma podjazdów:44796 m
Maks. tętno maksymalne:176 (92 %)
Maks. tętno średnie:146 (76 %)
Suma kalorii:183490 kcal
Liczba aktywności:35
Średnio na aktywność:345.28 km i 14h 45m
Więcej statystyk
  • DST 319.90km
  • Czas 13:35
  • VAVG 23.55km/h
  • VMAX 50.00km/h
  • Temperatura 11.0°C
  • Kalorie 4919kcal
  • Podjazdy 1263m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wprawka do Podróżnika

Wtorek, 1 maja 2018 • dodano: 02.05.2018 | Komentarze 17

Kilka miesięcy temu zaproponowałem dawnemu, BSowemu Shrinkowi - Sebastianowi udział w organizowanym przez forum podrozerowerowe Maratonie Podróżnika (trasa >500 km, w tym roku niemal pod nosem, po terenie Pomorza Zachodniego). Ponieważ Rzeczony jeszcze do tej pory nie zrobił trasy >300 km ustaliliśmy, że kwiecień będzie dobrym momentem na pokonanie takiego dystansu. Korzyść z tego taka, że będzie można się przekonać czy w ogóle chce próbować mierzyć się z dystansem pół tysiąca km, a jeżeli tak na co będzie musiał zwrócić uwagę.

W sumie mógłbym już tu zamieścić konkluzję i zakończyć dalszy opis :) Okazało się, że nie tylko dobrze zniósł tę trasę, ale i oczywiście ma apetyt na więcej. Typowe. Jedyne, na co narzekał to ból karku, a i to dopiero po 150 km, ale to powinna być kwestia drobnej korekty ustawienia mostka lub siodełka.

Wyjechaliśmy niemal punkt 22 ze Szczecina i skierowaliśmy się dobrze znaną mi DK31 na południe. Już krótko po starcie dostałem wskazówkę co do zbyt wysokiego ustawienia siodła. Ponieważ sam czułem od jakiegoś czasu, że trochę za mocno napinają mi się achillesy na najbliższym postoju (stacja paliw w Żórawkach) opuściłem siodło i to ze 2 cm. Potem okazało się, że nadal jest trochę zbyt wysoko, a ja nie miałem dyskomfortu związanego z obniżeniem, więc przy okazji kolejnego zatrzymania (stacja w Widuchowej) jeszcze trochę poszło w dół. Tutaj też ubraliśmy się cieplej i zjedliśmy po białkowym batoniku. To był dobry punkt tego wyjazdu, mam na myśli to przestawienie siodła. Przypuszczam, że gdybym zrobił to przed BBT w 2016 to wróciłbym z achillesem w dużo lepszym stanie.

Od Widuchowej suniemy przez ciemne lasy i uśpione miejscowości na południe. Raz po raz muszę hamować Sebastiana, bo przyspiesza i odjeżdża mi dość znacznie. W końcu nie będziemy finiszować za 30 km, a za prawie 300... :/ Za Chojną odbijamy na boczne drogi. Najpierw przyzwoita wojewódzka do Cedyni, ale ją opuszczamy w Mętnie i skręcamy do Morynia. Tutaj trochę gorszy asfalt - jednak widać, że gdybyśmy jechali za dnia to widoki byłyby pierwsza klasa. Sporo tu pod górę, lekki kryzysik się wkrada, a to dopiero niecałe 70 km...

Na rynku w Moryniu zarządzamy 20minutowy postój. Trochę pijemy, Sebastian dokłada sobie kolejne warstwy - temperatura spada do 6 stopni. Ja wbijam się w "foliówkę" jak nazywam przeciwdeszczową kurtkę z deca. Zapewnia skuteczną ochronę przed zimnym wiatrem, z którym zmagamy się od samego początku. Na szczęście nie jest już tak silny jak za dnia, ale i tak trochę trzeba się z nim naszarpać.

Zaraz za Moryniem cud. Przeteleportowaliśmy się w ciągu 10 sekund o 5 km. Najpierw drogowskaz mówiący "Mieszkowice 10", a kawałek za nim odbija droga w prawo ze znakiem "Mieszkowice 5". Ślad prowadzi po niej, tam więc odbijamy. Tutaj nawierzchnia już wyraźnie gorsza. Aczkolwiek muszę nieskromnie przyznać, że wyznaczając ślad w dużej części "na czuja" wtopy większej nie zaliczyłem. Wręcz zauważę, że drogi były i fajne widokowo, i dość gładkie jeżeli idzie o nawierzchnię.

Z Mieszkowic do Sarbinowa odcinek dobry na nocną jazdę, bo wtedy nie widać koszmarnie długich prostych. Spokój, cisza, pełnia księżyca. Przez ponad 15 km nie wyprzedza nas ani jeden samochód. Przejeżdżamy przez ciche Boleszkowice, Chwarszczany z kaplicą templariuszy, do której NIE odbijamy z trasy. Raz po raz odpalona w telefonie strava dzwoni sygnalizując początek lub koniec segmentu.

W Kostrzynie planujemy popas. Początkowo naiwnie liczyliśmy na całdobowego McD, ale skończyło się na otwartej stacji statoil, czy jak one się tam teraz zwą. Rowery za oknem, na wysokości stolików, a my obżeramy się gorącymi zapiekankami, popijamy pepsi i po pół godzinie wychodzimy w najzimniejszy moment tego wypadu. Chwilę trwa rozgrzewka. Jedziemy malowniczą DK22 już prosto na wschód, kreśląc dolne ramię trójkąta. Po lewej stronie mamy Park Narodowy "Ujście Warty" - wrzask ptaków coraz głośniejszy, wraz z wschodzącym pomału słońcem. Sebastian barwnie rozprawia o remoncie swojej piwnicy, zregenerowani po "śniadaniu" mamy odnowione siły. Dystans zbliża się do 130 km, a my mamy wrażenie, że nie pokonaliśmy nawet 30. Spada na nas kilka kropel jakiejś mżawki, ale na szczęście szybko to przechodzi. Wytrwale przemy przed siebie, zatrzymując się na kilka chwil, by zrobić zdjęcie i potem, przy skrzyżowaniu na Sulęcin na mały popas z suszonymi morelami w roli głównej. Końcówka tego fragmentu, na kilkanaście km przed Skwierzyną to nużące, długie proste przez lasy. W końcu o 7 osiągamy orlen w samym centrum tego miasteczka. Obsługa sprawia wrażenie pracującej za karę, ale mając to w d*pie posilamy się tu "wrapem" oraz gorącą kawą z mlekiem. Ja dodatkowo wypijam na miejscu pół litra jakiegoś izotonika. Postój trwa 30 minut.

Miasto opuszczamy DW159 i od razu na wstępie dostajemy strzała w pysk. Okazuje się, że jest jakiś remont, a tablice sugerują objazd przez Międzychód (!) co zakrawa na żart. Decydujemy się ominąć bariery i sprawdzić na własnej skórze co oznacza krótka wzmianka w internecie o remoncie mostu na Warcie w Skwierzynie. Okazuje się, że przejazd rowerem jest możliwy, co też zadowoleni czynimy i chwilę później napieramy przed siebie zgodnie z planem. Wstający dzień, senna atmosfera, pojedyncze samochody i nieprzebrana Puszcza Notecka. To esencja tego fragmentu. Krótki postój robimy sobie na leśnym parkingu przy skrzyżowaniu z drogą ze Strzelec Krajeńskich. Znam to miejsce, bo w 2014 jechałem tędy do Wrocławia. Znów morele, znów izotoniki i 10 minut później odbijamy najpierw na północ, a za Strzelcami na północny zachód. I tu ponownie zaczynamy orkę z wiatrem w roli głównej, tym razem głównie bocznym, ale i czołowym momentami. Jedzie się jednak dobrze, konsekwetnie przed siebie. Dystans poniżej 100 km do mety też dodaje animuszu :)

Ostatni większy postój zaliczamy w Barlinku, gdzie ponownie chemiczne, orlenowe zapieksy i, tym razem dla odmiany, gorąca czekolada do picia. To świetnie stawia na nogi. Dzięki niej podjazd w Barlinku łykamy na raz i pokonujemy dość żwawo najgorszy kawałek całej trasy czyli boje z wichurą aż do samych Lipian. Ze dwa razy stajemy na wyprostowanie rzeczonego karku, w Lipianach fotografujemy atrakcje i potem puszczamy się pędem do Pyrzyc, gdzie jeszcze zdążyliśmy wchłonąć loda i kolejną porcję pepsi. To już praktycznie koniec. Jeszcze tylko dobrze znany kawałek po starej "trójce" do Starego Czarnowa, podjazd pod Dobropole i przejazd górą Puszczy Bukowej przez Kołowo po dziurach niemiłosiernych. Ostatnie zdjęcie przy głazie "Serce puszczy", a potem już tylko zjazd na metę. Wspaniały jak i cała wyprawa.

Wielkie brawa dla Sebastiana. Bardzo dobre towarzystwo. Optymistycznie patrzę na Maraton Podróżnika po tej wczorajszej eskapadzie. Tempo mieliśmy dość turystyczne, ale najważniejsze było dotarcie bez kontuzji z powrotem do domu.

Zdjęcia:

1) 22:52, Żórawki, tuż przed Pierwszym Obniżeniem Siodła ;)


2) 23:19, Dębogóra, mkniemy.


3) 1:19, Moryń, rak i meldowanie gotowości do odjazdu ;)


4) 3:07, granica Kostrzyna.


5) 5:00, gdzieś na DK22 między Słońskiem a Krzeszycami.


6) 5:31, DK 22, wstaje nowy dzień.


7) 5:50, DK 22, popas na skrzyżowaniu z drogą do Sulęcina.


8) 7:47, niemiła niespodzianka w Skwierzynie.


9) 7:49, przejechać przez most się jednak udaje.


10) 9.22, Noteć w okolicach Strzelec Krajeńskich.


11) 12:35, Lipiany.


12) 12:38, Lipiany.


13) 12:39, Lipiany


14) 15.17, ostatnia fota przy głazie "Serce Puszczy"



  • DST 221.00km
  • Czas 08:13
  • VAVG 26.90km/h
  • VMAX 42.30km/h
  • Temperatura 14.0°C
  • Kalorie 3952kcal
  • Podjazdy 948m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Trzebiatów

Sobota, 30 września 2017 • dodano: 01.10.2017 | Komentarze 7

MAPA

Z reguły z początkiem jesieni odwiedzałem wujka w Trzebiatowie. W piątek, w drodze powrotnej z pracy naszła mnie myśl czy by nie kontynuować tej tradycji :) Od planów do realizacji droga krótka - wieczorem nabyłem sobie w biedrze przydatne w kręceniu takich dystansów batony proteinowe + żelki, a na dokładkę makaron i ser, które w połączeniu miały stanowić zaprawę z samego rana, żeby bez większych problemów podejść do tej trasy.

Obudziłem się sam bez budzika sporo przed 7. Po śniadaniu, na które składała się herbata i wspomniana wyżej mieszanka wsiadam na rower i ruszam. Jest 8.23. Całą trasę zaplanowałem z wykorzystaniem dróg krajowych (poza ostatnimi km drogą wojewódzką z Kołobrzegu do Trzebiatowa). Wiatr na większej części trasy pomaga, momentami wiał z boku, ani razu nie przeszkadzał.

Do Lęborka idzie sprawnie, dość spokojnym, moim tempem. Jestem zadowolony z decyzji - ruch na DK6 nie jest jakiś masakrycznie wielki. W Mostach decyduję się ominąć obwodnicę Lęborka i skręcam do miasta. Robię to po to, by ominąć upierdliwy zakaz ruchu rowerów, który obowiązuje na pewnym fragmencie "krajówki", a przy okazji nakazuje korzystać z polbrukowej DDRki. Z tym, że okazało się, że na wjeździe do Lęborka od Mostów też jest DDRka, ale kusząca - barierą energochłonną wydzielono po prostu na pierwszy rzut oka czyste pobocze szerokiej jezdni po lewej stronie jadąc do miasta. Zjeżdżam nań i... sto metrów dalej zabieram się za łatanie dętki ;) Zeszło mi z pół godziny, a to dlatego, że usilnie starałem się znaleźć ciało obce w oponie. Korzyść taka, że w tym czasie załatałem sobie dętkę i nie wykorzystałem nowej. Po napomowaniu ruszam  i przez pierwszych kilka km wczuwam się w "rytm" tylnego koła. Jest ok :)

Droga do Słupska mija szybko, nie zatrzymuję się, poza krótkimi postojami na zdjęcie. Słupsk bez zatrzymywania, z przekleństwami rzucanymi pod nosem na dziurawe jezdnie, od których wybawieniem (!) jest asfaltowa, gładka DDR wzdłuż ulicy Szczecińskiej ;)

Zaraz za Reblinkiem staję na krótki sikustop i zmianę muzyki (dzisiaj za mp3 służył telefon, a konkretniej przydatna aplikacja soundcloud) i dalej drałuję przed siebie. W Sławnie rodzi mi się w głowie myśl, by stanąć na popas w KFC lub McD w Koszalinie. Potem jednak zaczynam żałować tych 30-40 minut, które na to zejdą i koniec końców uzupełniam płyny na stacji paliw przed Sianowem. Głodny jakoś bardzo nie jestem, więc jedynie przekładam do tylnej kieszonki batona. I tym sposobem Koszalin również przejeżdżam bezpostojowo - tzn. bez "większego" postoju, bo zaliczam pótoraminutowe kwitnięcie przed czerwonym światłem na całkiem skąd inąd przyzwoitej DDRce - wszyscy przejechali, a ja ciągle stałem... Do Mścic po wyremontowanej DDR - do niedawna był tu koszmarnie dziurawy i pofałdowany asfalt. Teraz jest gładko. Potem wiatr zaczyna wydatnie pomagać i paskudny w sezonie (a teraz luźny) kawałek DK11 do Kołobrzegu mija mi jak z bicza strzelił.

Wizytę na plaży sobie odpuszczam, jazdę po syfnych, kończących się gdzie popadnie DDRach też i opuszczam miasto Kołobrzeg, wyjeżdżając na ostatnią prostą za rondem w Bezprawiu. DW102 to kolejne miłe zaskoczenie - ruch symboliczny, a nawierzchnia w większej części przyzwoita. O 17.50 melduję się u wujka pod klatką. Tradycji stało się zadość, a wręcz dotarłem nieco szybciej niż zwykłem to robić jadąc ze Szczecina lub Stargardu :)

1) Malutki kościółek skryty w cieniu drzew przy DK6 między Lęborkiem a Słupskiem - wieś Żochowo.


2) Stromy zjazd do Słupska po polbrukowej DDRce, poprzecinanej licznymi wyjazdami z posesji, ogródków działkowych, itd. Naprawdę wydaje mi się, że na jezdni byłoby bezpieczniej...


3) DDR w Koszalinie - nawet fajna, ale na zielone światło czeka się w nieskończoność...


4) Długie proste, brak pobocza i wiatraki - znak rozpoznawczy DK11 między Koszalinem a Kołobrzegiem. Zabrakło linii kolejowej, która towarzyszy szosie na długich kilometrach.


5) Kołobrzeg osiągnięty. Rzeczone tory po lewej.


6) Ciekawe czy też pójdzie do likwidacji?

7) Bezkolizyjne wyprowadzenie ruchu rowerowego z Kołobrzegu w kierunku Trzebiatowa- to element olbrzymiej sieci, w większej części asfaltowych dróg dla rowerów ułożonych po nasypach dawnych wąskotorówek.
Kategoria >200 km, wycieczka


  • DST 316.80km
  • Teren 20.20km
  • Czas 14:24
  • VAVG 22.00km/h
  • VMAX 53.40km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Podjazdy 1178m
  • Sprzęt Author Airline
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bolszewo na czerwonym

Wtorek, 13 czerwca 2017 • dodano: 13.06.2017 | Komentarze 14

MAPA

W ramach przeprowadzki do Bolszewa zostało przetransportowanie drugiego roweru i paru rzeczy przy okazji. Akurat miałem trochę wolnego do wykorzystania to... Wiadomo ;)

Z pracy wychodzę jak zwykle o 19 i już od początku psuje mi się humor. Po bezchmurnym niebie, które dominowało przez cały dzień od zachodu idą ciężkie, granatowe chmury gwarantujące solidną zlewę. Dojeżdżam do charbela, gdzie jest w mojej opinii najlepszy kebab na Prawobrzeżu i tam przeczekuję ulewę. Ruszam  w drogę o 19.50. Czuję się nienajlepiej, bez weny do jazdy. Od razu na starcie kaskada czerwonych świateł, potem jeszcze zamknięte szlabany na Wiosennej, a jeszcze póżniej smsy, które nie mogą poczekać. Także na wyjeździe  z miasta średnia brutto wynosi marne 14 km/h. Do Goleniowa oczywiście sporo nadrabiam, ale bez szału. W ostatnim czasie napęd zaczął już z lekka strzelać, więc trzeba mieć lekką nogę. To też przekłada się na dostępne przełożenia i tempo jazdy, które jest dość wycieczkowe.

Pierwszy postój tuż za Goleniowem. Biorę łyka coli i wymieniam baterie w etrexie. Mijam się tu, jak potem okazało się na stravce, z trenującą szoszonką :) Od Goleniowa aż do Olchowa bezproblemowa jazda DK6. Ruch nawet nie był jakoś szczególnie uciążliwy. Potem mam kilka wymuszonych pauz, ponieważ dostaję kilka ważnych smsów, w tym taki który ma kluczowe znaczenie dla mojej przeprowadzki :) Zeszło na to kilkanaście długich minut, a przy okazji jeszcze trzeba było ściągać szelki od spodenek ;)

Droga od Kulic do Reska strawna, tyle, że sporo jest tam pod górę. W samym Resku melduję się równo o północy i potem już aż do Karlina nie zatrzymuję się w ogóle. Tuż przed planowanym postojem, na orlenie w podkarlińskich Krzywopłotach lekko zaczyna siąpić deszcz (teraz wyczytałem, że chwilę przed moim przyjazdem przetoczyła się tam potężna nawałnica). Ta stacja paliw jest świetnie zaopatrzona "kulinarnie". Biorę więc zapiekankę, herbatę, wodę do bidonu i jakiś jogurt do picia. Na to wszystko schodzi mi dwadzieścia kilka minut. Gdy zbieram się do wyjścia okazuje się, że leje... Chwilę czekam, deszcz odpuszcza. Zakładam na siebie przeciwdeszczową kurtkę i ruszam. Owa kurtka kilka kilometrów dalej ląduje z powrotem w sakwie i tam zostanie już do końca. Jeszcze grubo przed Koszalinem robi się jasno. Niestety, nie jest to piękny, słoneczny świt tylko paskudna szarówa, która raz po raz zlewa mnie deszczem - od mżawki, po solidną zlewę (jedną z nich przeczekuję na przystanku przed samym Sianowem).

I tak dalej toczę się aż do Słupska, gdzie na wjeździe od strony Bolesławic jest niesławny orlen, na którym niemal nic nie ma. Była za to czekolada na gorąco, na którą miałem wielką ochotę. Postawiła mnie na nogi. W międzyczasie przewalają się tłumy budowlańców z kilku busów - jadą do roboty. Każdy kupuje czteropak piwa i dodatkowo flaszkę. Coś strasznego, o 7 rano! :/

Za Słupskiem pogoda robi się przyjemna. Jeszcze w Redzikowie ściągam nogawki i drugą koszulkę, w której jechałem od Karlina. Wiatr wieje naprawdę mocno i sporo pomaga w tej części. Dość powiedzieć, że mimo dwa razy wcześniej "leciałem" tędy Hanką to właśnie dziś wykręciłem swoje PRy :) Przez cały czas zastanawiam się jak jechać dalej z Lęborka, bo na zatłoczoną "szóstkę", na tym odcinku bez pobocza nie miałem chęci. Odświeżam sobie więc szutrówkę, którą da się dojechać praktycznie aż do Kębłowa. Z tym, że ja trochę upraszczam sobie sprawę i na chwilę wjeżdźam na DK6 w Strzebielinie. Jednak już w Charwatyni z niej zjeżdżam i od Kębłowskiej Tamy wspinam się do Kębłowa stromym podjazdem. Kończę jeszcze omijając Górę Gościcińską bokiem. Też ze względu na olbrzymi ruch.

Cała eskpada bardzo udana, mimo braku motywacji i ślamazarnego początku. Trochę żałuję, bo mogłem powalczyć o niezły czas brutto, ale po postoju na orlenie w Lęborku plus zboczeniu w "teren" plus naoliwieniu przeskakującego już łańcucha nie było już o co walczyć. Choć może nie? Było o co - o byle pojeździk, z szukaniem odpowiedniego przełożenia, żeby jeszcze nie skakało. No nic, napęd zajechany na amen, ale udało się dojechać :)  W domu byłem dopiero po godzinie 13.

1. Goleniów, 21.20


2. Nowogard - Resko, 23.20


3. Koszalin, 4.22


4. Sianów, 4.44


5. Karnieszewice, 5.04


6. Malechowo, 5.53


7. Lębork, 10.26


8. Łęczyce, 11.14


9. Łęczyce, 11.27


10. Strzebielino, 12.47



  • DST 320.00km
  • Czas 11:54
  • VAVG 26.89km/h
  • VMAX 54.00km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • Podjazdy 1146m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bolszewo

Sobota, 27 maja 2017 • dodano: 28.05.2017 | Komentarze 19

MAPA

Hanka musiała znaleźć się w Bolszewie. Oczywiście najbardziej oczywista możliwość to transport samochodem lub pociągiem, ale... Okazało się niespodziewanie, że weekend będę miał wolny... Wprawdzie wszystko wskazywało na to, że w sobotę będę musiał pójść do roboty, co mocno krzyżowało mi szyki (start dopiero po godzinie 13 w sobotę), ale udało się sprawę rozwiązać tak, że jednak miałem ten dzień wolny.

Przygotowałem się w piątek wieczorem i... w obliczu późniejszych warunków żałuję, że nie ruszyłem w noc. Coś za coś - w zamian nieźle się wyspałem. Pobudka o 4.40. Zrobiłem sobie porządne śniadanie - makaron z serem i ketchupem, słuszna, jak mawia Makłowicz, porcja, herbata, kawa z mlekiem i wio. Ruszam o 6 rano. Ciekawy zbieg okoliczności, niejedyny zresztą, bo gdy w zeszłym roku w kwietniu też jechałem w tamte strony ze Szczecina to start wypadł równo o 18. A więc będę miał dobre porównanie czy jadę szybciej, czy wolniej, bo trasę wybrałem bardzo podobną (początkowo chciałem jechać przez Miastko, Bytów, ale trochę zwątpiłem w swoją kondycję, w tym roku nie przejechałem wiele długich tras, a tam oprócz naddatkowych kilometrów miałbym jeszcze sporo metrów w pionie więcej).

Przez puste miasto wyjeżdżam w kierunku Goleniowa. Fajnie, bo przez Most Pionierów można swobodnie i bezpiecznie przejechać po jezdni. Pierwszy przymusowy, około 3 minutowy postój to przejazd w Załomiu. Potem jadę dość spokojnym tempem aż za Goleniów, gdzie w okolicy Kikorzy zatrzymuję się na ściągnięcie nogawek i rękawków. Od tej pory będą jechać przytroczone do podsiodłówki. Zjadam też chałwę z bakaliami, popijam wodą i jadę dalej. Pogoda super, widać, że będzie słonecznie. Jedynym mankamentem jest wiatr, który choć naprawdę słaby wieje z północy, a momentami z północnego wschodu, a więc dokładnie w kierunku, w którym jadę.

Z Nowogardu, tak jak podczas poprzedniej eskapady, kieruję się na Resko. Jednak w tym miasteczku nie jadę w kierunku DK6 przez Łabuń, lecz skręcam w prawo z zamiarem dojechania do Świdwina. Oznacza to, że na około 10 km trasa pokrywa się z przebiegiem BBT, co wywołuje u mnie miłe wspomnienia ;) Za Starogardem Łobeskim przejeżdżam najgorszy fragment pod względem nawierzchni. Dziwne, bo to droga wojewódzka, a na nich w ostatnich latach w zachpomie poprawiło się sporo. W Bełtnie spoglądam w garmina i wychodzi mi, że mógłbym pokusić się o ominięcie Świdwina i pojechanie "skrótem" na Sławoborze. Z duszą na ramieniu robię to, ale na szczęście okazuje się, że około 8 kilometrowy odcinek nie składa się z bruku. A, przepraszam, w Jastrzębnikach w obrębie wsi asfaltu nie było, ale kocie łby dało się ominąć po chodniku :) Tutaj też, zaraz za wspomnianym Bełtnem staję na kolejny, ale ledwie kilkuminutowy postój.

Krótki fragment przez DW 162 mija mi szybko. Nie ma się co dziwić, akurat tam jest sporo w dół. W Sławoborzach odbijam na Karlino. Wiele razy jechałem tym odcinkiem skracającym drogę w kierunku Gdańska samochodem. I zawsze marzyłem sobie, by zrobić to rowerem. Udało się. Droga ma swój niepowtarzalny klimat. Jest wąska, wije się pomiędzy pagórkami, obsadzona starymi lipami. Po drodze mija się Domacyno, gdzie znajduje się figura Matki Boskiej o dość ciekawej historii. A zwieńczeniem atrakcji jest drogowskaz wskazujący najbliższą miejscowość - Garnki.

Od Karlina już praktycznie cały czas jadę krajową szóstką. Nie był to mój najbardziej fortunny pomysł. O ile w nocy, tak jak poprzednim razem, droga ta jest świetna - mały ruch, nie widać długich prostych, o tyle w słoneczny, ciepły dzień jest dość kiepsko. Samochodów była masa. Dziwnym zbiegiem okoliczności kierowcy samochodów BMW usilnie potwierdzali stereotypy na swój temat. Postoje: w Krzywopłotach (świetny, dobrze zaopatrzony Orlen), potem na chwilkę w Starych Bielicach, gdzie musiałem sobie odpocząć w czasie podjazdu w cieniu. Za Koszalinem zjeżdżam szybko zboczami Góry Chełmskiej, mijam Sianów i... Znów się na chwilę zatrzymuję na stacji benzynowej - mam chęć na zimną colę, a przy okazji wsuwam loda. Tutaj mam chyba największy kryzys, ale za to i świadomość, że zaraz skończy się odcinek robót drogowych związanych z budową S6. Po tej coli dostaję niezłego "szwungu". Jedzie się dużo lepiej, nie wiem, może sam sobie wmówiłem, że ta cola mnie zbawi? Przed Sławnem krótki postój na zdjęcie, potem w samym Sławnie muszę odpisać na smsy. Do Słupska jazda już bez zatrzymywania, z dokuczliwym momentami wiatrem. Prawdę mówiąc to nawet nie sam wiatr, stosunkowo słaby, był taki uciążliwy, a podmuchy wywoływane przez pojazdy nadjeżdżające z przeciwka.

W Słupsku staję w pierwszym orlenie od Bolesławic - też stawałem podczas podprzedniej podróży i wystawiłem mu wówczas złe noty. Utwierdziłem się niestety w tym przekonaniu. Z ciepłych rzeczy były tylko hot dogi (w Krzywopłotach mieli do wyboru kilka zapiekanek dla porównania). Z braku laku biorę tego hot doga i popijam gorącą czekoladą. W bidonach rozcieńczam zwykłą wodą tę truskawkową i po tym zabiegu to staje się zdatne do picia. Jadę dalej. W Słupsku leci spod nosa parę słów na k, a to za sprawą zakazu ruchu rowerów i ścieżek rowerowych, które nagle się urywają. Klasyka. Kolejna przewaga jazdy nocnej, że jakoś łatwiej łamie się te zakazy przy pustych ulicach.

Od Słupska do Lęborka płynnie. Jeden, krótki postój w Pogorzelicach, gdzie próbuję zjeść roztopionego snickersa, który od Karlina jechał w tylnej kieszonce. W Lęborku jestem przed 19 (analogicznie jak wtedy - tyle, że 12 godzin później). No i ostatni, najgorszy fragment, czyli DK6 do Strzebielina. To jest kawałek, na którym brakuje pobocza. Na szczęście ruch był niewielki i obyło się bez dramatycznych sytuacji ;) Miałem nadzieję, że dociągnę już bez żadnych przystanków, ale tak zaschło mi w gardle i znów dostałem takiej ochoty na colę, że w Strzebielinie jeszcze staję na kilka chwil na lotosie. Potem już dopełniam formalności zaliczając w okolicy Charwatyni jeden z solidniejszych dzisiaj podjazdów (na 100 m). Zapłata jest godna - Górę Gościcińską pokonuję w "sprzyjającym" kierunku :)

Pod domem melduję się o 20.14. To oznacza, że czas brutto wyniósł 14 godzin i 14 minut. Dystans - 320 km. Fajny zbieg okoliczności, bo gdy w 2011 jechałem ze Stargardu do Bolszewa to też wyszło równe 320 km, natomiast 14 godzin i 14 minut trwała wtedy sama jazda.

Teraz już tylko kąpiel, skorzystanie z zasobów, które na mój przyjazd umieścił w lodówce brat i sen z poczuciem dobrze spłenionego obowiązku ;)

Podsumowując - DK6? Tak, ale tylko nocą.

Aha, bilans żywnościowy:
- przed drogą duży talerz spaghetti,
- chałwa,
- dwa snickersy,
- zapiekanka z orlenu,
- lody,
- hot dog,
- 2,8 l wody,
- 1,5 l wody smakowej,
- 1 l pepsi,
- 0,5 l napoju z aloesem,
- 0,6 l gorąca czekolada.






















  • DST 234.30km
  • Czas 09:12
  • VAVG 25.47km/h
  • VMAX 43.80km/h
  • Podjazdy 619m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zielona Góra - Gorzów - Rów - Szczecin

Poniedziałek, 1 maja 2017 • dodano: 03.05.2017 | Komentarze 19

MAPA

Od dłuższego czasu ostrzyłem sobie zęby na przejażdżkę starą "trójką". Myśląc w ostatnich dniach o Zielonej Górze cały czas układałem sobie plan z dojazdem TAM na rowerze, a powrotem pociągiem. Rozwiązanie z jednej strony fajne, bo człowiek wsiada do tego pociągu z poczuciem dobrze wykonanej roboty, ale z drugiej strony minusem jest presja czasu, choćby nie wiem jak duży był zapas do odjazdu. W tym przypadku wyglądało to średnio - ostatnia osobówka o 15.50, a ostatni pospieszny o nazwie SWAROŻYC, bez wagonu rowerowego, około 18. Jednak coś mnie tknęło i sprawdziłem sobie połączenie z dojazdem koleją do Zielonej i potem jazdą na rowerze. Okazało się, że takie połączenie jest, w dodatku w dość atrakcyjnych godzinach: osobowy pociąg o nazwie bodaj ODRZANKA wyjeżdża ze Szczecina o 6.15, a u celu melduje się o 9.40. Cała eskapada, wraz z przewozem roweru zamyka się poniżej kwoty 40 zł.

Podróż minęła szybko i bezproblemowo. Poza małym zgrzytem w Dolaszewie Gryfińskim, gdzie pociąg stanął, a potem nie chciał jechać dalej. Spędziliśmy tam 15 minut, a ja stwierdziłem, że jeżeli postoimy kolejne 15 to nie ma co tracić czasu, tylko wysiadać i jechać np. do Morynia i z powrotem. Po chwili jednak ruszyliśmy dalej. Mało tego - rozkład ma na tyle duże rezerwy, że do Zielonej Góry dojechaliśmy planowo, po drodze "zaliczając" jeszcze ciekawostkę rozkładową - pociąg w związku z jakimś remontem omija stację Rzepin przez jej obwodnicę towarową.

Z Zielonej od razu kieruję się na północ, a właściwie początkowo północny wschód. Wiatr jest bardzo silny, wieje ze wschodu, chociaż czasami zmienia kierunek. Podmuchy zmuszały mnie do dość dużego zaangażowania w utrzymanie toru jazdy, że tak powiem :P Miota takim lekkim rowerem jak... No nie wiem co ;) Szybko mijam kolejne miasteczka, położone w odległościach rzędu 25-20 km stanowią dobre "etapy" podróży. Najnudniejszy był chyba fragment z Sulechowa do Świebodzina, bo składał się z wielu długich prostych, w dodatku pofalowanych, więc często człowiek widział drogę po horyzont, a na końcu, w ramach dodatkowej motywacji do jazdy, długie wzniesienie ;)

W Świebodzinie zdjęcie z figurą - zapytałem co będzie dalej z wiatrem. Odpowiedzi nie uzyskałem, jeno wymowny gest ;) Kawałek za tą mieścinką przejeżdżam pod A2, a jeszcze mniejszy kawałek dalej, w Gościkowie, przy słynnym klasztorze Paradyż staję na pierwszy popas. Minęło 50 km, więc pora najwyższa, tym bardziej, że ostatni posiłek to makaron jeszcze w domu na śniadanie.

Po jedzeniu niby to wstępują we mnie nowe siły, ale odcinek do Międzyrzecza jest dość mocno pofałdowany, więc jakoś szczególnie się nie rozpędzam. No i ten przeklęty wicher. W samym Międzyrzeczu remont zmusza mnie do jazdy po chodniku. W ogóle muszę przyznać, że nie było na trasie większego dramatu z kostkowymi DDRkami jako alternatywą dla zakazu ruchu rowerów na jezdni. Miejsc z wprost ustawionymi znakami nie było, większość pseudo DDR zignorowałem i nie spotkało się to z jakimiś pretensjami ze strony kierowców. A mogło, nawet i mandatem, bo zaraz za Międzyrzeczem wzdłuż drogi wiedzie asfaltowa DDR (ale z daleka widać, że poszatkowana korzeniami, pełna śmieci, itd.), a na jednym z leśnych parkingów stoi patrol drogówki i zatrzymuje wybranych kierowców. Na mnie na szczęście nie zwrócili nawet uwagi.

Skwierzyna pojawia się szybciej niż myślałem, Gorzów też. W tym mieście staję na obiad - ze względów bezpieczeństwa w "maku", bo tam nie trzeba wchodzić do środka, można wszystko zamówić na zewnątrz, a na koniec jeszcze usiąść w słońcu przy stoliku. Zamówienie było tak duże, że musiałem na koniec odpocząć po jedzeniu ;)

Miasto opuszcza się długim jak na warunki Polski północnej podjazdem. Ale potem za to droga wiedzie wreszcie w taki sposób, że wiatr zaczyna pomagać, momentami nawet wyraźnie. Ślad w garminie miałem wytyczony przez Lipiany, Pyrzyce aż do Płoni, ale w pewnym momencie orientuję się, że ciekawiej będzie pojechać przez Myśliborz (gdzie jeszcze nigdy nie byłem), dalej Rów, Banie i na Gryfino. Jak postanowiłem, tak zrobiłem i pod Ławami opuszczam starą "trójkę". Od teraz kieruję się drogami wojewódzkimi, z jednym bodajże wyjątkiem, czyli trasą Rów - Banie. I był to zdecydowanie najgorszy odcinek, szczególnie na końcowych kilku kilometrach z Piaseczna do Bań, gdzie na prawym pasie aż roiło się od łat i trzeba było korzystać z lewego, bacząc przy okazji czy nie nadjeżdża auto z tyłu, a te akurat tutaj jak na złość wyjątkowo się uaktywniły ;)

Od Bań do Lubanowa DDRką poprowadzoną wzdłuż jezdni po starotorzu. Cudem nie łapię tam kapcia, bo ilość syfu zalegającego na niej, łącznie z pobitymi butelkami woła o pomstę do nieba.

Ostatnie kilometry to jeszcze krótka wizyta w Niemczech i około godziny 20, z nienajlepszym czasem brutto (a to za sprawą tego popasu w McD) dojeżdżam pod dom. Pierwsza taka długa trasa w tym roku, śladu po zeszłorocznej kondycji nie ma. Kończyłem mocno zmęczony tymi zmaganiami ze wschodnim wiatrem...












Kategoria >200 km, wycieczka


  • DST 204.80km
  • Teren 15.40km
  • Czas 09:18
  • VAVG 22.02km/h
  • VMAX 46.80km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • HRmax 160 ( 83%)
  • HRavg 136 ( 71%)
  • Kalorie 5275kcal
  • Podjazdy 642m
  • Sprzęt Author Airline
  • Aktywność Jazda na rowerze

Łobez, czyli odbiór potomkini ze szkoły

Wtorek, 13 września 2016 • dodano: 14.09.2016 | Komentarze 14

MAPA

Od czasu do czasu odbieram Igusię ze szkoły. Zdarzało się już, że dojeżdżałem do Łobza z tej okazji na rowerze. Dzisiaj też taki był plan, ale po pierwsze wczoraj "profilaktycznie" naładowałem sobie baterię do przedniej lampki, po drugie wiało z takiego kierunku, że szkoda było nie zdyskontować tego "na powrocie", po trzecie uznałem, że fajnie było by mieć świadomość, że prawie 50 zł zostało w kieszeni, bo nie pojechałem pociągiem.

Jak postanowiłem tak zrobiłem, przede wszystkim nastawiłem się psychicznie, że w Łobzie to dopiero pół, a nie całość. Po dojeździe na miejsce wiedziałem, że czuję się ok, nic nie boli, pogoda taka, że aż chce się jechać, więc po miło spędzonym dniu na placach zabaw, w lodziarni i jeszcze w wielu innych, ciekawych miejscach Łobza wsiadłem na rower ponownie i potoczyłem się, trochę inną drogą, bo nie przez Dobrą, a przez Stargard, do Szczecina. Jechało się wyśmienicie. No, może poza tym, że już w samym Szczecinie zaczął mnie z lekka kłuć Achilles, ale nie ten newralgiczny ;) Przejdzie. Musi przejść ;)

Zdjęcia:

1) Poranek na drodze Wielgowo - Sowno. Zawsze mnie frapuje kilometr bruku w samym środku lasu, jednocześnie w samym środku tej około ośmiokilometrowej drogi.


2) Centrum wsi Mokre. Niedawno były tu dożynki - wprawne oko dostrzeże elementy dekoracji :P


3) Między Mokrem a Krzemienną. Droga wysadzana jest jabłonkami, które pamiętają jeszcze poprzednich gospodarzy tych ziem. Utwardzony jest końcowy odcinek, w pobliżu Anielina. Zaraz za Mokrem jest kawałek bruku, a potem szuter i piach.


4) Rok albo i dwa lata temu poprzez bazę kolej.one.pl ktoś zadał mi pytanie czy znany jest mi stan toru łączącego Dobrą Nowogardzką z Mieszewem. To zlikwidowana w latach 90 wąskotorówka, którą można było dojechać do Reska, Gryfic, a po przesiadkach nawet i nad morze. Pytający trafił na jakiś mój wpis na niniejszym blogu z 2011 albo 2012 roku, w którym pisałem, że tor leży i powątpiewał, że taki stan utrzymuje się w momencie zadania pytania. Cóż. Okazuje się, że przynajmniej zaraz za Dobrą tor nadal kompletny - ciekawe jak to możliwe, że jeszcze niezainteresowali nim złodzieje? ;)


5) Okolice Ińska i okolice Łobza (poniżej) - idealnie pasują do określenia "zachodniopomorski interior" ;)


6) Cel na wyciągnięcie ręki.


7) Koszulka się wietrzy, żeby można ją było bez obaw zwinąć i schować po "przebierce" w cywilne ciuchy ;) Wiało tak, że po 5 minutach była sucha.


8) Żartom nie było końca ;)


9) Gimnastyka.


10) Ku zachodzącemu słońcu - w Cieszynie włączyłem oświetlenie, za Chociwlem zapadł zupełny zmrok.


11) Esencja nocnej jazdy - dobrze przyzwyczajać się do takiego widoku ;) Tutaj na DK20, tuż przed miejscowością Dzwonowo.

Kategoria >200 km, wycieczka


  • DST 317.60km
  • Czas 14:19
  • VAVG 22.18km/h
  • VMAX 58.90km/h
  • Temperatura 15.0°C
  • Kalorie 6053kcal
  • Podjazdy 2140m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bałtyk Bieszczady Tour 2016 - rozdział drugi

Poniedziałek, 22 sierpnia 2016 • dodano: 26.08.2016 | Komentarze 30

MAPA

Próby zaśnięcia w Iłży spełzły na niczym. Głównie za sprawą hałasów dobiegających z korytarza - część kolegów rozmawiała bardzo głośno, z drugiej strony, zza okna cały czas słychać było sznur przejeżdżających ciężarówek, od których motelik trząsł się w posadach. No i trzecia strona, czyli poczucie obowiązku i jazdy dalej - gdy z dołu dobiega głos kolegów i koleżanek ruszających przed siebie myślę, że i ja powinienem jechać dalej. W końcu około 5 z minutami wstaję, biorę z przepaka do podsiodłówki trochę suchych rzeczy, przekładam tam mokre, zjadam śniadanie (porządne: jajecznica na maśle i dodatkowo kotlet z frytkami + kawa z mlekiem) i odjeżdżam przed siebie. Mam 26 godzin na pokonanie 300 km, nie powinno być najmniejszych problemów ze zmieszczeniem się w limicie. Na koniec jestem jeszcze świadkiem żenującej awantury, jaką robi naszemu sędziemu Polak wracający swoją wspaniałą, dostawczą furą z Anglii do kraju. Poszło tylko o to, że auto z "przepakową" przyczepą zastawiło dojazd do dystrybutora. Stek wyzwisk, niemalże rękoczyny, po chwili z przekleństwami wyrywa się żona tego buca, a wszystko na oczach zdumionych szoszonów ;)

Od razu w ucho pakuję sobie słuchawki. Nastrój bardzo dobry, sucho, nie pada, a ruch, o dziwo, znacznie zmalał. Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć, ale przez cały dzień, aż do Rzeszowa ruch nie był nawet w połowie taki jak w niedzielę na odcinku Radom - Iłża. Kilka kilometrów od zajazdu staję jeszcze na chwilę na smarowanie łańcucha, a potem w Ostrowcu przy aptece, gdzie kupuję podstawowe środki ochrony zdrowia - sudocrem i voltaren.

Zaraz za Ostrowcem mam przedsmak tego, co czekać będzie mnie, jak i pozostałych BBTourowców przez cały dzień. Wyjazd z miasta to dość długi i mocny podjazd. Nie ma zakrętów, więc widać go w całej okazałości. Pod koniec obracam się za siebie i podziwiam piękną panoramę. Ale to nie koniec, droga dalej wije się pod górę. Potem jest chwila równego, potem długi i stromy zjazd do Opatowa. Wytracanie wysokości oczywiście po to, żeby za chwilę znów ją nabrać. I tak w kółko. Mimo wszystko jedzie się świetnie, od czasu do czasu, przy mocniejszym depnięciu odzywa się Achilles. Jednak najważniejsze, że jest sucho, raz po raz wyprzedzam kolejnych BBTourowców i w końcu docieram do długo wyczekiwanej przeprawy przez Wisłę pod Tarnobrzegiem. Rzeka jest tu znacznie węższa niż widziana z drogi pod Dębem Polskim. Od tego miejsca dojazd do Majdanu Królewskiego koło Nowej Dęby to już chwilka. Z tym, że na punkt dojeżdżam w momencie, gdy zaczyna kropić (godz. 11.28). Rower odstawiam na wieszak, dziękuję za smarowanie łańcucha, bo zrobiłem to już sam.

Tutaj był niezły żurek i bardzo dobre ciasto. W zestawieniu z hektolitrami słodkiej herbaty ideał. Korzystam z WC, w ruch idzie między innymi sudocrem i voltaren. Dostaję smsy, że teraz to już tylko 200 km, najgorsze co prawda, ale już tylko 200. Odległość, którą pokonywało się wielokrotnie :) Zachęcony tą perspektywą zbieram się w drogę. W drzwiach mijam się z ekipą mimozy, jest tam między innymi Anka z Lublina na swojej ślicznej, miętowej szosówce.

Trasa Majdan - Rzeszów dosyć ruchliwa, ale od Głogowa Małopolskiego już nie koncentruję się na ruchu drogowym tylko na napieraniu przed siebie w potężnej ulewie. Takiego deszczu nie było ani wcześniej, ani później. Podróż ubarwiały grzmoty dochodzące gdzieś z okolicy. Szczęśliwie oberwanie chmury trwało tylko kilkanaście minut, przeszło w zwykły deszcz, a gdy wjeżdżałem do Rzeszowa to już w ogóle nie padało. Z Rzeszowa zapamiętam elektroniczną tablicę informacyjną nad drogą, na której widniał napis "Uwaga na rowerzystów, ultramaraton 1008". Potem sklep rowerowy, który dojrzałem stając na czerwonym świetle i z którego usług skorzystałem kupując dętkę, a przy okazji zostawiając rower na chwilę pod okiem sprzedawcy i odwiedzając sklep spożywczy. Mogłem zrealizować chodzące za mną od dłuższego czasu marzenie, czyli jogurt do picia :) A na koniec w pamięć wbił się słynny, rzeszowski pomnik, na temat którego powstał nawet wiersz: :)

W Polsce południowej, po jej wschodniej stronie
Tam gdzie Wisłok toczy swe brunatne tonie
Niezbyt czyste, a w bukiet zapachów bogate
Miasto stoi... sześćsetletnią mające już datę.

Łatwo je poznasz, bowiem w samym środku grodu
Tam gdzie krzyżują się drogi z północy i wschodu
A po ich czarnych wstęgach przez dzień cały wali
Ryczący potok smrodu, benzyny i stali...

Pomnik stoi... Z kształtu wielce osobliwy
Lecz mieszkańców miasta chór głosów zgodliwy
Orzekł, że ten kształt obły co się w górę wspina
Na metrów dwadzieścia, w środku jest szczelina


To nie kicz żaden, ani żadna lipa
Lecz największa na świecie - betonowa cipa

Wszystko się zgadza, jest jak w tekście. Kto widział ten wie :)

Z Rzeszowa w dużym ruchu udaje się wyjechać do Boguchwały i trafić na obstawiony przez Rowerowy Lublin rewelacyjny punkt kontrolny (14.57). Jem tu smaczne pierogi, wypijam znów herbatę i po nie za długiej chwili ruszam w góry. Mimo zmęczenia cieszę się bardzo, bo w końcu widoki zaczną być ciekawsze. I rzeczywiście, nie ujechałem nawet 10 km jak pojawiają się na horyzoncie pierwsze pagóry. Początkowo jestem wyprzedzany przez dziesiątki, o ile nie setki samochodów. Potem sytuacja się zmienia - wszystko stoi, a ja przeciskam się między autami a krawężnikiem. Zagadka rozwiązuje się dość szybko - zamknięty przejazd kolejowy. Na szczęście patrzałem na garmina, bo droga skręca niespodziewanie w lewo, opuszczając główny szlak. Zaraz po skręcie było wahadło, które skutecznie zatrzymało masę pojazdów podążających za mną. Pamiętam, że widoki zapierały dech w piersiach. Nie robiłem jednak zdjęć, bo telefon jechał zamknięty w dwóch workach w podsiodłówce. Żałuję, trzeba będzie to za 2 lata naprawić ;) Tutaj pojawia się pierwszy, bardzo solidny podjazd - w okolicach wsi Niebylec. Momentalnie gotuję się w swojej kurtce, a potem z kolei chłodzę na długim, prostym i gładkim zjeździe, na którym dociągam bez pedałowania do 60 km/h. Podsiodłówka zaczęła nieprzyjemnie wibrować i dałem sobie spokój z dokręcaniem. Po kilku chwilach melduję się w końcu na słynnym, wychwalanym punkcie w Brzozowie (17.29).

Słynny i wychwalany, bo prowadzony przez Koło Gospodyń Wiejskich. A więc jest masa ciast, kanapek, wędlin, chyba sałatek, owoców. Trochę podjadam, choć apetyt, jak na złość, nieco ustąpił. Spędzam też dłuższą chwilę na higienie ;) Trafiam tu po raz pierwszy od dłuższego czasu na starsząpanią, która zeznaje, że czuje się fatalnie, wymiotuje, itd. Krótko po moim wejściu rusza i prorokuję, że pewnie spotkamy się gdzieś jeszcze przed Ustrzykami Dolnymi. Przed wyjazdem chcę jeszcze posmarować sobie Achillesa voltarenem. Gdy podwijam nogawkę wszyscy aż jęknęli - kostki nie widać - tak napuchnięta. Do tego wszystko w czerwonym kolorze. Gdy dodać do tego rankę, którą wydrapałem sobie dzięki pilskim komarom wszystko zaczyna wyglądać niedobrze. "Masz zakażenie. Powinieneś trafić do lekarza", słyszę od kogoś. Nie trzeba chyba dodawać, że w takich chwilach na morale to za dobrze nie wpływa? Na szczęście jedna pani, zapewne jakaś pielęgniarka, uspokaja mnie i nakazuje jechać dalej :) Tego mi było trzeba.

Wyjazd z Brzozowa zapadł mi w pamięć jako udręka znalezienia sobie właściwego miejsca na siodełku i wpięcia się we właściwy sposób w pedały. Gdy mi się to udaje to zaczyna się jechać całkiem przyjemnie. W uszach oczywiście Zaucha, widoki coraz piękniejsze, podjazdy coraz bardziej strome, a zjazdy karkołomne. Jest ok :) Gdzieś tutaj odpalam światło z tyłu i z przodu.

Na pierwszy ogień idzie Sanok. Miasto z katastrofalnie utrzymaną, ruchliwą drogą. Nie jechało się zbyt przyjemnie. Następnie ślad prowadził jakimiś bocznymi uliczkami, omijając główną arterię. Gdzieś tutaj zatrzymuję się na 5 minut, by wymienić baterię. Czytam między innymi smsa od Tomka, na którym zawsze mogę polegać jeżeli chodzi o DEmotywację ;) "Zostało Ci już tylko 100 km, jak się teraz poddasz to już wstydu nie będzie" :D A kilkadziesiąt chwil wcześniej: "Ale się wyspałem, pijemy właśnie pyszną kawę, cudowny, leniwy poranek, a co tam u Ciebie?". Śmieję się w głos :)

Między Sanokiem a Zagórzem wyprzedzam na podjeździe starsząpanią. Zatrzymuję ją, chwilę rozmawiamy. Mówi, że źle się czuje, ale jakoś doczłapie do mety. Pytam czy potrzebuje czegoś. Nie potrzebuje, nie chce nic zjeść, nie chce nic pić, a podjazdy będzie pokonywać z buta. Ok, macham na pożegnanie i jadę dalej. Dalszego odcinka nie pamiętam dokładnie. Wiem, że był tam jakiś morderczy podjazd po serpentynach, a potem szalony zjazd po mokrym, śliskim i koślawym asfalcie do Leska. Na wjeździe do tego miasteczka znajduję się orlen, a ja postanawiam się tam zatrzymać i odsapnąć nieco. Do mety siedemdziesiąt kilka kilometrów, do ostatniego punktu nieco ponad 20. Zjazdam jakąś bagietkę z kurczakiem, popijam słodką czekoladą i ruszam w mżawce dalej. W centrum kolejny, ciągnący się w nieskończoność podjazd. Widzę przed sobą czyjeś migające, czerwone światełko - jest coraz wyżej i wyżej, po czym znika za zakrętem. Po chwili ukazuje mi się ponownie i znów jest gdzieś tam hen daleko u góry. Pot leje się strumieniami, wysokości nabieram w tempie kosmicznym :) W końcu pojawia się wypłaszczenie, a potem nawet zjazd. Ustrzyki Dolne są już na wyciągnięcie ręki. Potem odległość jeszcze szybciej maleje, bo ostry i długi zjazd. Z małymi problemami odnajduję punkt, jak kaczka idę podbić książeczkę i odbieram swoją przepyszną rację - pani ma dla nas zimny jogurt z owocami i musli, do tego sok z buraka, zimny koktajl z bananów - pycha. Ciężko się stąd zebrać. Niektórzy straszą i mówią, że to 45 km ciągłego podjazdu. Inni mówią, że nie wiadomo skąd nazwa Górne, bo tam więcej jedzie się w dół... :) No nic, zakładam sobie bezpiecznie, że potrzebne będą 3 godziny. I prawie tyle wyszło, jak się później okazało.

Ostatni odcinek minął mi bardzo szybko. Adrenalina zrobiła swoje, do tego podnosząca na duchu muzyczka ("jak na lotni zawieszony, płynę hen w dalekie strony. i przed ludźmi jak najdalej uciec chcę"). Chyba najprzyjemniejszy, mimo zmęczenia, odcinek. Delektuję się nim. Wiem, że zaraz się to skończy i nawet robi mi się trochę żal! Nie zmienia to faktu, że wyciska ze mnie siódme poty. Słyszę jakiś dziwny rytm wbijający mi się w muzykę. Co jest - myślę. Jakiś traktor za mną jedzie? Zatrzymuję się - dalej wali. Wyłączam muzykę - wali. Wyciągam słuchawki - cisza. Wkładam je z powrotem - no tak, serduszko rezonuje :) Znaki, o którym czytałem w relacjach innych uczestników, że okropne ("Ustrzyki Górne 14 km" i "meta 5 km") sprawia, że zwalniam jeszcze trochę i z wolna toczę się smakując smak sukcesu - w końcu podstawowe założenie, zmieścić się w limicie, osiągnąłem. Na zjazdach trzymam zaciśnięte klamki - jest mokro, mgliście, nic nie widać, mimo włączonych "długich". Moim marzeniem jest przejechać ten odcinek w świetle dnia i chciałbym to osiągnąć przy kolejnej edycji. Bo oczywiście zamierzam ponownie się przejechać, mimo tego, że na koniec mówiłem sobie: "ten raz przejechać, a potem koniec z długimi dystansami" ;) Aha, gwoli informacji na metę wjeżdżam o 2.17, po 63 godzinach z minutami od startu ze Świnoujścia.

Podsumowując - jestem bardzo szczęśliwy, że się udało. Gdy stałem na starcie w Świnoujściu ciężko było mi w to uwierzyć :) Na pewno jest co poprawić, mam pewne pomysły gdzie ciąć czas przy kolejnej edycji. Bardzo dziękuję za wspierające i podnoszące na duchu smsy. Bez nich byłoby dużo trudniej. Sama świadomość, że ktoś śledzi moje poczynania sprawiała, że przez myśl nawet mi nie przeszło, by się wycofać. Wielkie dzięki!

Osobną historią jest powrót. Najpierw busem, z kierowcą wariatem, który popisywał się jadąc 100 km/h po zakrętach i jednocześnie rozmawiał przez telefon, czego nie zdzierżyłem i zwróciłem mu uwagę. Potem kierowcy się wymienili, ale za to bus został ten sam. Bus pechowy, bo psuła się w czasie jazdy pompa i mniej więcej co pięć minut gasł. Ostatnie km przed Przemyślem to już naprawdę ostra nerwówka - cżęść osób miała pociąg o 10.50 i wyglądało na to, że na dworzec wjedziemy na styk. Tak też było, ale szybki sprint i współpraca sprawiły, że ci co mieli zdążyć zdążyli. My pojechaliśmy pociągiem po 12 - okazało się, że zamiast na rowery jest w nim miejsce na dwa wózki inwalidzkie. Konduktor stwierdził, że rowery mogą jechać, ale jako bagaż, czyli zapakowane w worki (dzięki starsza za wór). Dzięki temu zaoszczędziliśmy dwa złote (bagaż jest tańszy od roweru) i bezstresowo dojechaliśmy tym Siemiradzkim do Poznania. Tam czekały mnie ponad dwie godziny czekania na autobus z Łodzi do Świnoujścia, którym szczęśliwie się zabrałem i po 22 godzinach dojechałem do Szczecina.
















Kategoria >200 km, >300 km, maraton


  • DST 694.40km
  • Czas 28:32
  • VAVG 24.34km/h
  • VMAX 51.50km/h
  • Kalorie 11412kcal
  • Podjazdy 2329m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bałtyk Bieszczady Tour 2016 - rozdział pierwszy

Sobota, 20 sierpnia 2016 • dodano: 25.08.2016 | Komentarze 11

MAPA

O BBT słyszłałem od dawna. Jak większości ludzi pomysł przejazdu przez Polskę po przekątnej w formule non-stop wydawał mi się czymś kosmicznym i absolutnie nieosiągalnym. Pamiętam jak czytałem relacje 4gottena z 2012 roku, gdy pojechał obejrzeć śmiałków na PK do Płot i jak potem robił wszystko, by w 2014 wystartować. Ja sobie odpuściłem, bo stwierdziłem, że i tak nie dam rady. A nawet jakbym dał to nuda mazowieckich szos mnie zabije ;) Gdy Danielowi udało się ukończyć wyścig zaświtał mi pomysł, by może jednak spróbować. Dodatkowo zmotywowała mnie eranis. I tak od myśli do myśli, od wątpliwości do wątpliwości doszedłem do tego, że w 2016 startuję :)

By to zrobić niestety nie można przyjść tam z ulicy. A może i stety - dzięki temu odsetek wycofanych jest co roku niewielki. Widać, że na starcie nie stają przypadkowi ludzie, tylko tacy, którym naprawdę na tym zależy. Pierwszą kwalifikacją w 2016 był Parczew z tamtejszym maratonem Piękny Wschód na przełomie kwietnia i maja. Udało się, przejechałem trasę w wyznaczonym limicie, dzięki czemu w drugiej kwalifikacji, Pierścieniu Tysiąca Jezior, jechałem na luzie ze świadomością, że nie trzeba bardzo się spieszyć.

Do Świnoujścia docieramy  w bardzo licznej grupie rowerzystów. W regio z Poznania mogło być nawet 20 rowerów. Jak już pisałem nie spotkało się to z przychylnym podejściem kierownika pociągu, ale na szczęście ubłagany odpuścił. A gdy on już to zrobił pojawiła się namolna matka z dzieckiem, które zaczęła stwarzać problemy. Na szczęście chwilę później dziecko zaczęło stwarzać problemy i szybko wektor złości przekręcił się o 180 stopni :P

Na odprawie technicznej poprzedzającej start zostajemy poinstruowani o wszystkich szczegółach, także sposobie pokonania konkretnych odcinków w miastach. Poza tym przewinienia i kary jakie grożą za ich dokonanie, itd. Po wszystkim zaplanowana była jeszcze masa krytyczna, ale odpuszczamy sobie udział w niej, w zamian robiąc zakupy na jutro na śniadanie.

Noc poprzedzająca start minęła na szczęście spokojnie mimo wysokiego poziomu adrenaliny. Dziewcznyny (A. i st.p.) startują dużo wcześniej, więc z mojego spania do 8 za dużo nie wychodzi. Wstajemy wszyscy razem przed 7, kawa, śniadanie, "wyprawiam" je w drogę, a potem sam się szykuję dziesiątki razy przekładając różne rzeczy z podsiodłówki do worka na przepak i odwrotnie. W końcu po 9 ruszam, po drodze kupując sobie jeszcze skarpety na zapas :P

Przy promie jestem 50 minut przed startem. Rozmawiam sobie najpierw z hansglopke`m, a potem z magią, oboje z forum. Na 10 minut przed odjazdem obsługa mocuje mi gpsa, potem podjeżdżam na start. Sędzia głowny ogląda rower ze wszystkich stron, czy wszystkie elementy przymocowane i przyklejone. Wszystko gra, ryk syreny promu Bielik i można jechać w góry ;) Startuję w kategorii solo. Mimo to wypuszczani jesteśmy w grupkach 5 osobowych, a w czasie wyjazdu z miasta mamy się rozdzielić tak, by odstęp między nami wynosił przynajmniej 100 metrów. Plan udaje się wykonać z nawiązką, ja spokojnym, swoim tempem toczę się z tyłu, a za mną jedzie Łukasz Łapa, z którym przejechaliśmy razem, zrządzeniem losu, cały Piękny Wschód od początku do końca. Oczywiście dzieli nas regulaminowa odległość, przemnożona zapewne przez 2 albo i 3. Do Wolina pagórki na trójce, ruch znośny. Przy zjeździe z wyspy po wiatrakach widać, że niemal nie wieje. A jeżeli już to z południa. Nie jest źle. Chociaż sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie i już przed Płotami dokuczały mocne podmuchy. Tuż przed tym miastem doganiam Kota, która nienajlepiej się czuje i spokojnie toczy się przed siebie. Przez jakiś czas widzę ją te 200-300 metrów przed sobą, lecz nie mam śmiałości wyprzedzać pomny jej talentu do szybkiej jazdy oraz doświadczenia w takich imprezach. W końcu dochodzę jednak do wniosku, że trzeba przemiłą koleżankę "łyknąć" i czynię to na krótko przed skrzyżowaniem z drogą z Gryfic. Spotykamy się chwilę później na punkcie (godz. 13.45), robimy zdjęcia, z tym, że ja odjeżdżam pierwszy, a na punkcie zostają jeszcze między innymi Kot i hansglopke.

Zaraz za rondem w Płotach zjeżdżam w zatokę i wkładam sobie do uszu słuchawki. To kolejna zaleta jazdy solo - można bezproblemowo posłuchać muzyki. A miałem dobrą - niezastąpiony kolega Sławek z pracy, którego pozdrawiam za smsowy doping w czasie jazdy, dał mi do zgrania płytę Andrzeja Zauchy. Znałem kilka piosenek, teraz znam dużo więcej, a ta pod tytyłem "Jak na lotni" towarzyszyła mi podczas tego wyjazdu często, np. na odcinku z Ustrzyk D do G leciała niemal non-stop, a jest stworzona do takich okoliczności: KLIK

W Drawsku (16.06) częstuję się dużą ilością słodkiej herbaty z sokiem malinowym. Wypijam chyba z litr tego nektaru, bez wyrzutów sumienia, bo za nami jedzie już niewiele osób, a na punkcie nadal znajduje się niemal pełen, wielki gar. Do tego świetna kanapka z jakąś dobrej jakości wędliną, coś słodkiego i po 20 minutach ruszam na kolejny punkt, do Piły, który oddalony jest o ponad 100 km. Droga najpierw wiedzie pagórkowatymi terenami Poligonu Drawskiego aż do Kalisza Pomorskiego, a potem już DK10, którą docieramy aż pod Toruń.

Tej krajówki obawiałem się trochę, ale szczęśliwie ruch był niewielki, a kierowcy zachowywali przesadną wręcz ostrożność. Jadę w zasadzie nie zatrzymując się. Dopiero przed Wałczem staję na chwilę, by włączyć oświetlenie z tyłu i założyć lampę i baterię na przód. Potem musiałem jeszcze dwa razy stanąć i poprawić baterię, bo jeździła po górnej rurze, ale w końcu udaje się to zrobić jak należy ;) Za Wałczem pupłapka dla jadąych bez nawigacji - odbijamy w wąską drogę w prawo, porzucając na jakiś czas "dziesiątkę". Nowa droga jest węższa, trochę gorszej jakości i dodaje sporo więcej przewyższeń. Za to od pewnego momentu do samej Piły jest niemal cały czas w dół.

W mieście okazuje się, że punkt kontrolny (20.20) po mału się zwija. Pytam czy nie poczekają na jadących za nami ludzi, a trochę ich jest. Nie, nie poczekają. Mieli być do 19.30, a jest już prawie 21. Poza tym strasznie gryzą tam komary. Pojawiają się jakieś niewyobrażalne wręcz ilości. Nie można spokojnie niczego zjeść. Jednak ja kuszę się jeszcze na 2 gałki loda z pobliskiej, zachwalanej przez policjantów lodziarni.

Wyjazd nudną na tym odcinku jak flaki z olejem dziesiątką. Dobrze, że zapadł zmrok, bo przynajmniej nie widać tych obłędnie długich prostych. Jedynie mapa w garminie zdradza, że w dzień musi tu być cholernie monotonnie. Podczas jazdy odbieram smsy od znajomych, które dowodzą, że wreszcie moje urządzenie ruszyło i jestem widoczny w monitoringu. Pozostały odcinek do Kruszyna, do motelu Chata Skrzata (23.43) mija mi jak z bicza strzelił. Tamże myję twarz, prowadzę miłą rozmowę z panią wydającą posiłki, zjadam i wypijam co moje, kupuję sobie dodatkowo pepsi i sok pomidorowy, dobieram dlugi rękaw i nogawki, a na koniec wsiadam na rower i mknę przez równie nudny co poprzedni odcinek przez lasy aż do opłotek Torunia.

Na tym punkcie (3.00) po raz pierwszy wpadam na starsząpanią, która startowała sporo przede mną. Z tym, że ona z kompanami akurat wychodzi, ja zaś siadam i zabieram się za konsumpcję bodajże rosołu. Potem jeszcze kawa, garść słodyczy, rozmowa z policją, która akurat przyjechała, w tym z najładniejszą policjantką jaką widziałem w swoim życiu, i wyjazd na odległy o 80 kilka kilometrów punkt w Dębie Polskim.

Tutaj droga zminęła mi szybko. Przed Włocławkiem zaczyna świtać, jadę swoim, dość szybkim tempem, łykając raz po raz rowerzystów z kategorii open. We Włocławku znużony całonocną jazdą nie spostrzegam w garminie zjazdu z głównej ulicy, więc potem kluczę nieco po jednokierunkowych jezdniach, by w końcu ślad złapać. To było jedyne miejsce gdzie zbłądziłem, ale jak to zwykle bywa przez własną nieuwagę.

Kolejne kilometry to już zapach zbliżającego się dużego punktu w Dębie Polskim - widzę, że po lewej mam Wisłę, ale wysoki wał wszystko zasłania. Na szczęście kilkanaście kilometrów dalej widok będzie znacznie lepszy.

W samym Dębie (6.58) dostaję zupę, chyba pomidorową oraz kotleta z surówką i ziemniakami. Pyszny. Po konsumpcji Janek Doroszkiewicz namawia mnie, bym wziął sobie prysznic. Początkowo nie chcę, ale potem się decyduję, tym bardziej, że od starszej wysępiłem maść na odparzenia. I był to dobry pomysł ten prysznic. Mimo tego, że z powrotem ubrałem spocone ciuchy czułem się dużo bardziej świeżo i rześko. Oprócz starszejpani spotykam tutaj także eranis, która właśnie odjeżdża, mówiąc, że od Drawska nic nie je i wymiotuje.

Nastrój po ruszeniu mam rewelacyjny. Całości dopełaniają piękne widoki po lewej stronie na dolinę Wisły, a rzekę mam niemal na wyciągnięcie ręki. Niestety gdzieś tutaj rozpoczął mnie kłuć Achilles. Początkowo lekko, tylko przy mocniejszym dociśnięciu pedałów, ale z czasem, z tego co pamiętam od Sochaczewa, jest już gorzej. Póki co mijamy jednak wyjątkowo nieprzyjazną dla szoszonów gminę Łąck, gdzie wybudowano wzdłuż naszej szosy asfaltową DDRkę. Nie nadaje się jednak zupełnie do wykorzystania, bo korzenie drzew zrobiły potworne muldy. Zjeżdzam więc na asfalt, a wyrozumiali kierowcy ani razu nie trąbią. Nie ukrywam, że wyczekuję końca tego koszmaru (gminy Łęcko) i wjazdu na teren giminy Gąbin. Po chwili dostaję nagrodę - wjeżdżamy nie tylko do gminy, ale i samego miasteczka, gdzie w samym centrum, w reprezentacyjnym miejscu pod kościołem stoi namiot z leżankami i stół panów z miejscowej OSP (9.37). Spędzam tutaj ładnych parę chwil zupełnie niepotrzebnie. Ale Horalky nugatowe... Bdb :P

Odcinek do Sochaczewa bez historii. Pamiętam tylko, że wiatr bardzo pomagał, że spadły tu na mnie pierwsze krople deszczu podczas maratonu, ale był to deszcz lichy, ledwo odczuwalny. Pamiętam też bardzo duży ruch ciężarówek na jakimś, na szczęście dość krótkim, odcinku, pamiętam godzinę 12 pod jakimś lokalnym sklepikiem, gdzie kupuję sobie sok pomidorowy i dwa jogurty (ależ ryzykowna mieszanka) i pamiętam potworny spadek morale na wyjeździe z miasta, gdzie dostałem wiatrem w twarz, a silniejsze depnięcie na pedały powodowało silny ból lewego Achillesa. Jakoś się jednak wlokę poboczem aż do Wiskitek, a potem wtaczam się dostojnie, wraz z czarną chmurą za plecami na PK (13.15). Pierwszy, o ile dobrze pamiętam, z serwisowaniem roweru. Poprosiłem o przesmarowanie łańcucha, a sam zająłem się zjadaniem arbuza i, podobno felernego, makaronu z sosem - mnie nie zaszkodził. Po zrobeniu co do mnie należało ruszam. I niemal od razu za rogatkami miasta rozpoczyna się regularna ulewa. W zamieszaniu wpadam omyłkowo na "eSkę", ale natychmiast zawracam i jadę już jak należy. Tyle, że coraz bardziej moknę. W końcu po paru kilometrach znajduję pustą wiatę przystankową, gdzie przez 20 minut przygotowuję się do ulew. Wszystko ląduje w dwóch workach na śmieci. Niestety, i tak nie zapobiegło to temu, że spora część rzeczy była wilgotna. Chwilę zajmuje mi też przepięcie numeru na kurtkę, którą będę miał na sobie już do samego końca. Potem ruszam nie zważając na ten cholerny deszcz. Jest to o tyle łatwe, że wiatr pomaga, a w dodatku jest ciepło. Leje do samych Białobrzegów (17.35), gdzie pożyczam od jednego z braci Piekarskich trochę sudocremu. Ależ dało mi to wtedy ulgę.

Okropnie ciężko wychodzić na ulewę, ale wyjścia nie ma - 70 km do Iłży trzeba przejechać. Początkowo nic nie zapowiada nadchodzących problemów. Dość długo jedzie się wzdłuż S7 drogą techniczną, ale niestety w końcu w tym deszczu trzeba wyjechać na główną drogą. I nią, przez "naście" kilometrów tłoczyć się z samochodami aż do Radomia.

W mieście kieruję się nie wiedzieć czemu na DDRki. Wyglądają całkiem zachęcająco, asfaltowe... Jednak przez jedną z nich niemal nie wypieprzyłem się na zbity pysk - przed skrzyżowaniami są łukowato wygięte, a od chodnika oddzielone niziutkim krawężnikiem. Jest jednak na tyle wysoki, że rowerem zarzuciło, ja zdążyłem się szybko wypiąć, wyciągnąć nogi i uratować du*ę...

Wyjazd z Radomia w stronę Iłży opisywali już wszyscy - w tych warunkach, a więc po zmroku i w strugach deszczu, z setkami tirów to proszenie się o wypadek. Jadę przerażony (a nie boję się ruchu) i niecierpliwie wyczekuję Moyi. A. przysyła mi smsa, że w pokoju, w którym odsypia jest wolne łóżko. Wpadam tam (21.37) i okazuje się, że nadal tak jest - to sprawia, że decyduję się na dłuższy postój, kilka godzin snu, najlepiej do rana. Poza tym prysznic, czyste i suche ciuchy z przepaku, mokre z powrotem do worka, obiad i spać. Cóż z tego, że emocje są na tak wysokim poziomie, że od 22 do 5.30 zmrużyłem oczy na godzinę, a tak to przewalałem się z boku na bok i słuchałem kolegów na korytarzu, głównego sędziego pilnującego na zewnątrz rowerów i bagaży i mierzącego siły z jakimś menelem, który chciał wziąć rower. Oprócz tego towarzyszyła mi myśl, że powinienem jechać, a nie leżeć, ale z drugiej strony, przy pierwszym razie wolałem pojechać asekuracyjnie, bo reakcji organizmu na dwie noce bez snu nie znam i nie chciał bym się nieprzyjemnie naciąć.

Jednym słowem plan dwóch pierwszych dni został zrobiony. Trafiam do zajazdu Moya nawet szybciej niż planowałem.

















  • DST 255.30km
  • Teren 2.90km
  • Czas 11:53
  • VAVG 21.48km/h
  • VMAX 50.30km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • HRmax 167 ( 87%)
  • HRavg 143 ( 74%)
  • Kalorie 6988kcal
  • Podjazdy 1653m
  • Sprzęt Author Airline
  • Aktywność Jazda na rowerze

Rąbino - Polanów - Bytów - Wejherowo

Sobota, 13 sierpnia 2016 • dodano: 16.08.2016 | Komentarze 12

MAPA

Wyszło na to, że w długi weekend będę musiał nawiedzić rodzinne strony. To oczywiście świetny pretekst, by ułożyć sobie jakąś finezyjną trasę na rower. Tym razem zdecydowałem się pojechać na czerwonym, który dodatkowo uzbroiłem w sakwy. Miałem trochę rzeczy do przewiezienia i zrobienie tego Hanką nie byłoby możliwe.

Postanowiłem zaliczyć za jednym machnięciem kilka gmin - dzięki temu do zakolorowania zachpomu na zielono została mi już tylko jedna - Mirosławiec. Z tym, a nie innym zamiarem było też związane miejsce startu - wieś Rąbino, położona pomiędzy Świdwinem a Białogardem na linii kolejowej ze Szczecina do Gdyni.

 Z racji tego, że zdecydowałem się ruszyć w trasę w piątek prosto po pracy musiałem nastawić się na nocną jazdę i, co gorsza, terenami odludnymi, kompletnymi wręcz zadupiami. Przygotowałem sobie kilka kanapek, zapas picia i batonów, bo przy niesprzyjających wiatrach uzupełnić te rzeczy mógłbym dopiero rano, gdzieś już na głębokich Kaszubach. Szczęśliwie dla mnie okazało się, że w samą porę trafiłem na czynną stację paliw w Suchorzu, na skrzyżowaniu krajowej 21 i wojewódzkiej 209. Pan co prawda nie był zbyt zadowolony, że musiał mnie obsłużyć (wcześniej spał) i, zdaje się, że przepłaciłem trochę za litr coli i małą herbatę, ale w takich chwilach na tego typu drobiazgi się uwagi nie zwraca.

Drogi różne - od gładkich poprzez gruntowe po koszmarnie wyboiste łaty asfaltu. Palma pierwszeństwa należy się wojewódzkiej 208, łączącej Polanów z Kępicami, położonej na rubieżach dwóch województw i, o której chyba oba te województwa zapomniały. Nieprzyjemnym, bardzo ruchliwym kawałkiem był odcinek DK11. Zjechałem tam nawet w zatokę autobusową, żeby przepuścić autokar, który od dłuższej chwili się za mną ciągnął. Kierowca kulturalny - podziękował awaryjnymi ;) Gruntową drogą był skrót, który zafundowałem sobie pod Sierakowicami (ominąłem to miasteczko). Tamże dość ciekawa sytuacja - akurat świtało, ten charakterystyczny moment przełamania nocy i dnia, dość mroczny, bo niebo było całkowicie zachmurzone, w dodatku siąpiła mżawka. No i po wyjechaniu z lasku, na zakręcie znalazłem się na wzgórzu, z którego w oddali ujrzałem oświetlony plac, na którym kręcili się ludzie. Trochę mnie to zdziwiło - budowa? O 5 rano w sobotę? Rzęściście oświetlona? Conajmniej dziwne. Niestety, moje wątpliwości nie zostały rozwiane, a wręcz zostały rozdmuchane, bo do teraz nie wiem co tam się działo. Otóż, gdy zbliżyłem się okazało się, że z kilku zaparkowanych przy drodze samochodów jeden to karawan (przerobiony amerykański krążownik szos, kombi), drugi to policja, poza tym dwa cywilne samochody. A na oświetlonym placu, który widziałem z daleka stał namiot z napisem Wojsko Polskie. Przejeżdżając patrzyłem osłupiały na tę scenę. Podobna była reakacja tych ludzi - chyba nie spodziewali się sakwiarza na takim odludziu tak wcześnie... :)

Morale w porządku. Może poza krótkim kawałkiem zaraz za Polanowem, gdzie zaczęło kropić. Potem deszcz minął, ale niestety podczas postoju na orlenie w Suchorzu chmury mnie dogoniły i padało, a momentami lało do samego Bytowa. Przed tymże miastem zobaczyłem pierwsze tablice z dwujęzycznymi, polsko-kaszubskimi nazwami miejscowości. No jo, jesma doma, pomyślałem ;) I nawet pozostałe 100 km do celu nie zbijało mnie już z tropu ;)

Wypiłem: 700 ml wody z bidonu, 2 litry coli. Zjadłem: dwie bułki z salami i serem, dwa batony proteinowe. Przed wyjazdem wciągnąłem jeszcze dużą porcję makaronu z serem i ta mieszanka trzymała mnie bardzo długo ;)

Po dotarciu na miejsce znalazłem schowane przez brata specjalnie na tę okazję piwko i napój oshee. Dokładnie tego, oprócz kąpieli, było mi w tej chwili trzeba. Pozostałą cześć soboty spędzam w objęciach Morfeusza :)








Kategoria >200 km, wycieczka


  • DST 626.20km
  • Czas 27:45
  • VAVG 22.57km/h
  • VMAX 59.20km/h
  • Kalorie 10583kcal
  • Podjazdy 2906m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

P1000J

Niedziela, 3 lipca 2016 • dodano: 05.07.2016 | Komentarze 23

MAPA

Jakoś w zeszłym roku, gdy zaczęły się krystalizować plany startu w BBT2016 A. stwierdziła, że od dawna marzyła, tak właśnie - marzyła, o starcie w P1000J. Dlaczego? Ano dlatego, że prowadzi przez przepiękne Mazury i Suwalszczyznę, że trasa obfituje we wspaniałe widoki, że to świetna wprawka przed BBT, itd. Pomny piękna wzmiankowanych terenów ochoczo przytaknąłem tym marzeniom i wyraziłem wolę udziału w przedsięwzięciu. Wprawdzie studiowałem 6 lat w Olsztynie, ale byłem na tyle głupi, że rowerem niemal nie wyjeżdżałem poza miasto. Po Mazurach nigdy nie jeździłem. Trochę po Warmi...

W toku przygotowań zgadaliśmy się ze starsząpanią, która to zeznała, że nocleg rezerwuje sobie w pobliskich Pitynach i rekomenduje nam to samo. Tak zrobiłem i w końcu, w piątek, 1 lipca po południu dotarliśmy na miejsce. Jak już wspominałem we wcześniejszych wpisach czułem się fatalnie - w czwartek zjadłem lub wypiłem coś nieodpowiedniego i cierpiałem przez całe popołudnie, noc i pół piątku. Na szczęście ćwiartka Krupniku sprawę załatwiła.

W sobotę rano po przepysznym śniadaniu opuszczamy naszą bazę i jedziemy do bazy maratonu. Jesteśmy tam na 15 minut przed startem. Mocują nam odbiorniki gps do ram, my wkładamy sobie kaski na głowę i po chwili startujemy "honorowo", a po kilkunastu minutach "ostro" z ronda w Świękitach.

Od początku plan był jedyny możliwy w tych okolicznościach - jedziemy cały czas razem w sposób taki, by się nie zajechać. Ja prowadziłem. Jeszcze przed Ornetą mija nas na pełnej prędkości niewielka grupka, w której są między innymi Elizium i Rapsik.. Potem pruje Kurier, Tomek Niepokój, Hipek, itd. My jednak dalej, konsekwentnie swoje.

Nie znoszę upałów, więc warunki były nienajlepsze. Do Reszla (PK 2 - 98 km) zatrzymujemy się tylko na PK1 (43 km, Babiak) na pyszne arbuzy, a potem na zamkniętym przejeździe w Sątopach Samulewie, gdzie odbywam krótką rozmowę telefoniczną, ale muszę ja w trybie pilnym przerwać, bo widzę, że w międzyczasie A. próbuje pokonać zamknięty przejazd kolejowy mimo tego, że słychać już ryk trąby lokomotywy. Gdzieś tutaj dobija do nas mimoza (Teresa), z którą przez jakiś czas będziemy się tasować: pamiętam, że np. Reszel opuszczamy razem, ale chwilę później zostajemy już sami. Na krótko, bo przy skrzyżowaniu w Świętej Lipce dołącza lubelski, mieszany duet. W tym składzie zmierzamy do Kętrzyna. Ja nic nie mówię, ale idzie mi strasznie. Jest na tyle upalnie, że koła kleją się do szosy. "Lepki ten asfalt, nie?" - mówię. W odpowiedzi: "No, ale jedzie się super"... Ciśniemy dalej.

Za Kętrzynem zaczynają się niezłe, asfaltowe DDRki pociągnięte wzdłuż dróg. Zjeżdzamy na nie i nie żałujemy. Trzeba też przyznać, że w tej okolicy kierowcy byli cierpliwi. Rzadko kto zatrąbił na toczący się niemal równolegle peleton. Następnego dnia zadawałem sobie pytanie dlaczego te DDRki wytyczono wzdłuż komfortowych, gładkich szos, podczas gdy na drogach udających asfaltowe nie było takich udogodnień ;))) Jedzie się na tym odcinku fajnie, dopóki ślad nie sprowadza nas na koślawą szosę w kierunku Silca i dalej do PK3 w Sztynorcie - Harszu. Wspaniały punkt, jak na razie najlepszy po pierwszym (gdzie był świetny, zimny arbuz) i drugim (gdzie można było napić się ciepłego). Do tego widok, który sprawia, że człowiek zadaje sobie pytanie po co to robi, widok na plażę i kąpielisko pełne wypoczywających ludzi ;) Na dokładkę smaczny izotonik i przepyszne kanapki z szynką, pomidorkiem, sałatą i majonezem. Jeszcze gdy piszę te słowa cieknie mi ślina. Zimne napoje uzupełniam w pobliskiej knajpie - cola z lodem robi swoje.

Po dłuższej chwili jedziemy dalej. Teraz aż do Gołdapi przez Kruklanki i Banie Mazurskie. Na tym odcinku odbywał się jakiś wyścig samochodowy. Mijały nas jeden za drugim "drapieżne" hyundaie. Gdy zatrzymujemy się w Baniach po coś zimnego do picia spostrzegamy pauzującą tutaj Olę (starsząpanią). Zgodnie z naszymi wcześniejszymi umowami dalej pojedziemy już we trójkę. Weselej i raźniej, a poza wszystkim Ola odciąży mnie trochę, bo Agniecha od samego początku całe rezerwy energii zużywa na prowadzenie dialogu. Zdaję sobie sprawę, że nie wygląda to miło, ale na ostrym podjeździe nie mam siły na pełną odpowiedź na padające zza pleców pytanie typu "ile jezior okrążymy?", więc burczę jedynie: "nie wiem". "Ale więcej jak tysiąc, czy mniej jak tysiąc?"... Dobę później będę tęsknił za chwilą, gdy tak aktywnie rozmiawała... :)

Po drodze do Gołdapi mijamy odpoczywających dwóch chłopaków. Kilka chwil później okaże się, iż jeden z nich przegrzał się i rezygnuje.

PK4 w Gołdapi to niestety punkt słaby. Woda czeka w plastikowych butelkach stojących na pełnym słońcu. Ma temperaturę zupy. Na szczęście w pobliżu znajduje się lodziarnia sprzedająca "szejki". I to nimi za jednym zamachem uzupełniam płyny i kalorie. Wyjazd z Gołdapi po DDRce, potem bardzo, o ile nie najbardziej urokliwy, fragment trasy do punktu w Rutce Tartak. Duże, odkryte przestrzenie, rozsiane zabudowania, zjazdy, podjazdy i jeszcze trójstyk granic do kompletu :) Ja i Ola jedziemy z mp3, A. ma prawie rozładowaną baterię w telefonie, więc muzyki nie słucha. By nie doszło do jakiegoś nieporozumienia co i raz oglądam się czy na pewno jedziemy w komplecie.

Przed Rutką imponujące serpentyny. Zjazd marzenie. Ruch niemal zerowy, widoczność doskonała - tniemy aż iskry z barier idą ;) W końcu zdobywamy kolejny PK, już 5. Osobiście byłem zadowolony z pieprznej, odmulającej zupy pomidorowej. Do tego niezła kanapka, słodycze i już. Wystarczy, bo robi się niedobrze. Gościmy tutaj dość długo, zeszło pewnie więcej niż godzina, ale to kolejka do kibla, to kolejka po wodę, to kolejka po zamówienie, itd.

Ruszamy już w ciemnościach. Ja, jako jeden z niewielu, a może nawet jedyny nie zakładam na siebie nic (w sensie jadę na krótko, a nie na golasa). Nadal jest mi gorąco i wciąż jeszcze po upalnym dniu wyczekuję ochłodzenia. Prowadzę dość liczną grupę, która jednak rwie się na jednym z podjazdów, gdzie dopada nas burza. Większość ludzi, w tym "nasza" starsza, coś zakłada. Ja z A. decyduję się powoli jechać przed siebie, a pozostali nas dogonią. Taktyka się sprawdziła i w takim składzie jak ruszaliśmy z Rutki docieramy do półmetka, PK 6, czyli Sejn. Przemili Państwo goszczą nas tutaj herbatą, kawą (piła A. i była zachwycona). Nie siedzimy jednak zbyt długo, by nie przymulać i w stałym, trzyosobowym składzie jedziemy na Augustów. Cieszę się, że pokonaliśmy ten odcinek w ciemnicy, bo długie proste mogą być naprawdę nużące. Ich jedynym wyznacznikiem jest pojawiające się co jakiś czas światło samochodu nadjeżdżającego z przeciwka. Tasujemy się trochę - to prowadzi Ola, to prowadzę ja, A. też trochę chyba jedzie z przodu, ale nie jestem pewien, bo znów dużo gadają, a ja toczę się na czele ;) W końcu, na opłotkach Augustowa dopada  inny kolarz i przyczepia się do nas, by bezpiecznie dojechać na PK7 (nie ma urządzenia).

Moim zdaniem najlepszy punkt. Świetny rosół z makaronem, niezły (choć już trochę zimny) kotlet z kartoflami i surówką. I creme de la creme, czyli wspaniały kompot truskawkowo porzeczkowy. Ola odbywa rozmowę (miłą) z obsługującym (przemiłym) Janem Doroszkiewiczem, o potrzebach osób wegetariańskich na BBT. Słusznie, trzeba dbać o swoje.

Tutaj zauważam u A. pierwsze objawy poważnego zmęczenia. Jest jakby za mgłą, niezbyt wyraźnie mówi, udziela dziwnych odpowedzi na pytania, itd. Dopytuję czy wszystko ok, czy nie chce jeszcze trochę poczekać, ale nie. Nie chce.

Wyjazd z miasta dziwny, przez roboty drogowe musieliśmy prowadzić rowery kawałek po chodniku. Po chwili cieszymy się jednak całkowicie pustą (równoległa obwodnica) drogą wiodącą nas do Raczek, a potem aż do Olecka. Tamże krótki postój na stacji benzynowej. Ależ ten redbull smakował, a jaki sok pomidorowy był pyszny... Wschodzące słońce, nie che się jechać, ale... trzeba. Więc ruszamy, zaliczamy pierwszy podjazd za miastem i od razu łapie nas deszcz. Początkowo właściwie deszczyk, ale momentami przechodzi w ulewę. Przemoczeni docieramy do Wydmin. Po drodze pomagam jeszcze starszemu koledze, który złapał gumę i czeka na kogoś kto mu tę dętkę da. Robię to ja, bo Ola deklaruje, że ma dwie zapasowe. W razie czego będzie więc z czego brać.

W Wydminach (i potem w Mrągowie) mam dwa głębokie kryzysy. Na szczęście dziewczyny szybko stawiają mnie do pionu i jednak chcę jechać dalej ;) Pierwsze kilometry po postoju to mordęga, nie da się wykonać pełnego obrotu nogą z powodu odparzeń. Ale potem, gdy ciało się przyzwyczai nie jest już źle.

Przez Giżycko przejeżdżamy z pominięciem DDRek, nikt na nas nie trąbił, choć A. twierdziła, że parę gorzkich słów usłyszała. natomiast za Giżyckiem przez kilkanaście km klniemy na czym świat stoi - najpierw na mijających na gazetę kierowców, pędzących na złamanie karku wąską alejką łaczącą Giżycko z Mikołajkami, a potem, na drodze do Ryna, na asfalt, który wygląda jak po bombardowaniu. Oczywiście wszystko w lejącym deszczu, a jakże! W samym Rynie króciutki postój i już mkniemy upiorną DK. Upiorną, bo jest niesamowity ruch, który dość mocno blokujemy. Nerwowi kierowcy trąbią, wyprzedzają na chama. Z niecierpliwością odliczam km do Mrągowa, na PK9. W końcu jest. Do miasta wjeżdżamy w imponujących warunkach - leje jak z cebra. W punkcie informacji turystycznej wszystko zalane wodą. Znajdujemy jednak czas podczas kilkudziesięciu minut postoju na gorące kubki rosołu, potem higienę osobistą w ubikacji i na koniec na wisienkę na torcie - przepyszne, słodkie, soczyste nektaryny :) Pełni optymizmu ruszamy na ostatnie 100 km. Na wejście podjazd i nienajlepsze asfalty, ale potem jest jeszcze gorzej. Dziura na dziurze - nie przeszkadza to w podjazdach, ale na zjazdach znacznie spowalnia. Na szczęście widoki i przewyższenia wszystko rekompensują.

W Kikitach na ostatnim punkcie orzeźwiam się kanapką ze świeżym ogórkiem. A wygląda już bardzo źle, widać, że ledwo zipie. Mówi, że gdy pomyśli o wejściu na rower to robi jej się niedobrze. Ale, o dziwo, gdy ruszamy wkręca się na obroty i dość żwawo mknie najpierw na Jeziorany, potem na Dobre Miasto. Umiejętnie podsycam zaciekawienie "serpentynami" i udaje się - wjeżdżamy na samą górę bez najmniejszego problemu ;)

W Dobrym Mieście mały punkcik, ale z najlepszym napojem - sok z arbuza. Coś wspaniałego. Po posileniu się tymże pozostaje nam się już tylko powspinać w kiernku Ełdyt Wielkich i na koniec spić śmietankę - zjechać do bazy i odebrać medal.

Udało się. Ciężko było mi w to uwierzyć przez cały maraton. Dopiero gdzieś od Wydmin, ewentualnie Mrągowa biorę pod uwagę, że się wszystko zepnie. Czas nienajlepszy, ale daję sobie ulgę za te warunki - upał i ulewy. W życiu się tak nie zmaltretowałem na rowerze, ale i chyba w życiu nie miałem tyle radości za wjazd na metę.

Wielkie podziękowania dla dziewczyn za wspólną jazdę. Świetnie było się nawzajem motywować. Oby zawsze nam tak szło ;)

Do dystansu doliczam dojazd i powrót do bazy.