m i c h u s s

avatar Na BSach przebyłem 133994.92 km z prędkością średnią 21.52 km/h.
Więcej o mnie.




Follow me on Strava




button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2016

Dystans całkowity:2039.50 km (w terenie 40.60 km; 1.99%)
Czas w ruchu:91:15
Średnia prędkość:22.35 km/h
Maksymalna prędkość:58.90 km/h
Suma podjazdów:8656 m
Maks. tętno maksymalne:178 (93 %)
Maks. tętno średnie:143 (74 %)
Suma kalorii:44543 kcal
Liczba aktywności:24
Średnio na aktywność:84.98 km i 3h 48m
Więcej statystyk
  • DST 14.50km
  • Czas 00:46
  • VAVG 18.91km/h
  • VMAX 30.30km/h
  • Kalorie 361kcal
  • Podjazdy 49m
  • Sprzęt Author Airline
  • Aktywność Jazda na rowerze

DPD

Piątek, 26 sierpnia 2016 • dodano: 29.08.2016 | Komentarze 8

Po raz ostatni. Na kilka, mam nadzieję, że nie kilkanaście, dni muszę wziąć rozbrat z rowerem. Achilles pobolewa, do tego dochodzi obrzęk stopy. Robię sobie zimne okłady, smaruję altacetem, odciążam jak się da i... wolniutko, wolniutko schodzi. Oby jak najszybciej wszystko wróciło do stanu sprzed ostatniego dnia BBT ;)
Kategoria komunikacyjnie


  • DST 17.20km
  • Czas 00:56
  • VAVG 18.43km/h
  • VMAX 29.60km/h
  • Kalorie 424kcal
  • Podjazdy 47m
  • Sprzęt Author Airline
  • Aktywność Jazda na rowerze

DPD

Czwartek, 25 sierpnia 2016 • dodano: 29.08.2016 | Komentarze 4

Dojazd do pracy. Czekała mnie tam na biurku taka niespodzianka. "Zwycięstwo?" - pytam. No tak, bo dojechałeś w limicie... Miło :)




Kategoria komunikacyjnie


  • DST 3.90km
  • Czas 00:14
  • VAVG 16.71km/h
  • VMAX 30.40km/h
  • Temperatura 16.0°C
  • Kalorie 76kcal
  • Podjazdy 25m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Powrót z dworca autobusowego

Czwartek, 25 sierpnia 2016 • dodano: 29.08.2016 | Komentarze 2

Po całej nocy spędzonej w luźnym PKSie relacji Łódź - Świnoujście trzeba było dotoczyć się do domu. Jakoś się udało ;)
Kategoria komunikacyjnie


  • DST 317.60km
  • Czas 14:19
  • VAVG 22.18km/h
  • VMAX 58.90km/h
  • Temperatura 15.0°C
  • Kalorie 6053kcal
  • Podjazdy 2140m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bałtyk Bieszczady Tour 2016 - rozdział drugi

Poniedziałek, 22 sierpnia 2016 • dodano: 26.08.2016 | Komentarze 30

MAPA

Próby zaśnięcia w Iłży spełzły na niczym. Głównie za sprawą hałasów dobiegających z korytarza - część kolegów rozmawiała bardzo głośno, z drugiej strony, zza okna cały czas słychać było sznur przejeżdżających ciężarówek, od których motelik trząsł się w posadach. No i trzecia strona, czyli poczucie obowiązku i jazdy dalej - gdy z dołu dobiega głos kolegów i koleżanek ruszających przed siebie myślę, że i ja powinienem jechać dalej. W końcu około 5 z minutami wstaję, biorę z przepaka do podsiodłówki trochę suchych rzeczy, przekładam tam mokre, zjadam śniadanie (porządne: jajecznica na maśle i dodatkowo kotlet z frytkami + kawa z mlekiem) i odjeżdżam przed siebie. Mam 26 godzin na pokonanie 300 km, nie powinno być najmniejszych problemów ze zmieszczeniem się w limicie. Na koniec jestem jeszcze świadkiem żenującej awantury, jaką robi naszemu sędziemu Polak wracający swoją wspaniałą, dostawczą furą z Anglii do kraju. Poszło tylko o to, że auto z "przepakową" przyczepą zastawiło dojazd do dystrybutora. Stek wyzwisk, niemalże rękoczyny, po chwili z przekleństwami wyrywa się żona tego buca, a wszystko na oczach zdumionych szoszonów ;)

Od razu w ucho pakuję sobie słuchawki. Nastrój bardzo dobry, sucho, nie pada, a ruch, o dziwo, znacznie zmalał. Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć, ale przez cały dzień, aż do Rzeszowa ruch nie był nawet w połowie taki jak w niedzielę na odcinku Radom - Iłża. Kilka kilometrów od zajazdu staję jeszcze na chwilę na smarowanie łańcucha, a potem w Ostrowcu przy aptece, gdzie kupuję podstawowe środki ochrony zdrowia - sudocrem i voltaren.

Zaraz za Ostrowcem mam przedsmak tego, co czekać będzie mnie, jak i pozostałych BBTourowców przez cały dzień. Wyjazd z miasta to dość długi i mocny podjazd. Nie ma zakrętów, więc widać go w całej okazałości. Pod koniec obracam się za siebie i podziwiam piękną panoramę. Ale to nie koniec, droga dalej wije się pod górę. Potem jest chwila równego, potem długi i stromy zjazd do Opatowa. Wytracanie wysokości oczywiście po to, żeby za chwilę znów ją nabrać. I tak w kółko. Mimo wszystko jedzie się świetnie, od czasu do czasu, przy mocniejszym depnięciu odzywa się Achilles. Jednak najważniejsze, że jest sucho, raz po raz wyprzedzam kolejnych BBTourowców i w końcu docieram do długo wyczekiwanej przeprawy przez Wisłę pod Tarnobrzegiem. Rzeka jest tu znacznie węższa niż widziana z drogi pod Dębem Polskim. Od tego miejsca dojazd do Majdanu Królewskiego koło Nowej Dęby to już chwilka. Z tym, że na punkt dojeżdżam w momencie, gdy zaczyna kropić (godz. 11.28). Rower odstawiam na wieszak, dziękuję za smarowanie łańcucha, bo zrobiłem to już sam.

Tutaj był niezły żurek i bardzo dobre ciasto. W zestawieniu z hektolitrami słodkiej herbaty ideał. Korzystam z WC, w ruch idzie między innymi sudocrem i voltaren. Dostaję smsy, że teraz to już tylko 200 km, najgorsze co prawda, ale już tylko 200. Odległość, którą pokonywało się wielokrotnie :) Zachęcony tą perspektywą zbieram się w drogę. W drzwiach mijam się z ekipą mimozy, jest tam między innymi Anka z Lublina na swojej ślicznej, miętowej szosówce.

Trasa Majdan - Rzeszów dosyć ruchliwa, ale od Głogowa Małopolskiego już nie koncentruję się na ruchu drogowym tylko na napieraniu przed siebie w potężnej ulewie. Takiego deszczu nie było ani wcześniej, ani później. Podróż ubarwiały grzmoty dochodzące gdzieś z okolicy. Szczęśliwie oberwanie chmury trwało tylko kilkanaście minut, przeszło w zwykły deszcz, a gdy wjeżdżałem do Rzeszowa to już w ogóle nie padało. Z Rzeszowa zapamiętam elektroniczną tablicę informacyjną nad drogą, na której widniał napis "Uwaga na rowerzystów, ultramaraton 1008". Potem sklep rowerowy, który dojrzałem stając na czerwonym świetle i z którego usług skorzystałem kupując dętkę, a przy okazji zostawiając rower na chwilę pod okiem sprzedawcy i odwiedzając sklep spożywczy. Mogłem zrealizować chodzące za mną od dłuższego czasu marzenie, czyli jogurt do picia :) A na koniec w pamięć wbił się słynny, rzeszowski pomnik, na temat którego powstał nawet wiersz: :)

W Polsce południowej, po jej wschodniej stronie
Tam gdzie Wisłok toczy swe brunatne tonie
Niezbyt czyste, a w bukiet zapachów bogate
Miasto stoi... sześćsetletnią mające już datę.

Łatwo je poznasz, bowiem w samym środku grodu
Tam gdzie krzyżują się drogi z północy i wschodu
A po ich czarnych wstęgach przez dzień cały wali
Ryczący potok smrodu, benzyny i stali...

Pomnik stoi... Z kształtu wielce osobliwy
Lecz mieszkańców miasta chór głosów zgodliwy
Orzekł, że ten kształt obły co się w górę wspina
Na metrów dwadzieścia, w środku jest szczelina


To nie kicz żaden, ani żadna lipa
Lecz największa na świecie - betonowa cipa

Wszystko się zgadza, jest jak w tekście. Kto widział ten wie :)

Z Rzeszowa w dużym ruchu udaje się wyjechać do Boguchwały i trafić na obstawiony przez Rowerowy Lublin rewelacyjny punkt kontrolny (14.57). Jem tu smaczne pierogi, wypijam znów herbatę i po nie za długiej chwili ruszam w góry. Mimo zmęczenia cieszę się bardzo, bo w końcu widoki zaczną być ciekawsze. I rzeczywiście, nie ujechałem nawet 10 km jak pojawiają się na horyzoncie pierwsze pagóry. Początkowo jestem wyprzedzany przez dziesiątki, o ile nie setki samochodów. Potem sytuacja się zmienia - wszystko stoi, a ja przeciskam się między autami a krawężnikiem. Zagadka rozwiązuje się dość szybko - zamknięty przejazd kolejowy. Na szczęście patrzałem na garmina, bo droga skręca niespodziewanie w lewo, opuszczając główny szlak. Zaraz po skręcie było wahadło, które skutecznie zatrzymało masę pojazdów podążających za mną. Pamiętam, że widoki zapierały dech w piersiach. Nie robiłem jednak zdjęć, bo telefon jechał zamknięty w dwóch workach w podsiodłówce. Żałuję, trzeba będzie to za 2 lata naprawić ;) Tutaj pojawia się pierwszy, bardzo solidny podjazd - w okolicach wsi Niebylec. Momentalnie gotuję się w swojej kurtce, a potem z kolei chłodzę na długim, prostym i gładkim zjeździe, na którym dociągam bez pedałowania do 60 km/h. Podsiodłówka zaczęła nieprzyjemnie wibrować i dałem sobie spokój z dokręcaniem. Po kilku chwilach melduję się w końcu na słynnym, wychwalanym punkcie w Brzozowie (17.29).

Słynny i wychwalany, bo prowadzony przez Koło Gospodyń Wiejskich. A więc jest masa ciast, kanapek, wędlin, chyba sałatek, owoców. Trochę podjadam, choć apetyt, jak na złość, nieco ustąpił. Spędzam też dłuższą chwilę na higienie ;) Trafiam tu po raz pierwszy od dłuższego czasu na starsząpanią, która zeznaje, że czuje się fatalnie, wymiotuje, itd. Krótko po moim wejściu rusza i prorokuję, że pewnie spotkamy się gdzieś jeszcze przed Ustrzykami Dolnymi. Przed wyjazdem chcę jeszcze posmarować sobie Achillesa voltarenem. Gdy podwijam nogawkę wszyscy aż jęknęli - kostki nie widać - tak napuchnięta. Do tego wszystko w czerwonym kolorze. Gdy dodać do tego rankę, którą wydrapałem sobie dzięki pilskim komarom wszystko zaczyna wyglądać niedobrze. "Masz zakażenie. Powinieneś trafić do lekarza", słyszę od kogoś. Nie trzeba chyba dodawać, że w takich chwilach na morale to za dobrze nie wpływa? Na szczęście jedna pani, zapewne jakaś pielęgniarka, uspokaja mnie i nakazuje jechać dalej :) Tego mi było trzeba.

Wyjazd z Brzozowa zapadł mi w pamięć jako udręka znalezienia sobie właściwego miejsca na siodełku i wpięcia się we właściwy sposób w pedały. Gdy mi się to udaje to zaczyna się jechać całkiem przyjemnie. W uszach oczywiście Zaucha, widoki coraz piękniejsze, podjazdy coraz bardziej strome, a zjazdy karkołomne. Jest ok :) Gdzieś tutaj odpalam światło z tyłu i z przodu.

Na pierwszy ogień idzie Sanok. Miasto z katastrofalnie utrzymaną, ruchliwą drogą. Nie jechało się zbyt przyjemnie. Następnie ślad prowadził jakimiś bocznymi uliczkami, omijając główną arterię. Gdzieś tutaj zatrzymuję się na 5 minut, by wymienić baterię. Czytam między innymi smsa od Tomka, na którym zawsze mogę polegać jeżeli chodzi o DEmotywację ;) "Zostało Ci już tylko 100 km, jak się teraz poddasz to już wstydu nie będzie" :D A kilkadziesiąt chwil wcześniej: "Ale się wyspałem, pijemy właśnie pyszną kawę, cudowny, leniwy poranek, a co tam u Ciebie?". Śmieję się w głos :)

Między Sanokiem a Zagórzem wyprzedzam na podjeździe starsząpanią. Zatrzymuję ją, chwilę rozmawiamy. Mówi, że źle się czuje, ale jakoś doczłapie do mety. Pytam czy potrzebuje czegoś. Nie potrzebuje, nie chce nic zjeść, nie chce nic pić, a podjazdy będzie pokonywać z buta. Ok, macham na pożegnanie i jadę dalej. Dalszego odcinka nie pamiętam dokładnie. Wiem, że był tam jakiś morderczy podjazd po serpentynach, a potem szalony zjazd po mokrym, śliskim i koślawym asfalcie do Leska. Na wjeździe do tego miasteczka znajduję się orlen, a ja postanawiam się tam zatrzymać i odsapnąć nieco. Do mety siedemdziesiąt kilka kilometrów, do ostatniego punktu nieco ponad 20. Zjazdam jakąś bagietkę z kurczakiem, popijam słodką czekoladą i ruszam w mżawce dalej. W centrum kolejny, ciągnący się w nieskończoność podjazd. Widzę przed sobą czyjeś migające, czerwone światełko - jest coraz wyżej i wyżej, po czym znika za zakrętem. Po chwili ukazuje mi się ponownie i znów jest gdzieś tam hen daleko u góry. Pot leje się strumieniami, wysokości nabieram w tempie kosmicznym :) W końcu pojawia się wypłaszczenie, a potem nawet zjazd. Ustrzyki Dolne są już na wyciągnięcie ręki. Potem odległość jeszcze szybciej maleje, bo ostry i długi zjazd. Z małymi problemami odnajduję punkt, jak kaczka idę podbić książeczkę i odbieram swoją przepyszną rację - pani ma dla nas zimny jogurt z owocami i musli, do tego sok z buraka, zimny koktajl z bananów - pycha. Ciężko się stąd zebrać. Niektórzy straszą i mówią, że to 45 km ciągłego podjazdu. Inni mówią, że nie wiadomo skąd nazwa Górne, bo tam więcej jedzie się w dół... :) No nic, zakładam sobie bezpiecznie, że potrzebne będą 3 godziny. I prawie tyle wyszło, jak się później okazało.

Ostatni odcinek minął mi bardzo szybko. Adrenalina zrobiła swoje, do tego podnosząca na duchu muzyczka ("jak na lotni zawieszony, płynę hen w dalekie strony. i przed ludźmi jak najdalej uciec chcę"). Chyba najprzyjemniejszy, mimo zmęczenia, odcinek. Delektuję się nim. Wiem, że zaraz się to skończy i nawet robi mi się trochę żal! Nie zmienia to faktu, że wyciska ze mnie siódme poty. Słyszę jakiś dziwny rytm wbijający mi się w muzykę. Co jest - myślę. Jakiś traktor za mną jedzie? Zatrzymuję się - dalej wali. Wyłączam muzykę - wali. Wyciągam słuchawki - cisza. Wkładam je z powrotem - no tak, serduszko rezonuje :) Znaki, o którym czytałem w relacjach innych uczestników, że okropne ("Ustrzyki Górne 14 km" i "meta 5 km") sprawia, że zwalniam jeszcze trochę i z wolna toczę się smakując smak sukcesu - w końcu podstawowe założenie, zmieścić się w limicie, osiągnąłem. Na zjazdach trzymam zaciśnięte klamki - jest mokro, mgliście, nic nie widać, mimo włączonych "długich". Moim marzeniem jest przejechać ten odcinek w świetle dnia i chciałbym to osiągnąć przy kolejnej edycji. Bo oczywiście zamierzam ponownie się przejechać, mimo tego, że na koniec mówiłem sobie: "ten raz przejechać, a potem koniec z długimi dystansami" ;) Aha, gwoli informacji na metę wjeżdżam o 2.17, po 63 godzinach z minutami od startu ze Świnoujścia.

Podsumowując - jestem bardzo szczęśliwy, że się udało. Gdy stałem na starcie w Świnoujściu ciężko było mi w to uwierzyć :) Na pewno jest co poprawić, mam pewne pomysły gdzie ciąć czas przy kolejnej edycji. Bardzo dziękuję za wspierające i podnoszące na duchu smsy. Bez nich byłoby dużo trudniej. Sama świadomość, że ktoś śledzi moje poczynania sprawiała, że przez myśl nawet mi nie przeszło, by się wycofać. Wielkie dzięki!

Osobną historią jest powrót. Najpierw busem, z kierowcą wariatem, który popisywał się jadąc 100 km/h po zakrętach i jednocześnie rozmawiał przez telefon, czego nie zdzierżyłem i zwróciłem mu uwagę. Potem kierowcy się wymienili, ale za to bus został ten sam. Bus pechowy, bo psuła się w czasie jazdy pompa i mniej więcej co pięć minut gasł. Ostatnie km przed Przemyślem to już naprawdę ostra nerwówka - cżęść osób miała pociąg o 10.50 i wyglądało na to, że na dworzec wjedziemy na styk. Tak też było, ale szybki sprint i współpraca sprawiły, że ci co mieli zdążyć zdążyli. My pojechaliśmy pociągiem po 12 - okazało się, że zamiast na rowery jest w nim miejsce na dwa wózki inwalidzkie. Konduktor stwierdził, że rowery mogą jechać, ale jako bagaż, czyli zapakowane w worki (dzięki starsza za wór). Dzięki temu zaoszczędziliśmy dwa złote (bagaż jest tańszy od roweru) i bezstresowo dojechaliśmy tym Siemiradzkim do Poznania. Tam czekały mnie ponad dwie godziny czekania na autobus z Łodzi do Świnoujścia, którym szczęśliwie się zabrałem i po 22 godzinach dojechałem do Szczecina.
















Kategoria >200 km, >300 km, maraton


  • DST 694.40km
  • Czas 28:32
  • VAVG 24.34km/h
  • VMAX 51.50km/h
  • Kalorie 11412kcal
  • Podjazdy 2329m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bałtyk Bieszczady Tour 2016 - rozdział pierwszy

Sobota, 20 sierpnia 2016 • dodano: 25.08.2016 | Komentarze 11

MAPA

O BBT słyszłałem od dawna. Jak większości ludzi pomysł przejazdu przez Polskę po przekątnej w formule non-stop wydawał mi się czymś kosmicznym i absolutnie nieosiągalnym. Pamiętam jak czytałem relacje 4gottena z 2012 roku, gdy pojechał obejrzeć śmiałków na PK do Płot i jak potem robił wszystko, by w 2014 wystartować. Ja sobie odpuściłem, bo stwierdziłem, że i tak nie dam rady. A nawet jakbym dał to nuda mazowieckich szos mnie zabije ;) Gdy Danielowi udało się ukończyć wyścig zaświtał mi pomysł, by może jednak spróbować. Dodatkowo zmotywowała mnie eranis. I tak od myśli do myśli, od wątpliwości do wątpliwości doszedłem do tego, że w 2016 startuję :)

By to zrobić niestety nie można przyjść tam z ulicy. A może i stety - dzięki temu odsetek wycofanych jest co roku niewielki. Widać, że na starcie nie stają przypadkowi ludzie, tylko tacy, którym naprawdę na tym zależy. Pierwszą kwalifikacją w 2016 był Parczew z tamtejszym maratonem Piękny Wschód na przełomie kwietnia i maja. Udało się, przejechałem trasę w wyznaczonym limicie, dzięki czemu w drugiej kwalifikacji, Pierścieniu Tysiąca Jezior, jechałem na luzie ze świadomością, że nie trzeba bardzo się spieszyć.

Do Świnoujścia docieramy  w bardzo licznej grupie rowerzystów. W regio z Poznania mogło być nawet 20 rowerów. Jak już pisałem nie spotkało się to z przychylnym podejściem kierownika pociągu, ale na szczęście ubłagany odpuścił. A gdy on już to zrobił pojawiła się namolna matka z dzieckiem, które zaczęła stwarzać problemy. Na szczęście chwilę później dziecko zaczęło stwarzać problemy i szybko wektor złości przekręcił się o 180 stopni :P

Na odprawie technicznej poprzedzającej start zostajemy poinstruowani o wszystkich szczegółach, także sposobie pokonania konkretnych odcinków w miastach. Poza tym przewinienia i kary jakie grożą za ich dokonanie, itd. Po wszystkim zaplanowana była jeszcze masa krytyczna, ale odpuszczamy sobie udział w niej, w zamian robiąc zakupy na jutro na śniadanie.

Noc poprzedzająca start minęła na szczęście spokojnie mimo wysokiego poziomu adrenaliny. Dziewcznyny (A. i st.p.) startują dużo wcześniej, więc z mojego spania do 8 za dużo nie wychodzi. Wstajemy wszyscy razem przed 7, kawa, śniadanie, "wyprawiam" je w drogę, a potem sam się szykuję dziesiątki razy przekładając różne rzeczy z podsiodłówki do worka na przepak i odwrotnie. W końcu po 9 ruszam, po drodze kupując sobie jeszcze skarpety na zapas :P

Przy promie jestem 50 minut przed startem. Rozmawiam sobie najpierw z hansglopke`m, a potem z magią, oboje z forum. Na 10 minut przed odjazdem obsługa mocuje mi gpsa, potem podjeżdżam na start. Sędzia głowny ogląda rower ze wszystkich stron, czy wszystkie elementy przymocowane i przyklejone. Wszystko gra, ryk syreny promu Bielik i można jechać w góry ;) Startuję w kategorii solo. Mimo to wypuszczani jesteśmy w grupkach 5 osobowych, a w czasie wyjazdu z miasta mamy się rozdzielić tak, by odstęp między nami wynosił przynajmniej 100 metrów. Plan udaje się wykonać z nawiązką, ja spokojnym, swoim tempem toczę się z tyłu, a za mną jedzie Łukasz Łapa, z którym przejechaliśmy razem, zrządzeniem losu, cały Piękny Wschód od początku do końca. Oczywiście dzieli nas regulaminowa odległość, przemnożona zapewne przez 2 albo i 3. Do Wolina pagórki na trójce, ruch znośny. Przy zjeździe z wyspy po wiatrakach widać, że niemal nie wieje. A jeżeli już to z południa. Nie jest źle. Chociaż sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie i już przed Płotami dokuczały mocne podmuchy. Tuż przed tym miastem doganiam Kota, która nienajlepiej się czuje i spokojnie toczy się przed siebie. Przez jakiś czas widzę ją te 200-300 metrów przed sobą, lecz nie mam śmiałości wyprzedzać pomny jej talentu do szybkiej jazdy oraz doświadczenia w takich imprezach. W końcu dochodzę jednak do wniosku, że trzeba przemiłą koleżankę "łyknąć" i czynię to na krótko przed skrzyżowaniem z drogą z Gryfic. Spotykamy się chwilę później na punkcie (godz. 13.45), robimy zdjęcia, z tym, że ja odjeżdżam pierwszy, a na punkcie zostają jeszcze między innymi Kot i hansglopke.

Zaraz za rondem w Płotach zjeżdżam w zatokę i wkładam sobie do uszu słuchawki. To kolejna zaleta jazdy solo - można bezproblemowo posłuchać muzyki. A miałem dobrą - niezastąpiony kolega Sławek z pracy, którego pozdrawiam za smsowy doping w czasie jazdy, dał mi do zgrania płytę Andrzeja Zauchy. Znałem kilka piosenek, teraz znam dużo więcej, a ta pod tytyłem "Jak na lotni" towarzyszyła mi podczas tego wyjazdu często, np. na odcinku z Ustrzyk D do G leciała niemal non-stop, a jest stworzona do takich okoliczności: KLIK

W Drawsku (16.06) częstuję się dużą ilością słodkiej herbaty z sokiem malinowym. Wypijam chyba z litr tego nektaru, bez wyrzutów sumienia, bo za nami jedzie już niewiele osób, a na punkcie nadal znajduje się niemal pełen, wielki gar. Do tego świetna kanapka z jakąś dobrej jakości wędliną, coś słodkiego i po 20 minutach ruszam na kolejny punkt, do Piły, który oddalony jest o ponad 100 km. Droga najpierw wiedzie pagórkowatymi terenami Poligonu Drawskiego aż do Kalisza Pomorskiego, a potem już DK10, którą docieramy aż pod Toruń.

Tej krajówki obawiałem się trochę, ale szczęśliwie ruch był niewielki, a kierowcy zachowywali przesadną wręcz ostrożność. Jadę w zasadzie nie zatrzymując się. Dopiero przed Wałczem staję na chwilę, by włączyć oświetlenie z tyłu i założyć lampę i baterię na przód. Potem musiałem jeszcze dwa razy stanąć i poprawić baterię, bo jeździła po górnej rurze, ale w końcu udaje się to zrobić jak należy ;) Za Wałczem pupłapka dla jadąych bez nawigacji - odbijamy w wąską drogę w prawo, porzucając na jakiś czas "dziesiątkę". Nowa droga jest węższa, trochę gorszej jakości i dodaje sporo więcej przewyższeń. Za to od pewnego momentu do samej Piły jest niemal cały czas w dół.

W mieście okazuje się, że punkt kontrolny (20.20) po mału się zwija. Pytam czy nie poczekają na jadących za nami ludzi, a trochę ich jest. Nie, nie poczekają. Mieli być do 19.30, a jest już prawie 21. Poza tym strasznie gryzą tam komary. Pojawiają się jakieś niewyobrażalne wręcz ilości. Nie można spokojnie niczego zjeść. Jednak ja kuszę się jeszcze na 2 gałki loda z pobliskiej, zachwalanej przez policjantów lodziarni.

Wyjazd nudną na tym odcinku jak flaki z olejem dziesiątką. Dobrze, że zapadł zmrok, bo przynajmniej nie widać tych obłędnie długich prostych. Jedynie mapa w garminie zdradza, że w dzień musi tu być cholernie monotonnie. Podczas jazdy odbieram smsy od znajomych, które dowodzą, że wreszcie moje urządzenie ruszyło i jestem widoczny w monitoringu. Pozostały odcinek do Kruszyna, do motelu Chata Skrzata (23.43) mija mi jak z bicza strzelił. Tamże myję twarz, prowadzę miłą rozmowę z panią wydającą posiłki, zjadam i wypijam co moje, kupuję sobie dodatkowo pepsi i sok pomidorowy, dobieram dlugi rękaw i nogawki, a na koniec wsiadam na rower i mknę przez równie nudny co poprzedni odcinek przez lasy aż do opłotek Torunia.

Na tym punkcie (3.00) po raz pierwszy wpadam na starsząpanią, która startowała sporo przede mną. Z tym, że ona z kompanami akurat wychodzi, ja zaś siadam i zabieram się za konsumpcję bodajże rosołu. Potem jeszcze kawa, garść słodyczy, rozmowa z policją, która akurat przyjechała, w tym z najładniejszą policjantką jaką widziałem w swoim życiu, i wyjazd na odległy o 80 kilka kilometrów punkt w Dębie Polskim.

Tutaj droga zminęła mi szybko. Przed Włocławkiem zaczyna świtać, jadę swoim, dość szybkim tempem, łykając raz po raz rowerzystów z kategorii open. We Włocławku znużony całonocną jazdą nie spostrzegam w garminie zjazdu z głównej ulicy, więc potem kluczę nieco po jednokierunkowych jezdniach, by w końcu ślad złapać. To było jedyne miejsce gdzie zbłądziłem, ale jak to zwykle bywa przez własną nieuwagę.

Kolejne kilometry to już zapach zbliżającego się dużego punktu w Dębie Polskim - widzę, że po lewej mam Wisłę, ale wysoki wał wszystko zasłania. Na szczęście kilkanaście kilometrów dalej widok będzie znacznie lepszy.

W samym Dębie (6.58) dostaję zupę, chyba pomidorową oraz kotleta z surówką i ziemniakami. Pyszny. Po konsumpcji Janek Doroszkiewicz namawia mnie, bym wziął sobie prysznic. Początkowo nie chcę, ale potem się decyduję, tym bardziej, że od starszej wysępiłem maść na odparzenia. I był to dobry pomysł ten prysznic. Mimo tego, że z powrotem ubrałem spocone ciuchy czułem się dużo bardziej świeżo i rześko. Oprócz starszejpani spotykam tutaj także eranis, która właśnie odjeżdża, mówiąc, że od Drawska nic nie je i wymiotuje.

Nastrój po ruszeniu mam rewelacyjny. Całości dopełaniają piękne widoki po lewej stronie na dolinę Wisły, a rzekę mam niemal na wyciągnięcie ręki. Niestety gdzieś tutaj rozpoczął mnie kłuć Achilles. Początkowo lekko, tylko przy mocniejszym dociśnięciu pedałów, ale z czasem, z tego co pamiętam od Sochaczewa, jest już gorzej. Póki co mijamy jednak wyjątkowo nieprzyjazną dla szoszonów gminę Łąck, gdzie wybudowano wzdłuż naszej szosy asfaltową DDRkę. Nie nadaje się jednak zupełnie do wykorzystania, bo korzenie drzew zrobiły potworne muldy. Zjeżdzam więc na asfalt, a wyrozumiali kierowcy ani razu nie trąbią. Nie ukrywam, że wyczekuję końca tego koszmaru (gminy Łęcko) i wjazdu na teren giminy Gąbin. Po chwili dostaję nagrodę - wjeżdżamy nie tylko do gminy, ale i samego miasteczka, gdzie w samym centrum, w reprezentacyjnym miejscu pod kościołem stoi namiot z leżankami i stół panów z miejscowej OSP (9.37). Spędzam tutaj ładnych parę chwil zupełnie niepotrzebnie. Ale Horalky nugatowe... Bdb :P

Odcinek do Sochaczewa bez historii. Pamiętam tylko, że wiatr bardzo pomagał, że spadły tu na mnie pierwsze krople deszczu podczas maratonu, ale był to deszcz lichy, ledwo odczuwalny. Pamiętam też bardzo duży ruch ciężarówek na jakimś, na szczęście dość krótkim, odcinku, pamiętam godzinę 12 pod jakimś lokalnym sklepikiem, gdzie kupuję sobie sok pomidorowy i dwa jogurty (ależ ryzykowna mieszanka) i pamiętam potworny spadek morale na wyjeździe z miasta, gdzie dostałem wiatrem w twarz, a silniejsze depnięcie na pedały powodowało silny ból lewego Achillesa. Jakoś się jednak wlokę poboczem aż do Wiskitek, a potem wtaczam się dostojnie, wraz z czarną chmurą za plecami na PK (13.15). Pierwszy, o ile dobrze pamiętam, z serwisowaniem roweru. Poprosiłem o przesmarowanie łańcucha, a sam zająłem się zjadaniem arbuza i, podobno felernego, makaronu z sosem - mnie nie zaszkodził. Po zrobeniu co do mnie należało ruszam. I niemal od razu za rogatkami miasta rozpoczyna się regularna ulewa. W zamieszaniu wpadam omyłkowo na "eSkę", ale natychmiast zawracam i jadę już jak należy. Tyle, że coraz bardziej moknę. W końcu po paru kilometrach znajduję pustą wiatę przystankową, gdzie przez 20 minut przygotowuję się do ulew. Wszystko ląduje w dwóch workach na śmieci. Niestety, i tak nie zapobiegło to temu, że spora część rzeczy była wilgotna. Chwilę zajmuje mi też przepięcie numeru na kurtkę, którą będę miał na sobie już do samego końca. Potem ruszam nie zważając na ten cholerny deszcz. Jest to o tyle łatwe, że wiatr pomaga, a w dodatku jest ciepło. Leje do samych Białobrzegów (17.35), gdzie pożyczam od jednego z braci Piekarskich trochę sudocremu. Ależ dało mi to wtedy ulgę.

Okropnie ciężko wychodzić na ulewę, ale wyjścia nie ma - 70 km do Iłży trzeba przejechać. Początkowo nic nie zapowiada nadchodzących problemów. Dość długo jedzie się wzdłuż S7 drogą techniczną, ale niestety w końcu w tym deszczu trzeba wyjechać na główną drogą. I nią, przez "naście" kilometrów tłoczyć się z samochodami aż do Radomia.

W mieście kieruję się nie wiedzieć czemu na DDRki. Wyglądają całkiem zachęcająco, asfaltowe... Jednak przez jedną z nich niemal nie wypieprzyłem się na zbity pysk - przed skrzyżowaniami są łukowato wygięte, a od chodnika oddzielone niziutkim krawężnikiem. Jest jednak na tyle wysoki, że rowerem zarzuciło, ja zdążyłem się szybko wypiąć, wyciągnąć nogi i uratować du*ę...

Wyjazd z Radomia w stronę Iłży opisywali już wszyscy - w tych warunkach, a więc po zmroku i w strugach deszczu, z setkami tirów to proszenie się o wypadek. Jadę przerażony (a nie boję się ruchu) i niecierpliwie wyczekuję Moyi. A. przysyła mi smsa, że w pokoju, w którym odsypia jest wolne łóżko. Wpadam tam (21.37) i okazuje się, że nadal tak jest - to sprawia, że decyduję się na dłuższy postój, kilka godzin snu, najlepiej do rana. Poza tym prysznic, czyste i suche ciuchy z przepaku, mokre z powrotem do worka, obiad i spać. Cóż z tego, że emocje są na tak wysokim poziomie, że od 22 do 5.30 zmrużyłem oczy na godzinę, a tak to przewalałem się z boku na bok i słuchałem kolegów na korytarzu, głównego sędziego pilnującego na zewnątrz rowerów i bagaży i mierzącego siły z jakimś menelem, który chciał wziąć rower. Oprócz tego towarzyszyła mi myśl, że powinienem jechać, a nie leżeć, ale z drugiej strony, przy pierwszym razie wolałem pojechać asekuracyjnie, bo reakcji organizmu na dwie noce bez snu nie znam i nie chciał bym się nieprzyjemnie naciąć.

Jednym słowem plan dwóch pierwszych dni został zrobiony. Trafiam do zajazdu Moya nawet szybciej niż planowałem.

















  • DST 2.40km
  • Czas 00:08
  • VAVG 18.00km/h
  • VMAX 23.00km/h
  • Temperatura 17.0°C
  • HRmax 148 ( 77%)
  • HRavg 134 ( 70%)
  • Kalorie 27kcal
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Na start

Sobota, 20 sierpnia 2016 • dodano: 25.08.2016 | Komentarze 0

Start dopiero o 10.45... Strasznie późno, miałem wrażenie zmarnowanego poranka. No, ale taki los debiutanta z wcale nie rewelacyjnym czasem z kwalifikacji. Późna godzina startu miała jednak dużo później swoje "plusy" - w sumie każdy wyprzedzany kolarz miał dodatkowo jakąś tam czasową przewagę nade mną, więc poprawiało to morale w czasie jazdy ;)
Kategoria komunikacyjnie


  • DST 17.50km
  • Czas 01:04
  • VAVG 16.41km/h
  • VMAX 26.60km/h
  • Temperatura 14.0°C
  • Kalorie 133kcal
  • Podjazdy 30m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Na Świnoujście!

Piątek, 19 sierpnia 2016 • dodano: 25.08.2016 | Komentarze 3

Najpierw z domu na dworzec, tam wciśnięcie się do zapchanego rowerami regio z Poznania do Świnoujścia. Potem spór wszystkich rowerzystów z "kierpociem", który w pewnym momencie rzucił, że zostaną najwyżej cztery rowery, a reszta wylatuje (udało się pana udobruchać), a na koniec przemiłe rozmowy z mimozą na tematy ogólnożyciowe oraz rowerowe.

Po dotraciu na miejsce szybka przeprawa, odbiór pakietów w biurze BBT, podpisanie listy i oświadczenia, przejazd na odprawę techniczną, po nim ulotnienie się, by nie tłuc się po Świnoujściu w ramach masy i na koniec przejażdżka na kolację w towarzystwie eranis i starszejpani. Oczywiście na promenadzie. Żarcie słabo wchodziło - stres zbyt ściskał żołądek.

Spać krótko przed 23. Noc wykorzystana należycie ;)


Kategoria komunikacyjnie


  • DST 14.50km
  • Czas 00:44
  • VAVG 19.77km/h
  • VMAX 34.90km/h
  • Kalorie 360kcal
  • Podjazdy 49m
  • Sprzęt Author Airline
  • Aktywność Jazda na rowerze

DPD

Piątek, 19 sierpnia 2016 • dodano: 25.08.2016 | Komentarze 0

Do pracy i pędem do domu, by zdążyć na pociąg do Świnoujścia. Nie wypadałoby spóźnić się na odprawę techniczną przed BBT, czyż nie? ;)
Kategoria komunikacyjnie


  • DST 33.40km
  • Czas 01:40
  • VAVG 20.04km/h
  • VMAX 40.80km/h
  • Temperatura 16.0°C
  • Kalorie 863kcal
  • Podjazdy 111m
  • Sprzęt Author Airline
  • Aktywność Jazda na rowerze

DPPD

Czwartek, 18 sierpnia 2016 • dodano: 18.08.2016 | Komentarze 11

Ostatni wpis w tym tygodniu. Jutro jadę jeszcze na chwilę do pracy, a potem już na pociąg do Świnoujścia. A w sobotę... A w sobotę, o 10.45 (późno!) podejmuję największe rowerowe wyzwanie w życiu. Mam zaszczyt startować w tegorocznym Bałtyk Bieszczady Tour. I mam zamiar ukończyć ten wyścig. Wierzę, że będzie dobrze, choć nie ukrywam, że trema jest spora, że tak dyplomatycznie to ujmę ;)

Pewnie większość czytelników tego bloga już to wie, ale... Na http://monitoringbbt.1008.pl/ będzie dostępny podgląd aktualnej pozycji zawodników. Ja jadę z numerem 20. Będę wdzięczny za każdego, dopingującego do jazdy (a potem pewnie walki o każdy kilometr ;)), smsa. Numer do wysyłania tychże: 505-801-675 ;)

Z góry dziękuję, trzymać kciuki! :)
Kategoria komunikacyjnie


  • DST 21.60km
  • Czas 01:04
  • VAVG 20.25km/h
  • VMAX 37.50km/h
  • Temperatura 17.0°C
  • Kalorie 544kcal
  • Podjazdy 50m
  • Sprzęt Author Airline
  • Aktywność Jazda na rowerze

DPD

Środa, 17 sierpnia 2016 • dodano: 17.08.2016 | Komentarze 5

Serce mówi: jeździć. Rozsądek: nie jeździć. Wygrywa rozsądek - do soboty tylko tyle, ile trzeba. Wiadomo :)
Kategoria komunikacyjnie