m i c h u s s

avatar Na BSach przebyłem 133994.92 km z prędkością średnią 21.52 km/h.
Więcej o mnie.




Follow me on Strava




button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

>200 km

Dystans całkowity:12084.87 km (w terenie 109.20 km; 0.90%)
Czas w ruchu:516:49
Średnia prędkość:23.38 km/h
Maksymalna prędkość:75.30 km/h
Suma podjazdów:44796 m
Maks. tętno maksymalne:176 (92 %)
Maks. tętno średnie:146 (76 %)
Suma kalorii:183490 kcal
Liczba aktywności:35
Średnio na aktywność:345.28 km i 14h 45m
Więcej statystyk
  • DST 513.20km
  • Czas 20:53
  • VAVG 24.57km/h
  • VMAX 51.20km/h
  • Temperatura 8.0°C
  • HRmax 176 ( 92%)
  • HRavg 146 ( 76%)
  • Kalorie 8434kcal
  • Podjazdy 2029m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Piękny Wschód

Sobota, 30 kwietnia 2016 • dodano: 03.05.2016 | Komentarze 23

PARCZEW-Cyców-Chełm-Wojsławice-Hrubieszów-Tyszowce-Tomaszów Lubelski-Tarnawatka-Krasnobród-Zwierzyniec-Biłgoraj-Frampol-Janów Lubelski-Kraśnik-Opole Lubelskie-Kazmierz n/Wisłą-Nałęczów-Kamionka-Lubartów-PARCZEW

MAPA

Od czasu gdy wymyśliłem sobie udział w BBT wiadomo było, że trzeba gdzieś zrobić kwalifikację. Ta najbliższa, w Świnoujściu odpadała ze względu na monotonię. Chcieliśmy jechać z eranis na Maraton Podróżnika, ale okazało się, że wizyta w teatrze w kluczowym momencie zapisów przesądziła o tym, że się nie zabierzemy – miejsca rozeszły się w 8 minut, a przedstawienie skończyło się „aż” 45 minut później. No nic, nasz błąd. Żeby nie zostawiać sprawy na ostatnią minutę zdecydowaliśmy się zmienić plany majówkowe i miast nawiedzić Grecję, wybrać się do słonecznego Parczewa ;)
Od kilku dni chodziłem jak struty. Nie ukrywam, że trochę się stresowałem nadchodzącą kwalifikacją. Byłem pod sporą presją – zmienić TAKIE plany wakacyjne... Innego wyjścia jak „zwycięstwo” nie było. Wprawdzie w zeszłym tygodniu zrobiłem ponad 350 km na trasie do Gdyni, ale jechałem nocą, z wiatrem i przy sprzyjającej pogodzie. Na lubelszczyźnie miały być sporo gorsze warunki, a limit, jak mi się wydawało, całkiem wyśrubowany. Podsumowując wszystko było dla mnie dużą zagadką.

O dziwo spałem dość dobrze – obudziłem się na chwilę około 2, ale szybko odwróciłem się na drugi bok i odpłynąłem jeszcze na te 3 godziny, bo pobudkę mieliśmy o 5. Warunki zakwaterowania były jakie były – 10 osób na jedną łazieneczkę, nie sposób było wszystko załatwić tak jak się powinno ;) Za oknem – szaro i ponuro, siąpi. Nie jestem zdziwiony, bo to samo było w prognozach (które, fakt faktem, zmieniały się dość diamteralnie na przestrzeni ostatnich dni), jak wstawałem w nocy to też słyszałem zacinający o szyby deszcz. No nic, lepszych warunków na bicie życiówki nie można było sobie wyobrazić. W garażu szykujemy rowery – dopinamy numery, zakładamy oświetlenie. Ja decyduję się jechać jednak z plecakiem, mimo że mam do dyspozycji torbę pożyczoną przez starsząpanią specjalnie na tę okazję – tu głębokie ukłony dla Wzmiankowanej ;) Do plecaka zabrałem trzy batony musli, dwa żele energetyczne, owocowe, paczkę kabanosów, dwa batony proteinowe. Do bidonu prawie litr pomarańczowego oshee.

Do bazy maratonu podjeżdżamy te 700 m. Jesteśmy już lekko przemoczeni, bo oczywiście pada. Na miejscu nerwowa atmosfera startu. Poznaję kolejne twarze – są Hipki, jest Wilk, hansglopke, krzychu60, z chłopakami z Lublina witamy się po wczorajszej integracji jak ze znajomymi, podobnie z kviato. Podpytuję A. który to Elizium, ale nie jest w stanie mi go wskazać ;) Na szczęście później poznam go po bluzie z napisem Kórnik w Hrubieszowie – było miłe spotkanie. Na 10 minut przed moim startem (godzina 7.24) podstawiam się na punkt startowy. Tam zaczepnia mnie starszy pan, przedstawia się jako Maniek, mówi, że jedzie na trekkingowym rowerze, że odwiedził swojego byłego proboszcza czym go zaskoczył i, że rano czyta ewangelię. Chwilę później okazało się, że jedziemy w jednej grupie, podobnie jak jeszcze kilku, nieco młodszych, kolegów. 7.24, start, reset garmina, można jechać.

Jakoś od początku jestem z przodu – moje nazwisko wyczytano jako pierwsze, więc i na starcie byłem z przodu. Narzucam swoje tempo – nie jadę szybko, bo wiem, że przede mną szmat drogi, a czasu tyle, że nawet przy spokojnej jeździe powinno wystarczyć. Mijają kolejne kilometry, woda pryska spod kół. Mokre są spodnie, buty, rower zaświniony, ale jedzie się dobrze. Wiatr sprzyja. Ze dwa albo trzy razy mija nas rozpędzony pociag zawodników jadących na krótszy dystans – my startowaliśmy jako ostatnia grupa na 512 km. W jednej z takich grup dostrzegam Monikę z Kielc, z którą chwilę wcześniej rozmawialiśmy sobie w bazie. Ależ oni pędzą. No, ale mają też sporo mniej do przejechania.

Pierwszy punkt na stacji benzynowej – pieczątka i jazda dalej. Nic się nie zmienia, ja nadal z przodu. W garminie nie miałem ustawionego widoku na prędkość, więc co jakiś czas podpytuję koleżki z tyłu ile jedziemy: 25-27 km/h. W Cycowie schodzi nam koło 5 minut – bierzemy pieczątki, podjadamy, sikostop. Dalej na zmianę wychodzi Łukasz. Ale niestety słabo mu idzie – od razu odjeżdża narzucając dużo mocniejsze tempo, potem odwraca się i czeka aż go dojedziemy. W taki sposób, że zawsze się to kończy hamowaniem z mojej (naszej strony). Po kilku kilometrach dochodzę do wniosku, że takie szapranie nic nie da, więc znów wyjeżdżam do przodu i, z kwalifikacją przed oczyma, pociskam w kierunku Chełma. Niestety wiatr już lekko przeszkadza.

Miasto Chełm wita nas ścieżkami rowerowymi. Olewam je jednak, bo nie wyglądają najlepiej, jezdnia wydaje się być dużo lepszym rozwiązaniem i to mimo sporego korka. Nikt na nas tu nie zatrąbił. Sami kulturalni ludzie. Z McD wypada do nas Maniek, który kilkanaście kilometrów wcześniej na swoim trekkingu z koszykiem wyprzedzał nas... trawiastym poboczem wzbudzając aplauz i uznanie kolegów ;) Kawałek dalej zaś, po tęgim podjeździe po bruku, docieramy na chełmski rynek, gdzie odbywa się jakiś festyn. A więc punkt numer 3, dystans 98 km. Jest coś koło 11.20.

Tutaj szybkie uzupełnienie bidonów, drożdżówki i kanapka. Po 15 minutach jedziemy dalej, znów pod górę i znów po kostce. Na szczęście tylko kawałek. Wyjazd z Chełma fatalny – głębokie koleiny, duży ruch i kierowcy mijający nas na gazetę. Chłopaki zażyczyli sobie postoju na siku. Stajemy więc, po chwili okazuje się jednak, że nie wszyscy jadą, bo część poszła dalej w krzaki. Po kilometrze czekamy więc na nich.

Odcinek Chełm – Wojsławice to pierwsze hopki. Na zjazdach można fajnie dokręcić, na podjazdach momentami zrzucam na mniejszą zębatkę. Układ grupy cały czas taki sam, niestety nadal ja z przodu. Od czasu do czasu słysze z tyłu prośbę „wolniej, zgubili koło”. Momentami wychodzą na prowadzenie inni koledzy i wtedy można trochę odetchnąć. Ale i tak jedzie się w porządku, adrenalina robi swoje. Średnia brutto cały czas ze sporym zapasem na ewentualne dłuższe postoje.

W Wojsławicach pieczątka pod urzędem gminy i kanapka z serem. Na wyjeździe z tej ładnie położonej miejscowości mijamy mariobikera z kolegami – z tego co widziałem zmieniali dętkę. Do Hrubieszowa, a więc do pierwszego „dużego” punktu z ciepłym jedzeniem mamy około 30 km. I dość sprawnie, łapiąc tuż przed miastem kviato, który potem będzie się z nami nieustannie tasował, docieramy do hrubieszowskiego ośrodka sportu.

W drzwiach mijam się z Wąskim i jego grupą. Zjedli, załatwili co trzeba, mogą jechać dalej. Ja odwiedzam WC, potem idę do bufetu po dość średnią gulaszową. Ale z drugiej strony ciepły posiłek w takim momencie to zbawienie :) Tutaj poznajemy się z Elizium i jego towarzyszem, Pawłem :) Chwilę rozmawiamy, oni ruszają krótko przed nami.

Moi towarzysze proponują spokojniejszą jazdę. Są już zmęczeni, nie chcą cisnąć. Nie ma się co dziwić, nie mają potrzeby zrobienia tego w 26 godzin. Wprawdzie jeden z nich, niestety nie pamiętam imienia, zaczyna się zastanawiać czy mi nie towarzyszyć do końca w trochę szybszej jeździe. Ale mówi, że ostateczną decyzję podjemie dopiero w Janowie. No nic, trzeba dalej jechać swoje. Redukuję trochę prędkość, co nie jest takie trudne. Za Hrubieszowem, a szczególnie za Tyszowcami zaczynają się górki i to całkiem spore. W Tyszowcach dochodzi nas spora grupa, z która potem będziemy się spotykać. Wyprzedzają nas, ale na podjazdach idzie im gorzej i jedziemy po chwili w jednej „kupie”. Gdzieś po drodze miga mi Elizium z Pawłem, gdy wciągają jakiegoś batona, a chwilę później wyprzedzają nas z pełną prędkością na zjeździe.

Ja przed jednym z kolejnych, majaczących przed nami podjazdów decyduję się na krótki postoik – robię to wbrew sobie, bo nie chciałem stawać między punktami. Jednak czuję, że jak nie zjem batona to będzie źle, że odetnie mi prąd. Zajęło to nam może 5 minut i wspinamy się dalej. Gdzieś tam po raz kolejny wyprzedzamy na podjeździe młynkującego kviato, który mówi, że podjazdów będzie jeszcze 3 i wszystkie są tęgie. Daje mi to do myślenia, bo jako osoba z tych stron wie zapewne co robi i celowo się nie forsuje. Zwalniamy więc i my.

W Tomaszowie wypadamy na krajówkę i zmieniamy kierunek jazdy na północ. Przy wietrze wiejącym z południowego zachodu to spora ulga. Trochę deprymuje fakt, że odległość do Warszawy, która widnieje na tablicy, to wciąż mniej niż nasz dystans do celu ;)

Nad Roztoczem przewalają się ciemne chmury. Zmoczyły co szybszych uczestników, myśmy załapali się jedynie na mokre asfalty w okoliach Krasnobrodu i Zwierzyńca. Właśnie, Krasnobród. Punkt zbawienie – gdy tam dojeżdżaliśmy mówię, że mam olbrzymią chęć na gorącą, słodką herbatę. I okazuje się, że ta właśnie tam jest. W ilościach dowolnych :) Niestety, gorzej było z pączkami, które się skończyły. Pozostają jedynie banany, dobre i to.

Kviato informuje nas, że teraz czeka nas piękny odcinek do Zwierzyńca. Droga rzeczywiście była malownicza, w dodatku z bardzo dobrym asfaltem. Przejeżdżamy przez kawałek Roztoczańskiego Parku Narodowego. Teraz prowadzi Łukasz i tempo jest idealnie dopasowane. Ja wreszcie trochę odpoczywam.

W Zwierzyńcu postój przy sklepie – pieczątka. Gdy chłopaki robią zakupy ja próbuję skontaktować się, bez skutku, z eranis, która jedzie, jak się okazało, solo na krótszym dystansie. Bez skutku – potem okazało się, że już nie chciała odbierać telefonu, tylko minimalizując postoje dotrzeć do Parczewa. W każdym razie na wyjeździe ze Zwierzyńca łapie mnie kryzys i trzyma prawie do Biłgoraja. Ponownie jadę w peletonie, a w najgorszym razie z przodu, z kolegą obok.

W Biłogoraju ktoś wypatrzył stację położoną na uboczu. Tam zajeżdżamy po pieczątkę, ja zjadam rogalika i dopijam to puszką coli. Ponownie ignorujemy DDRkę na obwodnicy miasta. Jednak tym razem chyba każde mijające nas auto donośnie trąbi. Natomiast jak tylko opuszczamy teren zabudowany i kierujemy się na Janów wpadamy w niesamowicie gęstą mgłę. Momentami nie widać dalej jak na 10 metrów. Coś strasznego. Ciągnie się to dobre kilka kilometrów, na szczęście w końcu się rozrzedza.

Gdzieś przed Janowem dopada nas grupa, którą spotkaliśmy pod Tyszowcami z Krzyśkiem na czele, a w składzie jest też Iza. Okazuje się, że też jadą po kwalifikację i zawiązuje się plan jazdy wspólnej. Dochodzi do skutku po wizycie na punkcie w Janowie, na który wjeżdżamy około 22.20. Mówię, że chcę ruszyć nie później jak o 23 i jest to zbieżne z planami wspomnianej grupy. Tutaj też odpada dwóch kolegów, którzy jechali od samego początku, w tym ten, który rozważał jazdę ze mną na 26 godzin. Przyłącza się natomiast Łukasz, jednak od początku nie kryje, że jest bardzo zmęczony i nie wie czy da radę. Mimo wszystko cieszę się, bo to zawsze jednak raźniej jakby co.

Punkt w Janowie najlepszy ze wszystkich. Czekało na nas ciepłe jedzenie – przepyszna kasza pęczak z bardzo dobrymi surówkami i piersią z kurczaka w warzywnym sosie. Do tego, dla chętnych, możliwość przespania się, czyste kible, ciepła herbata i kawa. No wszystko co powinno być na punkcie rozpoczynającym długi, prawie 100 km, nocny przelot do punktu kolejnego (Kazimierz).

Wyjeżdżamy wraz z grupą Krzyśka i Izy, a z nami Wąski z emesem, kahą i resztą swojej ekipy. Jednak Ci drudzy zostawiają nas w tyle. Aż do Kraśnika widzimy ich migające czerwone światła, a jedziemy we trójkę – ja, Krzysiek i Łukasz. Na podjazdach zostaję z tyłu, na równym doganiam, a nawet przeganiam ich. W Kraśniku zatrzymujemy się na orlenie i jakoś tak wychodzi, że jedziemy już bez grupy Wąskiego, ale w dość licznym towarzystwie. Ciągniemy bez zatrzymania aż pod Opole Lubelskie, gdzie zatrzymujemy się na skrzyżowaniu na sikanie. Jak już zrobiliśmy co było do zrobienia (około 3 minuty) dopędza nas Wąski z kompanami. Ruszamy i po chwili jedziemy już wszyscy razem, z tym, że tylko do stacji w Opolu, gdzie ponownie odchudzamy się o „Wąskich”. I tak już zostanie do końca, miniemy się z nimi potem tylko na stacji orlenu w Kazimierzu.

Punkt w Kazimierzu do najlepszych nie należał. Ale i tak szacunek dla prowadzącego, że koło 3, gdy mijaliśmy jego posesję krzyknął do nas, że to tu. Czekały tam na nas, na powietrzu, butelki z wodą niegazowaną i drożdżówki. Posiliam się trochę i i tak zatrzymujemy się kilkaset metrów dalej na orlenie. Wypijam gorącą czekoladę, coś tam zjadam ze swoich zapasów i ruszamy na ostatni, blisko 100 kilometrowy odcinek w składzie dwuosobowym. Krzyś z Izą i resztą musieli ruszyć jakoś przed nami, nawet nie zauważyliśmy kiedy. Jestem więc tylko ja i Łukasz, który nie kryje, że ma dołek i jedzie mu się strasznie. Nic dziwnego – jego dotychczasowy rekord to 200 km, a na licznikach mamy już sporo ponad 400. W dodatku ja poczułem nowe siły po tej czekoladzie i nie zamierzam odpuszczać, mimo że zapas czasu wygląda naprawdę bezpiecznie. Dochodzę do wniosku, że idealnym miejscem było by czekające na mnie łóżko w pokoju w Parczewie, a niekoniecznie urokliwe asfalty lubelszczyzny. Nie ma więc na co się oglądać, trzeba jechać, bo samo się to to nie zrobi.

W Nałeczowie trafiamy na dwóch panów, którzy zastanwiają się gdzie wziąć pieczątkę. Pan z punktu w Kazimierzu mówił nam jednak, że inne grupy robiły sobie zdjęcie i tak samo postępujemy i my. Fota i po chwili z Łukaszem jedziemy dalej, znów natrafiając na kviato, który cały czas nie jest pewien czy zdąży. Mówię mu, że czasu dużo i na pewno da radę, ale z lekką wątpliwością kręci głową. Jedzie bardzo spokojnie swoje, my ruszamy trochę szybciej w dalszą drogę.

Na punkcie w Kamionce czuć już zapach mety. Stąd to tylko 40 kilometrów. Nie ma więc na co się oglądać – pieczątka, WC i jedziemy dalej, puszczając lekko do przodu grupę „Krzyś + Iza” - po Kazimierzu dopiero tutaj na nich natrafiamy.

Do Lubartowa jeszcze jakoś idzie. Jednak drogę do Parczewa przeklinam – bardzo długie proste, sporo rozciągniętych na długim dystansie podjazdów. Nie będę ukrywał, że jechałem ostatkiem sił. Zapłaciłem za swoje wcześniejsze „rumakowanie”. Kolega Łukasz z rezygnacją mówi, że nie jest w stanie nawet utrzymać się na kole, a prędkość nie jest większa niż 20 km/h... Na szczęście po wczorajszej szarości nie ma już śladu, wychodzi słońce, wstaje piękny dzień, a ja myślami jestem już na mecie. Jeszcze 10 km, 5 km, w końcu widać znajome wieże parczewskiego kościoła. Miasto, ostatni skręt, brama ośrodka i baza. W końcu. Po 24h46`, o 8.10. Kwalifikacja zrobiona! Mission completed ;) Odbieram dyplom i medal, zjadam miskę przepysznego gulaszu i ruszam (z buta!) do odległej o 700 metrów kwatery. Dopiero na ostatniej prostej wsiadam na rower i podjeżdżam pod furtkę ;)

Podsumowując. Jestem zadowolony i dumny, że się udało. Nie miałem wcale pewności, że skończy się sukcesem, a jednak powiodło się. Popełniłem błąd, że nie dopilnowałem, by trafić do grupy z kimś, kto też robił kwalifikację. Jestem pewien, że taka wzajemna motywacja dużo by dała. A tutaj, przez ostatnie 100 km, ja musiałem motywować kolegę, który pobijał właśnie życiówkę o 300 km (!). Trochę za bardzo cisnąłem na początku, ale patrząc na ilość postojów (których wcale nie było dużo) i zapas czasu wychodzi mi, że chyba dobrze, że tak postąpiłem.

Bardzo cieszę się, że poznałem kolejnych kilkanaście osób z BS`a i z forum. Warto było tyle tłuc się ze Szczecina, by to wszystko przeżyć :) Olbrzymie brawa należą się też A., która wybrała się wprawdzie na krótszy dystans, ale sama przez całą trasę walczyła z wiatrem, kiepską pogodą, sama ze sobą i nie odpuściła, chociaż miała możliwości, a jechała przecież „po pietruszkę”. Brawa!











  • DST 359.80km
  • Czas 14:58
  • VAVG 24.04km/h
  • VMAX 49.10km/h
  • Temperatura 5.0°C
  • HRmax 170 ( 89%)
  • HRavg 140 ( 73%)
  • Kalorie 6083kcal
  • Podjazdy 1432m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Szczecin - Resko - Słupsk - Gdynia

Środa, 20 kwietnia 2016 • dodano: 21.04.2016 | Komentarze 38

SZCZECIN-Goleniów-Nowogard-Resko-Karlino-Koszalin-Sławno-Słupsk-Lębork-Linia-Kielno-GDYNIA

MAPA

Trzysetka zrobiona raczej z poczucia obowiązku przed maratonem Piękny Wschód za tydzień, ale nie mogę powiedzieć, że bez przyjemności :) Trasę zaplanowałem sobie kilka dni temu. Żeby wziąć tylko jeden dzień urlopu musiałem pojechać na noc, a kolejnego dnia wrócić pociągiem. Pogoda w czwartek miała być sprzyjająca - nic tylko wieczorem w środę wyjeżdżać.

Pojechałem z plecakiem. Torba podsiodłowa Agnieszki po spakowaniu zrobiła się strasznie pękata i światełko, które mocujemy z tyłu świeciło w niebo. Jej to nie przeszkadza, ja, biorąc pod uwagę długą jazdę krajową drogą, w tym kilkukilometrowym odcinkiem bez pobocza, wolałem mieć normalnie ustawione światełko. I dlatego ten plecak. Tamże podstawa: dętka, łyżki, pompka, łatki z klejem, kurtka na wiatr, ciepłe skarpety i dokumenty + żarcie. Zabrałem na przód nową lampę Proxy i do niej dwa akumulatory mocowane do rury ramy (obydwa przymocowałem). To dlatego, że nie wiedziałem na jak długo taki akumulator wystarcza. Jeden zużył przez te kilka godzin świecenia na najsłabszym trybie jedną z trzech kresek. Ale o tym dowiedziałem się po fakcie. Jedzenie to trzy bułki + litr soku pomarańczowego + 3 batony musli energetyczne i paczka kabanosów.

Przed wyjazdem skontaktowałem się jeszcze z Sebastianem, czyli shrinkiem, który kilka lat temu zamknął swojego wspaniałego bloga. Nie mogę tego do dziś odżałować, bo wpisy były dowcipne, ze świetnymi zdjęciami i olbrzymią wiedzą na temat okolic Nowogardu. Ale cóż - przynajmniej spróbowałem namówić go na wspólny przejazd i się udało.

Ruszam punkt szósta. Do Goleniowa wiatr trochę przeszkadza, bo wieje idealnie z zachodu. Z Sebastianem jesteśmy umówieni, że dam mu znać spod lotniska w Glewicach, a on wyjedzie mi naprzeciw. Sebastian jednak czekał już na krzyżówce pod Żółwią Błocią. Na super terenowym traktorze, na którym przybył (pod wiatr!) ze średnią ponad 23 km/h, a to w sytuacji kiedy więcej ostatnio jeździł jesienią!

Po kurtuazyjnym ;) przywitaniu jedziemy obok siebie bardzo szerokim poboczem i dyskutujemy na wszelkie tematy. Na DDRce w Olchowie ja daję mu pojechać Hanką, a Sebastian mi swojego traktora. Ależ różnica! Rozjeżdżamy się na orlenie w Nowogardzie. Ja dzwonię jeszcze do A. zdać relację gdzie jestem, ściągnąć koszulkę z długim rękawem i na jej miejsce zarzucić kurtkę. To było coś strasznego, bo momentalnie, podczas postoju, się wyziębiłem. Nowogard opuszczałem dosłownie szczękając zębami. Ale na szczęście już po kilku minutach zrobiło się ciepło, by nie powiedzieć za ciepło. Uroki wiosennej temperatury - w dzień +15, w nocy +2.

Wymyśliłem sobie, że ominę paskudny odcinek "szóstki" między Nowogardem i Pniewem (brak pobocza, duży ruch) przez Łosośnicę-Resko-Łabuń do krzyżówki w Modlimowie. Wprawdzie i tak zostawało mi w ten sposób do pokonania jakieś 5 km po felernej trasie, ale za to asfalty były prawie cały czas ok. Prawie, bo zaraz za Kulicami było trochę gorzej, ale to krótki fragment.

Na krótkim, odludnym i zapomnianym odcinku między Łabuniem a Modlimowem nie mijał mnie żaden samochód. Pełnia, atmosfera odpowiednia. I w pewnym momencie trafiam na stary, opuszczony cmentarzyk po prawej stronie. W uszach muzyka z Twin Peaks. Zrobiło się nieswojo. Jeden raz przez całą drogę.

W Modlimowie wypadam na szóstkę na pełnej, jak to się kiedyś mawiało, "kicie". Jest 22.50 i rozpoczynam swoją szóstkową epopeję, którą zakończę dopiero w odległym o prawie 190 km Lęborku. Droga świetna na taką nocną jazdę - szerokie, gładkie pobocze (poza tarką gdzieś przed Karlinem), ruch nie aż taki znowu duży - jak to nocą. Ominąłem tylko krótkie fragmenty - asfaltową DDRką jechałem od Skrzydłowa do Rymania, potem zjechałem do Karlina i takoż do Sławna, gdzie zresztą trochę zabłądziłem.

Postój w Karlinie na lotosie na ciepłą herbatę, zjedzenie kanapek i zakup płynów na zapas (zostały mi do końca). Jest strasznie zimno, a stacja jest zamknięta i obsługuje tylko przez okienko. Po odjeździe powtarza się sytuacja z Nowogardu, ale tylko na chwilę.

Przed skrzyżowaniem z wojewódzką na Białogard mało nie zgarnął mnie tir przewożący jakieś zwierzęta. Kierowca prawdopodobnie mnie nie zauważył, a było to w miejscu wydzielenia lewoskrętu, więc i pobocze zniknęło. Na szczęście nic się nie stało.

Koszalin "na przelocie", postój dopiero pod Pękaninem, ale tylko na krótką chwilę, bo w ogródku domu, przy którym się zatrzymałem strasznie szczeka pies (a jest około 2-3 w nocy). Potem stanąłem jeszcze na trochę dłużej na mało przyjaznym orlenie w Słupsku, gdzie nie ma nic ciepłego do jedzenia - nie miałem do tego szczęścia dzisiaj :/

W Lęborku zjeżdżam w kaszubskie lasy. O losie, ale sobie zafundowałem końcówkę - oczywiście świadomie, bo chciałem te drogi przejechać z sentymentu. Dwa spostrzeżenia: kiedyś nie wydawały się tak strome, a odległości między wsiami były jakieś większe ;)

W kość dostaję na podjeździe pod Popowo. Tam z poziomu około 20 m trzeba się wspiąć na dość krótkim odcinku na 180 m. Prawie jak w Puszczy Bukowej albo i lepiej. Potem podobnie - rzadko trafiał się płaski kawałek asfaltu, z reguły góra-dół, góra-dół ;) Już się odzwyczaiłem od takich warunków ;)

Niestety - tamtejsze drogi zrobiły się strasznie ruchliwe. Czar prysł. Moje ulubione trasy wędrówek sprzed 10 lat zamieniły się w arterie, gdzie w dodatku co chwilę ktoś wyprzedza na chama, w tym wielkie cieżarówki do przewozu kruszywa, które akurat jeżdżą tak samo intensywnie jak kiedyś tylko pod innym szyldem.

Do Gdyni wjeżdżam klucząc nieco po gminie Szemud, ale wybieram najbardziej dogodny, w mojej opinii, wjazd (a raczej zjazd) :) Potem jeszcze tylko koszmarna DDRka wzdłuż Morskiej między Chylonią a dworcem  i jestem u celu - niemal równo o 11, 17 godzin od wyjścia z domu. Tu, przez przypadek okazuje się, że w okolicy jest kolega, który pracuje w PKSie. Ponieważ nie mam zapięcia oferuje mi, że na czas zjedzenia czegoś i ogólnego "ogarnięcia" rower poczeka na mnie w pauzującym akurat autobusie. Super ułatwienie.

Zmieniam też plany - wracam pierwszym pospiesznym. Okazuje się nim Brybak, który, tu zdziwnie, ma normalny wagon rowerowy. Niestety, z nie działającymi drzwiami. Ale spacerek przez wąski korytarz w obliczu powieszenia roweru normalnie, na wieszaku to drobnostka.

W pociągu walczę ze snem, a po powrocie zbieram szybko myśli, by na gorąco skreślić wrażenia. Tak jest najlepiej :)


Zdjęcia - przepraszam za jakość, ale lustrzanki nie wciskałem do plecaka ;)

1) Spotkanie ze shrinkiem pod Żółwią Błocią, godz. 19.58


2) Tankowanie na lotosie w Karlinie, godz. 00.35


3) Granica województwa, zaraz zacznie świtać, godz. 04.20


4) Głowa mniej ważna od estetycznej obręczy :P


5) Widok ogólny wagonu rowerowego w Brybaku ;)



  • DST 230.20km
  • Czas 09:55
  • VAVG 23.21km/h
  • VMAX 36.60km/h
  • Temperatura 4.0°C
  • HRmax 163 ( 85%)
  • HRavg 134 ( 70%)
  • Kalorie 3672kcal
  • Podjazdy 602m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Puszcza Notecka z A., P. ku st.p.

Niedziela, 20 marca 2016 • dodano: 20.03.2016 | Komentarze 27

SZCZECIN(NIEBUSZEWO-Centrum-Zdroje-Klęskowo-Kijewo-Płonia)-Kobylanka-Morzyczyn-Zieleniewo-Stargard-Witkowo-Kolin-Dolice-Piasecznik-Choszczno-Bierzwnik-Dobiegniew-Drezdenko-Chełst-Kwiejce-Piłka-Miały-Hamrzysko-Wronki-Szamotuły-(PKP)-SZCZECIN(Centrum-NIEBUSZEWO)

MAPA

W tygodniu A. wymyśliła, że w niedzielę objedziemy Zalew. Z takim nastawieniem jechałem pociągiem z Wrocławia w sobotę. Jednak pod koniec podróży zacząłem się zastanawiać jak wieje wiatr i czy nie lepiej będzie machnąć jakąś dłuższą traskę niż klepać objazd zalewu, z nudnym kawałem Świnoujście-Stepnica. W końcu na wschodzie naszego województwa i na północy kolejnego czai się tyle ciekawych miejsc. Gdy przekazałem swoje spostrzeżenia A. rzekła, że dla niej trasa nie ma znaczenia. Chodzi o to, by wreszcie razem zrobić dwusetkę. Pozostało nam jedynie poinformować naszego młodego kolegę, Piotra, który chciał jechać z nami na Tour de Zalew, że plany zmieniamy. Mimo to wyraził chęć jazdy z nami (poznaliśmy go całkiem niedawno, to kolega kolegi, który swego czasu sporo jeździł, np. wyprawa do Serbii i Grecji, ale w tym roku na rowerze jeszcze nie siedział).

O 5.30 umawiamy się pod naszą bramą. My już po śniadaniu - owsianka i kanapki. Kolega czeka, a więc można jechać. Spokojnie, bez szarpania i szaleństw suniemy w kierunku Stargardu. Ja jadę z przodu, a A. dyskutuje z Piotrkiem. Potem zmiana. Tak docieramy aż do Witkowa, gdzie na pętli autobusowej robimy sobie pierwszy postój. Piotrek już tutaj został daleko z tyłu. Ale mimo to wyraził chęć dalszej jazdy. Po zjedzeniu smakołyków takich jak: czekolada, banany, kwaśniaki z kindziukiem jedziemy dalej. Piotr wciąż z tyłu, mimo, że my naprawdę jedziemy dość spacerowo. W końcu, w Kolinie A. sugeruje bym odbył z nim męską rozmowę. Ona jedzie dalej, ja czekam około 5 minut. Gdy Piotrek podjeżdża od razu mówi, że się przeliczył, że nie jest zmęczony, ale preferuje wolniejsze tempo i, że chce sobie dalej jechać sam. Wszystko, na szczęście, w atmosferze zgody i zrozumienia :) Zjeżdżamy się jeszcze w Dolicach na przejeździe kolejowym, potem machamy sobie na odchodne - my suniemy szybko na południowy wschód, Piotrek rekreacyjnie snuje się po Ziemi Choszczeńskiej ;)

Od rozstania, z pomocą wiatru kierujemy się na Choszczno, potem Raduń, Bierzwnik (postój na słabo wyposażonej stacji orlenu - dostępne tylko hotdogi z parówkami), Dobiegniew i Drezdenko wreszcie. Niestety, gdzieś tak od Witkowa spadają na nas pierwsze krople deszczu i potem towarzyszą nam niemal do samego końca. Raz słabiej, czasami dość mocno, jak na przykład po odjeździe ze stacji w Bierzwniku, gdzie strugi wody spod kół dość szybko zalewają mi buty. Chwilami przechodzi, wtedy mamy okazję się trochę podsuszyć, ale gdy tylko na moment zapominamy o tym zaczyna kropić ponownie. Nie ma jednak co narzekać - wiatr sprzyjał.

Przed Drezdenkiem słynne dwa kilometry bruku - przeszły dość znośnie. Mamy okazję zorientować się jak urocza to mieścina, gdy leją się z nieba strugi deszczu :P W końcu docieramy do Chełstu, gdzie, za namową starszejpani w jednym z jej wcześniejszych wpisów, wbijamy się w rozległe połacie Puszczy Noteckiej. Wrażenia? Pozytywne, a nawet bardzo. Aż szkoda, że to tak daleko. Drogi? O niezłej nawierzchni, niemal bez ruchu samochodowego, aromatyczne, sosnowe lasy, zapomniane wsie gdzieś w samym środku głuszy, śródleśne jeziorka, stacje kolejowe po środku lasu... Poezja :)

Za Kwiejcami Nowymi robię zdjęcie wlotowi drogi wojewódzkiej 133 z Sierakowa, o której słyszałem już dawno i którą zlustrowałem już sobie na GSV. Po zrobieniu zdjęcia mówię A., że zawsze chciałem to zobaczyć. Pyta, czy chcę wjechać tam rowerem. Żart. Hanka (a nawet czerwony) nie poradziła by sobie tam zupełnie. Całości egzotyki tej trasy dopełnia znak widoczny na zdjęciu poniżej :)

W Piłce, ponownie dzięki starszejpani, nawiedzamy park grzybowy. Wizyta ma jednak charakter pobieżny, bo już spieszymy się na spotkanie z naszą wirtualną przewodniczką oraz na pociąg :)

Na dobrą sprawę z Puszczy Noteckiej wyjeżdżamy dopiero we Wronkach, gdzie łapiemy północny brzeg Warty. Przejeżdżamy na drugą stronę rzeki i po chwili na horyzoncie majaczy nam znajoma sylwetka. A więc starszapani! :)

W tym składzie dojeżdżamy do pobliskich Szamotuł, gdzie zapada decyzja o zamknięciu wycieczki. Zajeżdżamy do kawiarni, potem docieramy pod dworzec, gdzie obdarowani przez starsząpanią wypiekami ruszamy pociągiem w świat. Konkretnie to do Szczecina, a konkretniej to nie tyle pociągiem co szmelcowatym impulsem. Piszę tak, bo w tym składzie nie da się normalnie przewozić rowerów. O niebo lepsze są klasyczne kible, względnie te po modernizacji pod warunkiem, że nie pierdzą im głośniki.

Wyprawa miała swój wymiar symboliczny - to pierwsze >200 km pokonane przez nasz duet. Jest to też pierwsze >200 od czasów czterysetki z 4gottenem i wąskim w sierpniu 2014, a więc od bardzo długiego czasu. Do kompletu to pierwsze >100 na Hance, do której z wolna się przyzwyczajam. Trochę bolą mnie przedramiona, ale to z racji typowego dla roweru szosowego ułożeniu na kierownicy.

Jestem zbudowany formą Agnieszki :) Grzała naprawdę nieźle, ani przez moment nie odpuszczała koła, od czasu do czasu odjeżdżała do przodu i nawet po 150 km musiałem ją lekko stopować! Jednak co daje regularne jeżdżenie :) Teraz tylko planować kolejne ekspady :)

Ponownie przepraszam za jakość zdjęć - to z telefonu.














Kategoria >200 km, wycieczka


  • DST 402.72km
  • Teren 2.00km
  • Czas 16:45
  • VAVG 24.04km/h
  • VMAX 44.41km/h
  • Sprzęt Author Airline
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

(Koło-)Konin-Szczecin

Niedziela, 3 sierpnia 2014 • dodano: 03.08.2014 | Komentarze 15

KOŁO-Konin-Golina-Słupca-Strzałkowo-Witkowo-Gniezno-Kiszkowo-Sławica-Oborniki Wielkopolskie-Czarnków-Wieleń-Drawsko-Drezdenko-Stare Kurowo-Zwierzyn-Strzelce Krajeńskie-Barlinek-Lipiany-Pyrzyce-Stare Czarnowo-Dobropole Gryfińskie-Kołowo-SZCZECIN(Podjuchy-Zdroje-Bukowe-Klęskowo-Kijewo-Klęskowo-BUKOWE)

MAPA

Dla odmiany od wcześniejszych ten wyjazd nie chodził za mną od dawna ;) Daniel (4gotten) w trakcie jazdy ze Sławna do Szczecina dwa tygodnie temu zaproponował, by wykorzystać ten weekend (2/3.08) na coś ekstra. Początkowo mowa była o przelocie (nocnym) Trójmiasto-Szczecin, ale po krótkiej dyskusji ustaliliśmy, że sensowniej będzie wykorzystać południowo-wschodni i południowy wiatr, i przejechać coś w zgodzie z jego kierunkiem. Coś "większego" oczywiście, niż rzeczone Trójmiasto. W końcu zaaprobowaliśmy wspólnie mój pomysł, by do Szczecina wrócić z dobrze skomunikowanego koleją Konina lub Koła. Ostatecznie wybór padł na to drugie miasto.

Po małych perturbacjach związanych z zajętością miejsc w pociągu SUKIENNICE ostatecznie decydujemy się na GAŁCZYŃSKIEGO, którym w towarzystwie licznych rowerzystów spokojnie dobijamy do zaplanowanego miejsca startu wycieczki.

W Kole tradycyjne przygotowanie rowerów i garmina do jazdy. W efekcie po około dziesięciominutowym postoju ruszamy przed siebie klucząc nieco po Kole z powodu licznych ulic jednokierunkowych.

Dalsza droga po pofałdowanej w tym rejonie DK92. Ruch mizerny, większy, o ile można to tak nazwać, w kierunku na wschód. Szybko łykamy kilometry i w końcu dobijamy do Konina, gdzie czekać ma na nas Arek (Wąskii), z którym Daniel prowadził intensywną korespondencję smsową w pociągu. Dopytywałem kolegi gdzie pojedzie dalej Arek. Z pewnym zdumieniem i podziwem konstatowałem, że będzie mu się chciało z Konina wracać z powrotem do Lubina, z którego pochodzi. A wszystko, by spotkać się z nami. Okazało się jednak, że Arek ma inne plany, którymi nas, a przynajmniej mnie, zadziwił. Z uśmiechem na ustach oznajmił, że pojedzie z nami tak daleko jak da radę, najlepiej do Szczecina, a w najgorszym razie zadzwoni po szwagra, by zabrał go gdzieś z drogi! :) Zrobiło to na mnie tak duże wrażenie, że natychmiast postanowiłem sobie zamówić duży zestaw z dodatkowym napojem, by ochłonąć. Na koniec potrzebna była jeszcze zimna woda na twarz, bo wciąż nie wierzyłem, że to co słyszę jest prawdą. Że ktoś może chcieć jechać z Lubina do Szczecina via Konin :D

Po zebraniu się ruszamy na zachód i systematycznie pokonujemy kolejne kilometry. Za miejscowością Golina mała niedogodność, albowiem zanika pobocze. Na szczęście ruch jest na tyle niewielki, że zbytnio to nie przeszkadza. Jednak trzeba się mieć na baczności. Wszak to obok autostrady jedyna sensowna droga łącząca Warszawę z Poznaniem. Za Goliną Słupca, przez której centrum nieco kluczymy - lepsze to, moim zdaniem, niż zostawienie miasta za sobą poprzez przejazd obwodnicą. A za Słupcą jedna z dwóch przejechanych gmin - Strzałkowo (drugą jest Wieleń), którym można wręczyć nagrodę za najbardziej lekceważące podejście do rowerzystów. Na drodze pojawia się zakaz ruchu rowerów, a w zamian dostajemy biegnący, po lewej stronie, ciąg pieszo rowerowy z polbruku. Na samym końcu Strzałkowa ciąg pojawia się wprawdzie po prawej stronie, ale dostępu broni bardzo wysoki krawężnik. Jeżeli już się go pokona trzeba po 50 metrach zjechać z tego czegoś i przejechać na stronę lewą. Komedia.

Na szczęście szybko opuszczamy tę wyjątkowo niegościnną gminę i zmierzamy DW260 w kierunku Gniezna. Tutaj mam problemy z ułożeniem się na siodełku i z wytęsknieniem odliczam kilometry do Witkowa, gdzie proponuję postój przy sklepie. W końcu tam docieramy, ja poprawiam odzież, a przy okazji robimy sporych rozmiarów zakupy płynne. To, poza stacjami w Obornikach i Czarnkowie jedyne miejsce, gdzie udało się uzupełnić zapasy wody i coś dodatkowo wypić po zmroku. Wzmiankowany zmrok łapie nas kawałek za Witkowem, do Gniezna wpadamy już po ciemku. Tutaj postanawiam nie skorzystać ze śladu, który wcześniej wprowadziłem do garmina, tylko nawiguję po punktach, dzięki czemu zaliczamy kryterium uliczne, podobno katedrę widzieliśmy trzy razy, ale pewności nie mam czy nie było to cztery razy:) Jednak jest nagroda, sympatyczna fotografka z Gdańska robi nam mini sesję zdjęciową w okolicy katedry.

Po korekcie trasy udaje się z Gniezna wydostać i teraz już prujemy przez noc, dobrymi jakościowo asfaltami w towarzystwie mocnych świateł naszych rowerów, chociaż akurat moja pava wypadała na tle lamp kompanów nad wyraz słabo.

W Kiszkowie podczas naszego przejazdu przygnębiająco wyje syrena. Oho, powiada 4gotten, pożar na wyjeździe. Tym sposobem zostajemy zaznajomieni z systemem alarmowania OSP i teraz już wiem, że jednokrotna syrena znaczy "ćwiczenia", a dwukrotna "pożar na miejscu"-dopytać czy oznacza to, że pali się remiza nie miałem odwagi. ;)

Potem postój za Sławicą, na drodze biegnącej ze Skoków do Poznania przez Murowaną Goślinę. Gdzieś tutaj mija północ. Kolejne zatrzymanie, ku, jak się później okazało, rozpaczy Daniela na cepeenie w Obornikach. Gdybyśmy byli mądrzejsi nie bralibyśmy z Arkiem po hot dogu. To najprawdopodobniej one były przyczyną gorszego samopoczucia, a w przypadku Arka nawet, że tak to elegancko określę, torsji. Za to kawa była pierwszorzędna, przy okazji biorę też redbulla, choć zazwyczaj nie korzystam z tego typu wynalazków. Ratuje mnie on jednak kilkadzesiąt kilometrów dalej, gdy świta w Drawskim Młynie.

Odcinek Obroniki-Czarnków dla mnie najgorszy. Jestem w stanie strawić etapy między miastami na poziomie 10-25 km, ale wszystko powyżej 30 km działa na mnie dołująco. Z Obornik do Czarnkowa jest aż 40 i żadnej większej miejscowości po drodze. Jedziemy bardzo szybko, na szczęście odcinek ten zleciał jak z bicza strzelił. Wieńczy go szalony zjazd ku rondu w centrum tego miasta. Kierujemy się nań w lewo, docierając na kolejny orlen, o czym już wspominałem. Tutaj raczymy się cocacolą, która zawsze w takich sytuacjach stawia na nogi. Po kilkunastu minutach odpoczynku jedziemy dalej. Na Drezdenko. I tu wyrasta przed nami znak "Drezdenko 57"! :/ Wprawdzie po chwili jest kolejny, na  którym odległość spada do 51 (mimo przejechania najwyżej 2 km) to jednak odległość poraża:) Wytchnieniem jest odległy o dwadzieścia kilka kilometrów Wieleń. Byłem przekonany, że droga będzie prowadziła doliną Noteci, jednak została wytyczona "górą", jedziemy wprawdzie wzdłuż rzeki, ale jej nie widzimy.

Wieleń mijamy na pełnej prędkości, a kawałek dalej, w Drawskim Młynie pierwszy postój "za jasnego". Gasimy oświetlenie przednie i dalej żwawo mkniemy do Drezdenka, przez które przejeżdżamy jakimiś bocznymi ulicami.

Za miastem, przy skrzyżowaniu z DW160 na Choszczno stajemy na przystanku. Po pierwsze, by odpocząć po bruku na wyjeździe z Drezdenka, a po drugie by coś zjeść. Tutaj Arek zalega na płytach chodnikowych, przyjmując taką pozycję, że zdecydowanie bardziej pasowałby mu włożony w ręce różaniec, a nie kabanos, którego dumnie, acz nieptrzytomnie dzierży. :)

Po chwili relaksu zasuwamy wzdłuż Noteci i, przy okazji, linii kolejowej Krzyż-Gorzów WIelkopolski-Kostrzyn. Obserwujemy woodstockowe składy, z prawdziwymi lokomotywami, których na co dzień już tu nie uświadczysz, bo królują plastikowe szynobusy. Szybko lecą kolejne miejscowości, Nowe i Stare Kurowo i w końcu wpadamy do Zwierzyna, który jest mi już znany z przejazdu do Wrocławia w czerwcu. Od teraz będę jechał po "starych śmiechach". Ma to też swoje minusy, bo znana droga dłuży się. Najpierw długim, niezbyt stromym, acz mozolnym podjazdem do Strzelec. Potem długimi odcinkami leśnymi do Barlinka. Tutaj małe wytchnienei na orlenie, w tym śniadanie z chemicznymi ciabattami w roli głównej. Posiłek wieńczą jednak nie ostatnie tego dnia lody :)

Po dłuższym postoju (by nabrać sił na koszmarnie stromy wyjazd z miasta) zmierzamy do Lipian. Mimo, że jeszcze nie ma 10 jedziemy w straszliwej spiekocie. Termometry pokazują wartości powyżej 30 `C. Ratuje nas polewanie się wodą z bidonów i butelek-ależ to daje wytchnienie! :)

W Lipianach kolejny krótki postój przy Biedrze, a potem już z mocnym wiatrem w plecy rozpędzamy się tak, że wyhamowuje nas dopiero zmodernizowana stacja paliw w Starym Czarnowie. Na stacji pracują dwie przesympatyczne niewiasty, z którymi rozmowa nam się klei. Proponują, byśmy nigdzie nie jechali tylko korzystali z komfortowego, klimatyzowanego wnętrza ich miejsca pracy. My jednak jesteśmy bezlitośni dla Pań i dla siebie, bo ruszamy w skwarze do Dobropola Gryfińskiego, pokonać wieńczący nasz trud podjazd w Puszczy Bukowej. Chłopaki są tutaj pierwszy raz - przejeżdżamy cały asfalt biegnący grzbietem i zjeżdżamy aż na Smoczej w Podjuchach, skąd przez Zdroje kierujemy się pod mój dom. Głównie po to, by pokazać Wąskiemu, gdzie ma wrócić po zakończeniu pętlowania. Ja również jadę z nim, ale robię tylko jedno kółko, Arek potrzebuje aż trzech, a i to okazuje się za mało i musi kręcić po uliczkach os. Nad Rudzianką - cel jest nie bylejaki, przekroczenie 600 km! Ja natomiast zadowalam się życiówką, osiągając 402, 72 km. Zaś Daniel dociera do Stargardu przez Kołbacz, przekraczając znacznie 430 km.

Podsumowując - dzięki za wspólną jazdę. Pokonywanie tak długiego dystansu w dobrze dobranym, motywującym się wzajemnie towarzystwie to coś wspaniałego. Do następnego razu! :P

Zdjęcia (jak to bywa na takich trasach - z telefonu):

1) Przewóz rowerów w TLK GAŁCZYŃSKI.


2) PKP Koło, Daniel przygotowuje rumaka, ja się obijam, by potem robić to w tempie przyspieszonym, godz. 16.22


3) Wieczerzamy w Koninie ;) Wąski właśnie objawił swój plan, godz. 18.07


4) Postój w Obornikach Wielkopolskich, godz. 00.55


5) Świt w Drawskim Młynie, godz. 05.13


6) Wąski, nieco niewyraźny, "ma relaks". W dłoniach - kabanos drobiowy, godz. 06.33


7) Śniadamy w jednym z barlineckich parków, godz. 09.13


8) Szczęśliwi, każdy na swój sposób, godz. 13.35



  • DST 252.32km
  • Teren 6.50km
  • Czas 10:29
  • VAVG 24.07km/h
  • VMAX 49.91km/h
  • Sprzęt Author Airline
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Sławno - Szczecin przez Polanów z 4gotten

Wtorek, 22 lipca 2014 • dodano: 22.07.2014 | Komentarze 7

SZCZECIN(BUKOWE-Klęskowo-Słoneczne-Dąbie)-(PKP)-Sławno-Krąg-Polanów-Żydowo-Drzewiany-Bobolice-Grzmiąca-Barwice-Połczyn Zdrój-Gawroniec-Ostrowice-Zarańsko-Drawsko Pomorskie-Ińsko-Linówko-Długie-Lutkowo-Kępno-Wiechowo-Marianowo-Pęzino-Ulikowo-Strachocin-Stargard-Zieleniewo-Morzyczyn-Kobylanka-SZCZECIN(Jezierzyce-Śmierdnica-Płonia-Klęskowo-BUKOWE)

MAPA DOM-PKP

MAPA

Pomysł zrobienia tej trasy chodził za mną od dawna. Wprawdzie myślałem o okrojonej wersji do Czaplinka, ale udało się zrobić całość w świetnym towarzystwie Daniela (4gotten).

Rano wyruszyliśmy w podróż do Sławna pociagiem TLK. Do celu przybył spóźniony 20 minut. Jednak nie wsiadamy w pociąg powrotny razem z rowerami, lecz ruszamy na nich w dal, tym samym oszczędzając 59 złotych każdy. ;)

Zaczynamy od jazdy na południe i południowy zachód, dzięki czemu wiatr już tutaj nam pomagał. Wyjazd ze Sławna po dość długim bruku (na szczęście dobrze zachowanym). Potem fragmenty kiepskiej nawierzchni i niemały ruch, więc nie rozmawiamy. Sytuacja zmienia się na dalszym odcinku trasy, z Polanowa do Bobolic, gdzie przez bardzo długi czas nabieramy wysokości. Między tymi miastami zajeżdżamy na słynący ze wspaniałej panoramy górny zbiornik (kanał) elektrowni szczytowo pompowej w Żydowie. Po krótkiej sesji foto i małym co nieco ruszamy dalej. Trasa (podobnie jak w okolicach Polanowa) sprawia wrażenie, że znajdujemy się w górach.

W Bobolicach bardzo krótki odcinek po DK11, który uzmysławia nam jak dużo ludzi jedzie tędy nad morze. Odcinek do Grzmiącej (i dalej do Barwic z postojem w sklepie w którejś z wioch na trasie-o tyle ciekawy, że mieli schłodzone napoje w lodówce, w tym pepsi w puszkach 0,5 l) niesamowicie szybki. Głównie dlatego, że z góry, ale i wiatr zrobił swoje. Na długich odcinkach prędkość oscyluje w granicach 30-32 km/h.

W Barwicach zmieniamy kierunek jazdy, więc i wiatr trochę mniej nas wspiera. Jednak szybko docieramy do Połczyna Zdroju i do pizzerii Coloseum, do której już próbowaliśmy wbić się z Wojtkiem i Wojtkiem w zeszłym roku. Tym razem udało się i pizza była naprawdę udana. Mija nam tu godzina, po której niezbyt chętnie (upał, cały czas powyżej 30`C) dosiadamy naszych rumaków i wspinamy się najpierw w obrębie miasta, a potem DDRką w śladzie dawnej linii kolejowej do skrzyżowania z DW do Drawska Pomorskiego. Ten odcinek dość długi, ale nie monotonny. Tym niemniej pod koniec odliczam już czas do kolejnego etapu jakim jest sklep spożywczy w Drawsku. Zakupy bez zmian-woda, cola, dodatkowo zimne karmi.

Po tym postoju długi i szybki przelot aż do Ulikowa, gdzie stajemy kolejny raz, też przy sklepie. Zjadamy tutaj kabanosy, a potem dobijamy do Stargardu. Pożegnanie pod muzeum (dzięki Daniel, jechało się super!) i końcówka do Szczecina już samotna. Na szczęście zleciała szybko i kawałek po 21 melduję się w domu.

Zdjęcia:

1) Rowery gotowe do ewakuacji w Sławnie, w głębi widoczny kawałek korpusu oraz nogi użytkownika 4gotten.


2) Stacja Sławno, ostatnie przygotowania rowerów do drogi.


3) ESz-P w Żydowie.


4) Widok z naszego stolika w pizzerii. Krata i połczyński rynek.


5) Tymczasem w Drawsku stawiajo na sport.


6) To już koniec - pożegnanie pod Muzeum w Stargardzie Szczecińskim.

Kategoria >200 km, wycieczka


  • DST 401.20km
  • Teren 0.80km
  • Czas 17:10
  • VAVG 23.37km/h
  • VMAX 47.72km/h
  • Sprzęt Author Airline
  • Aktywność Jazda na rowerze

Szczecin - Wrocław

Czwartek, 12 czerwca 2014 • dodano: 15.06.2014 | Komentarze 13

SZCZECIN-Pyrzyce-Lipiany-Barlinek-Strzelce Krajeńskie-Gościm-Międzychód-Miedzichowo-Nowy Tomyśl-Wolsztyn-Wschowa-Góra-Wąsosz-Żmigród-Domaniewice-Trzebnica-Skarszyn-WROCŁAW

MAPA

Ochotę na czterysetkę miałem od dawna. Praktycznie od czasu, gdy pierwszy (i jak na razie ostatni) raz przejechałem ponad 300 km, co wydarzyło się w czerwcu 2011. W zeszłym roku zrobiłem podejście, ale było nieudane i skończyło się na 281 kilometrach.

Czułem, że w tym roku muszę to zrobić – głównie dlatego, że mam dość intensywny sezon rowerowy, tak dużo w pierwszej połowie roku jeszcze nigdy nie przejechałem. Dodatkowo, gdy w styczniu okazało się, że podyplomowe studia będę robił we Wrocławiu stwierdziłem, że dojazd na rowerze na uczelnię będzie obowiązkowy :)

By zrobić to w tym roku mogłem wykorzystać dwa terminy „zjazdów” - albo w maju, który w międzyczasie musiałem wykluczyć, albo w czerwcu. Gdy termin został tylko jeden zacząłem w myślach nastawiać się na taką jazdę. Od kilkunastu dni śledziłem prognozy pogody, przygotowywałem kilkanaście godzin muzyki na mp3, analizowałem drogę dojazdu, wklepałem ją do garmina, potem zmieniałem, bo doszedłem do wniosku, że jednak przez Stargard i Choszczno nie pojadę, itd., itp. Słowem przygotowywałem się na wyjazd.

Od poniedziałku chodziłem spięty, bo wiedziałem co czeka mnie w czwartek:) Ilość przejechanych km zredukowałem do niezbędnego minimum, by choć trochę poczuć głód jazdy. W środę, gdy wracałem do domu pracy czułem się nie najlepiej, bolało mnie kolano, więc nie byłem nastawiony specjalnie optymistycznie, ale jednocześnie wiedziałem, że nie mam wyjścia – słowo się rzekło, próbować trzeba:)

Na drogę zabrałem 2 l wody (bidon i dwie małe butelki), do jedzenia: trzy paczki sezamków, mleko w tubie, paczkę kabanosów, paczkę suszonego mango z kokosem, osiem bułek z nutellą i bananem i samego banana. Pakowałem się do nowej sakwy topeak, którą niedawno kupiłem. Zależało mi na tym, by jechać raczej „na lekko”, ale po wyładowaniu jej pompką, dętką, podstawowymi kluczami, jedzeniem, ciuchami na zjazd i, w ostatniej chwili sobie przypomniałem, ręcznikiem rower i tak był ciężki :) Nie zabierałem aparatu, zdjęcia robiłem tylko telefonem, więc z góry przepraszam za ich jakość. No, ale wyjazd nie miał w zasadzie charakteru krajoznawczego tylko komunikacyjny. :)

Pobudka w czwartek o 2.20. Zjadam rano odgrzane pierogi z mięsem, popijam kawą, potem jeszcze herbatą i ruszam w drogę. Jest 3.04, gdy startuję spod bloku. Mówiąc szczerze ciężko mi uwierzyć, że jeszcze tego samego dnia będę we Wrocławiu :)

Pierwsze km w ciemnościach, ale rozświetlonych ulicznymi latarniami. Pętla na Bukowym, zawsze pełna ludzi i autobusów, opustoszała, stoją tylko gdzieś na boku dwa nieoświetlone, puste solarisy. Jadę najkrótszą drogą do Płoni. Już na „dziesiątce” orientuję się, że zapomniałem o kontroli baterii w pavie i teraz dostaję sygnał, że są na wyczerpaniu. Żaden problem, bo w sakwie wiozę zapas paluszków i po krótkim postoju wszystko jest już ok.

Staram się w ogóle nie myśleć o tym ile km mam do przejechania – celowo w garminie nie włączam ekranu „mapa”, na którym umieściłem sobie okienko „dystans do celu”. Po prostu nie chcę się psychicznie męczyć widząc ogromną liczbę;) W słuchawkach leci muzyka z filmu Amelia, idealna na początek takiej wyprawy (potem będzie mi grała, gdy zobaczę na horyzoncie Wrocław). W zasadzie już za lasem za Szczecinem, na wysokości Kołbacza powoli się rozwidnia. Kręcę automatycznie przed siebie, leci kilometr za kilometrem. Z jednej strony wiem, że taki kawał przede mną, ale z drugiej jest też świadomość, że każdy km, każde 100 m, każdy słupek przydrożny przybliża mnie do celu :)

Pierwszy krótki postój, tylko na zdjęcie, na 34 km, gdzieś przed Pyrzycami. Łykam wody, robię zdjęcie pustej starej „trójki” i jadę dalej. Pyrzyce przejeżdżam bez zatrzymywania, za miastem trzeba się wciągnąć na spore wzniesienie. Za to potem, aż do Lipian jest prawie cały czas równo, a nawet, przed samym miastem, trochę z góry.

W Lipianach jestem około 5.30. Również się tu nie zatrzymuję. Nawigacja poprowadziła mnie przez centrum miasteczka, w którym dominuje bruk. Ale przy okazji robi fajne wrażenie. Na ulicach już trochę więcej ludzi jak w Pyrzycach, gdzie było niemal zupełnie pusto.

Z Lipian kieruję się na Barlinek. Słońce już jest całkiem wysoko, świeci w oczy, ale nadal nie jest zbyt ciepło (termometr pokazuje + 15 stopni). Kilkanaście km za Lipianami staję na poboczu na pierwszy posiłek. Okolice 65 km wyjazdu. Zajadam bułkę z nutellą i bananem, popijam wodą i wkładam sobie do tylnej kieszonki mango z kokosem. Dodaje mi to nieco sił, dzięki czemu żwawo wpadam do Barlinka (tam jest ostry zjazd z góry). Przecinam miasteczko w poprzek i opuszczam je drogą prowadzącą do Strzelec Krajeńskich. Nawierzchnia wyraźnie gorsza, jedzie się źle, bo co chwila są takie poprzeczne szczeliny na asfalcie. Do tego zwiększa się ruch, mija mnie kilka ciężarówek, ale, muszę przyznać, zachowują bezpieczny dystans. W ogóle jeżeli chodzi o „tiry” muszę przyznać, że kierowcy zachowywali więcej jak bezpieczną odległość, ale-ciekawostka-tylko nad ranem. Nie wiem, może ci „nocni” ;) jeżdżą bezpieczniej? Może wytwarza się jakaś specyficzna więź między użytkownikami na tych opustoszałych w nocy i nad ranem drogach? ;) Wyczekuję granicy województw, bo wiem, że jest to jakaś perspektywa na lepszą drogę. I rzeczywiście, po minięciu tablicy „lubuskie wita” asfalt staje się równy i jedzie się super.

W Strzelcach ląduję po 7. Zatrzymuję się na chwilę na rondzie w centrum miasta, łykam trochę wody i rozpoczynam długi zjazd w dolinę Noteci. W Zwierzynie mijam słynny budynek dworca Strzelce Krajeńskie Wschód. Słynny, bo to tutaj kilka lat temu wagon stoczył się kilka km z bocznicy po czym wypadł z torów na tej stacji i wleciał w budynek dworca. Trzy osoby w efekcie tego zdarzenia zginęły. Do dziś na budynku stacji widać zamurowaną dziurę.

Tutaj dopada mnie „kryzysik”, ponieważ w kierunku, w którym jadę widzę kotłujące się ciemne chmury. Wprawdzie prognozy nie przewidywały opadów, ale różnie to bywa... Kolejne, bodajże, 12 km to przejazd szeroką doliną Noteci. Tereny płaskie jak stół, droga dziwnie się kręci, co chwila zakręty, ale dzięki temu nie jest monotonnie. Około 8 przejeżdżam rzekę Noteć – myślę sobie, że w tej chwili moi koleżanki i koledzy właśnie zaczynają pracę:)

W końcu ląduję na skrzyżowaniu na południowym skraju doliny, gdzie skręcam w lewo i obieram nietypowy kierunek północno-wschodni. Ale to tylko na chwilę, bo gdy docieram do miejscowości Gościm skręcam z kolei w prawo i przez sosnowe lasy kieruję się w stronę Lubiatowa i dalej Międzychodu. To był najprzyjemniejszy odcinek całej trasy. Wprawdzie asfalt był w kiepskim stanie, za to droga pięknie wiła się przez las, raz w górę, raz w dół, a jakby tego było mało w okolicy znajduje się pełno środleśnych jeziorek. Wszystko co dobre się jednak szybko kończy i w Sowiej Górze wjeżdżam na DW160 łączącą Suchań z Miedzichowem.

Tutaj ruch większy niestety, nawierzchnia może być. Na kilka km przed Międzychodem pojawia się DDRka z kostki niefazowanej. Jednak z chęcią na nią wjeżdżam, bo daje chwilę wytchnienia od pędzących aut.

W Międzychodzie staję tylko po to, żeby zrobić kolejnej zdjęcie kolejnej znaczącej rzeki – Warty. Wyjazd z miasta pod górę, a kilka km dalej skrzyżowanie z główną drogą do Poznania. Ja jednak jadę prosto, cały czas pozostając na DW160, którą przez lasy, bardzo dłużącym się odcinkiem dobijam wreszcie do DK92.

Tutaj nawigacja zaczyna „wariować” - za żadną cenę nie chce mnie puścić na tę drogę. Nie ma się co dziwić – nieprzerwany sznur tirów ciągnie z zachodu na wschód. Jest co prawda szerokie pobocze, ale i tak czułem się tam bardzo źle. Poza tym, co kilkaset metrów, są przewężenia, gdzie pobocze zupełnie znika na rzecz wysepek na środku drogi – tutaj tiry przelatują na wyciągnięcie ręki. Na szczęście to tylko 10 km, więc minęło dość szybko. Na rondzie przy A2 zjeżdżam na DW305, która też będzie mi dziś towarzyszką na długie km (precyzując – przejadę całą jej długość).

Po przekroczeniu A2 zostaje tylko dokręcić do Nowego Tomyśla. Dzięki gastronautom znalazłem sobie tutaj miejsce na obiad – pizzerię Soprano. Gdy pod nią dojeżdżam na liczniku widnieje dystans 199, natomiast szyld informuje, że lokal czynny jest od godziny 12. Patrzę na zegarek – 11.58. No nieźle – myślę:) Po chwili pojawia się obsługa, która uprzedza, że będę musiał poczekać 20 minut aż rozgrzeje się piec. Nie odmawiam, bo jest mi to na rękę. Chwila oddechu się przyda:)

Po zjedzeniu dużej pizzy, wypiciu koktajlu brzoskwiniowo-miętowego (coś wspaniałego na upał), wykonaniu paru smsów, odczytaniu tych mobilizujących (np. „choćbym mówił językami aniołów, a pedałować siły bym nie miał byłbym nikim” :D) ruszam w dalszą drogę. Bardzo duży ruch, uszkodzona nawierzchnia, wszystko to sprawia, że odcinek do Wolsztyna, który zresztą dobrze znam z wojaży samochodowych, jedzie się źle. W Karpicku, to takie przedmieście Wolsztyna, jest chyba jakiś zakład, w którym akurat skończyła się zmiana, gdyż towarzyszy mi na drodze kilkanaście kobiet na rowerach :) Pięknie mnie wita Wolsztyn! :)

W samej miejscowości mam nieprzyjemną sytuację – przy stacji kolejowej, gdzie zwalniam, by zrobić zdjęcie parowozom (Wolsztyn jest jedyną czynną w Europie parowozownią prowadzącą planowy ruch pociągów) dziewczyna w corsie udaje chyba, że mnie nie widzi i kilka m przede mną wciska się z podporządkowanej. Jedno szczęście, że akurat hamowałem, bo chciałem się zatrzymać – gdybym jechał odrobinę szybciej to by mnie bankowo staranowała.

Z Wolsztyna dalej DW305 w kierunku Wschowy. Na szczęście na początku jest możliwość skorzystania z DDRki i to asfaltowej, bo na drodze ruch niesamowity. Gdy wracam na drogę jest już trochę luźniej. Jednak nie zmienia to faktu, że cały ten fragment, aż do Wschowy (38 km) jedzie się kiepsko. Jest bardzo dużo odkrytych odcinków, bez drzew. Słońce mocno operuje, termometr wskazuje ponad 30 stopni, więc woda w bidonie i butelkach znika w tempie ekspresowym.

W Hetmanowicach, przed samą Wschową zatrzymuję się w sklepie i uzupełniam zapasy wody. Dodatkowo biorę puszkę coli. I ten postój sprawił, że odzyskałem „parę w nogach”. Od Wschowy jedzie się dużo lepiej, szybko, z licznika nie schodzi 24-25 km/h, wiatr pomaga. Dystans do celu też już do „ogarnięcia” przez rozum – 120 km. Przy takiej trasie to już praktycznie rzut kamieniem :)

Krótko przed Górą, na skrzyżowaniu we Wronińcu kończę przygodę z DW305. Górę przecinam na „przestrzał” i pruję bocznymi, lokalnymi asfaltami w kierunku Wąsosza. Gdzieś tutaj, o ile dobrze pamiętam, na liczniku pojawia się 300 km. Do Wąsosza zjeżdża się ze sporego wzniesienia. Ukształtowanie terenu sprawia, że miasteczko widać z daleka.

Dalej było kilka możliwości dojazdu do Żmigrodu. Ja wybierałem w ciemno, patrząc na google maps, przez co ładuję się dość dziurawymi asfaltami, klucząc trochę po zapadłych wiochach. Ale z drugiej strony jest tu bardzo fajnie. Te dolnośląskie wioski mają swój specyficzny klimat, sporo starych, często rozpadajacych się, ceglanych zabudowań, piękne kościoły ze strzelistymi wieżami. Wybór był dobry. Niestety, lokalni kierowcy to porażka na całej linii. Niemal wszyscy bez wyjątku pędzili na złamanie karku. Kilka razy miałem sytuację, że na wąskiej drodze, zza zakrętu wyskakiwał jakiś zdezelowany golf albo calibra, na liczniku pewnie 100-120 km/h i w oczach durnego kierowcy zdumienie, że ktoś jedzie z naprzeciwka. No nieprzyjemnie, duży minus dla kierowców z tablicami DGR i DTR.

Przed Żmigrodem mijam jedną z dwóch kolejowych „atrakcji” (pierwszą był Wolsztyn). W Węglewie znajduje się doświadczalny tor kolejowy, na którym prowadzi się badania wagonów, składów, itd. W trakcie przejazdu widziałem lokomotywę EU07 ciągnącą wagon z napisem „wagon inspekcyjny”, wyglądający z daleka jak zwykły wagon przedziałowy, a do tego podczepiona była jakaś dziwna, biała węglarką. Niestety, całość była na tyle daleko, że nawet nie próbowałem robić zdjęcia.

Żmigród przecinam w poprzek, podobnie jak Górę, i kieruję się, nieco naokoło, do Trzebnicy. Cały czas cieszą oko dolnośląskie wsie, zgodnie z wcześniejszym opisem. Teren płaski jak stół, ale ja już wiem, że Trzebnica leży wysoko i trzeba się tam wspiąć, a, dodatkowo, tuż za miastem jest spora „ścianka”.

W Domaniewicach wjeżdżam na trasę, którą jechałem w marcu z Leszna, więc jestem już praktycznie „w domu”. :) Trzebnica bez postoju, dopiero za wspomnianym bardzo stromym podjazdem staję, wyciągam z sakwy kiść kabanosów i tak jadę wesół, podgryzając sobie jedno za drugim. Widzę już na horyzoncie Wrocław z dominującym Sky Tower. W uszach piękna muzyka z Amelii, gdybym był bardziej wrażliwy pewnie popłynęłaby mi łza wzruszenia. :)))

Końcówka to długi, łagodny zjazd od Skarszyna przez Pasikurowice do Wrocławia. W trakcie tego zjazdu mignął mi z prawej strony napis „truskawki 5 zł”. Wydawało mi się, że truskawki są sporo droższe, więc kawałek dalej hamuję, zawracam i wspinam się z powrotem. Tak, nie pomyliłem się truskawki po 5 zł, a do tego jest przemiła pani, z którą ucinam sobie długą pogawędkę na tematy rowerowe:) Długą to znaczy 20 minut, ale już wiem, że do celu dojadę i wyprawa zakończy się sukcesem (przynajmniej powinna). Truskawki były najpyszniejszymi jakie jadłem ostatnimi czasy. Nie muszę chyba dodawać, że chodziły za mną przez cały dzisiejszy dzień jazdy? :)))

Po posiłku wzmocniony kręcę naprawdę żwawo, miejscami 27-28 km/h, potem jeszcze przebijanie się przez Wrocław, chociaż trzeba przyznać, że miasto, moim zdaniem, jest zwrócone frontem do rowerzystów i jeździ się ok.

Widzę, że pod hostelem wyjdzie 391 km, więc nie ma rady – trzeba dokręcić (nie znoszę takich akcji). Jadę na Plac Grunwaldzki i z powrotem – podjeżdżam pod hostel. Jest 401,2 km. A więc sukces, mission completed. :) Do końca nie wierzę, że się udało. Nawet teraz, gdy piszę te słowa jeszcze to do mnie nie dociera. :)

Wypiłem: woda – 5,9 l; cola – 0,66 l; schwepps – 0,5 l; koktajl – 0,33 l; piwo 0,5 l – już we Wrocławiu.

Zjadłem: paczka suszonego mango z kokosem, jedno opakowanie sezamków, 5 bułek z nutellą, banan, kabanosy z lidla, duża pizza.

Zdjęcia:

1) Stara "trójka", godz. 4.39


2) Między Lipianami a Barlinkiem, godz. 5.58.


3) Strzelce Krajeńskie Wschód, godz. 7.47.


4) Rzeka Noteć, godz. 8.10


5) A2 pod Nowym Tomyślem, godz. 11.42


6) Rynek w Nowym Tomyślu, godz. 11.55


7) Wolsztyn, godz. 14.14


8) Czworaki z pocz. XX wieku we Wroniawach, godz. 14.33


9) Ponowny wjazd na teren lubuskiego, godz. 15.38


10) Wschowa, godz. 16.13


11) DW305 x DW324 we Wronińcu, godz. 17.04


12) Wroniniec, godz. 17.04


13) Góra, godz. 17.22


14) Wąsosz, godz. 18.04


15) Powidzko, godz. 19.30


16) Widok na Wrocław w oddali, zaraz za Trzebnicą, godz. 20.41


17) Głuchów Górny, godz. 20.49


18) U celu.



  • DST 220.60km
  • Teren 15.50km
  • Czas 09:09
  • VAVG 24.11km/h
  • VMAX 44.41km/h
  • Sprzęt Author Airline
  • Aktywność Jazda na rowerze

Dziwnów

Niedziela, 25 maja 2014 • dodano: 25.05.2014 | Komentarze 13

SZCZECIN(BUKOWE-Zdroje-Dąbie-Załom)-Pucice-Kliniska Wielkie-Rurzyca-Goleniów-Miękowo-Widzieńsko-Zielonczyn-Żarnowo-Recław-Wolin-Unin-Zastań-Sierosław-Międzywodzie-Dziwnów-Dziwnówek-Kamień Pomorski-Niemica-Golczewo-Moracz-Łoźnica-Żółwia Błoć-Goleniów-Podańsko-Przemocze-Sowno-Reptowo-Motaniec-SZCZECIN(Jezierzyce-Płonia-Klęskowo-BUKOWE)

MAPA

Miałem plan jechać na TdN do Schwedt, bo byłem rok temu i bardzo mi się spodobało. Ale raz - obudziłem się za późno (co nie dziwi, bo do domu z Wrocławia dotarłem około 22.30), a dwa - że jednak wolałem nie jechać w tak wielkim tłumie jaki towarzyszy tej imprezie.

Rano, po śniadaniu w postaci parówek, które okazały się niezwykle pożywne ;) zjechałem do Zdrojów i przez Dąbie, Kliniska skierowałem się do Goleniowa. Dalszy los wyprawy nie był określony - myślałem o Kamieniu, a w bardziej śmiałych planach o morzu. Ponieważ jechało się wyjątkowo cudownie, bo wiatr był słaby, a temperatura idealna, do tego słonecznie, postanowiłem pójść na całość, tym bardziej, że jeszcze nie zrobiłem dwusetki w tym roku;)

Do Dziwnowa jadę przez odludne lasy pod Stepnicą, potem Wolin i drogą wzdłuż zachodniego brzegu Dziwnej. Tutaj niestety pojawia się patologiczna DDRka z polbruku, która czasy świetności ma ewidentnie za sobą...

W Międzywodziu obowiązkowo na plażę, potem kolejna pseudoDDR do Dziwnowa, gdzie zjadam lody i kupuję napoje na dalszą drogę.

Do Kamienia DDR dla odmiany rewelacyjna – asfaltowa, gładka i widać, że cieszy się powodzeniem wśród miejscowych rowerzystów.

Miasto mijam bez zatrzymywania, bywałem tu wielokrotnie, także na rowerze;) Opuszczam je ruchliwą i nieprzyjemną wylotówką na Szczecin i z ulgą zjeżdżam w Rzewnowie na DW106 w kierunku Golczewa. Jednak, o losie!, to na tej drodze spotykam dwóch „gazetowców”, którzy niemal ocierają się o moje pedałujące nogi...

W samym Golczewie pomyliłem drogę – w pewnym momencie zorientowałem się, że jestem na trasie, której nie znam, a powinienem być na znajomej drodze w kierunku Moracza. Szybko naprawiam swój błąd, później jednak powtarzam go właśnie w Moraczu, gdzie jak oczadziały kieruję się na Czarnogłowy, mimo że powinienem na Łoźnicę (czyli, jak mówi drogowskaz na Babigoszcz). :)

Od Łoźnicy odliczam km do Goleniowa – tutaj chwyta mnie głód, dopiero po 16! Przejchałem taki kawał na tych trzech parówkach z Morlin i małym lodzie w Dziwnowie :)

Rolka w rozmiarach godnych długodystansowego cyklisty skutecznie zaspokaja mój głód, mogę więc nieco zmienić plany powrotne i drogę... wydłużyć. Z Sowna, miast ku Wielgowu, jadę ku Reptowu ;) Potem Motaniec i znana z dojazdów stagradzkich szutrówka na Jezierzyce. Końcówka bez wynaturzeń ;)

Wspaniały dzień, wspaniała wyprawa, nie żałuję decyzji ani o milimetr! :)

Wypiłem: 0,7 l wody w bidonie + 0,5 l pepsi + 1,5 l wody + 0,5 l wody + 0,5 l coli. Wiadomo co jadłem;)

Zdjęcia:

1) Mała osada w Puszczy Goleniowskiej.




2) DDRka między Wolinem a Międzywodziem (straszna).


3) Że tak powiem, impresja plażowa;)



4) Międzywodzie, konkretniej – plaża tamże;)



5) Równie ohydna, co wcześniej, DDRka z Międzywodzia do Dziwnowa.



6) Między Kamieniem a Golczewem.



7) Tak wita przyjezdnych od strony Kamienia Golczewo;)


Kategoria >200 km, wycieczka


  • DST 281.18km
  • Teren 23.20km
  • Czas 13:09
  • VAVG 21.38km/h
  • VMAX 44.41km/h
  • Sprzęt Author Airline
  • Aktywność Jazda na rowerze

Trzebiatów przez Podwilcze

Niedziela, 21 lipca 2013 • dodano: 21.07.2013 | Komentarze 12

STARGARD-Gogolewo-Chociwel-Cieszyno-Winniki-Węgorzyno-Łobez-Świdwin-Nielep-Kłodzino-Podwilcze-Rarwino-Domacyno-Karwin-Robuń-Gościno-Trzynik-Siemyśl-Gorawino-Jarkowo-Dargosław-Lewice-Trzebiatów-Bielikowo-Brojce-Stołąż-Natolewice-Wicimice-Łabuń Wielki-Resko-Ługowina-Radowo Wielkie-Orle-Rogowo-Dobra-Wojtaszyce-Mokre-Nastazin-Sokolniki-Tolcz-Łęczyca-Storkówko-Małkocin-Klępino-STARGARD

Bateria padła w drodze, stąd mapa w dwóch kawałkach.

MAPA

MAPA

Jakoś tak w środku tygodnia pomyślałem sobie, że fajnie byłoby zrobić w niedzielę coś ekstra. Pod tym pojęciem rozumiałem przebicie mojego rekordu z 2011, innymi słowy przekroczenie 320 km w jeden dzień. Do tego dołączyły nieśmiałe myśli, że może by spróbować otrzeć się o 400... W każdym razie plan minimum zakładał coś więcej niż 200 km. Wariantów trasy było kilka, w końcu zdecydowałem się na Trzebiatów, gdzie po pierwsze mogę się zatrzymać, zjeść, podładować telefon, a po drugie akurat dziś wiatr sprzyjał takiej decyzji. Ponadto wpadła mi jedna gmina do kolekcji (Rąbino, Dygowo miałem w planach).

Wczoraj przygotowałem się do wyjazdu kupując w dużych ilościach słodzone mleko w tubie, a także, czego nigdy nie robię, naszykowałem sobie kanapki. Do kompletu power-aid (do którego zresztą się dziś zraziłem, dochodząc do wniosku, że najlepiej jednak nawadnia czysta woda). Spać nawet się położyłem wcześniej.

Budzik zadzwonił o 3.30, ale go przestawiłem jeszcze o 20 minut:) Rano odgrzałem sos do spaghetti (zrobiony także podczas wczorajszych przygotowań), ugotowałem makaron i tak zaopatrzony ruszyłem dokładnie o 4.36 w kierunku Chociwla drogą, której nie znoszę, czyli krajową dwudziestką. Ruch, co w sumie nie dziwi, był mizerny. Wyprzedziło mnie kilka samochodów, kilka jechało w drugą stronę. Wschodzące słońce za to zapewniało wspaniałe widoki.



Nawet nie zauważam jak mija mi odcinek do Chociwla, a potem przez las do krzyżówki na Cieszyno Łobeskie i dalej Winniki. Tuż przed Cieszynem zatrzymuję się, na liczniku widnieje 40 km, coś tam zjadłem, sfociłem przejeżdżający akurat pociąg i pojechałem dalej – do Węgorzyna przez Winniki (dużo lepsza alternatywa od drogi DK20).



Potem dość szybko poszło do Łobza – tam jest sporo z góry, przez miasto przejeżdżam bez zatrzymywania. Za przejazdem kolejowym na DW 151 dość ostro w górę, potem w dół – w ogóle ten odcinek do Świdwina pagórkowaty, ale po podjeździe za Słonowicami już cały czas równo albo z góry. No i niestety było z góry, rozpędziłem się i do teraz żałuję, że nie zatrzymałem się, by uwiecznić napis na przystanku autobusowym o nazwie „Półchleb skrz.”, który głosił, że „Gwardia Koszalin GIEJE”. :)

W Świdwinie przy dworcu, pod słynnym pomnikiem z myśliwcem zjadam śniadanie. Spędzam tu kilkanaście minut, potem wyjeżdżam z miasta, z tym, że na przejeździe kolejowym na wyjeździe na Kołobrzeg odbijam w prawo, by po chwili cieszyć się wąską asfaltówką. Kawałek dalej odbijam w lewo, by dojechać do Nielepu. Miejscowość ta leży już w gminie Rąbino, więc niejako jest jednym z powodów dzisiejszej eskapady.



Gdy docieram do krzyżówki z drogą, która ma mnie doprowadzić do Kłodzina z lekka zwątpiłem – oczom mym ukazał się nie najlepszej jakości bruk.



Szczęśliwie okazało się, że to tylko krótki odcinek w ramach terenu zabudowanego, potem można cieszyć się dziurawym asfaltem i bardzo ładną aleją. W Kłodzinie najpierw w lewo, potem w prawo za drogowskazem na Rąbino. Ze wsi wyjeżdża się dość długim, prostym podjazdem. Następnie wytężam wzrok, bo próbuję wypatrzeć zjazd na Podwilcze (w lewo), który znalazłem sobie na GSV w piątek. Trafiam bez pudła. Jednak terenowy odcinek wydaje się być niepokojąco długi, droga kluczy po lesie, kilka razy mijam skrzyżowania i trasę wybieram „na czuja”. Całości dopełnia kilka odcinków typowej „piaskownicy”. Patrząc teraz na mapę widzę, że w jednym miejscu się pomyliłem i nadłożyłem kawałek drogi. Pod koniec z niecierpliwością oczekiwałem pojawienia się jakiejś otwartej przestrzeni.



W Podwilczu znajduję wspaniały, acz zrujnowany pałac. Tabliczki „własność prywatna” pozwala mieć nadzieję, że ten wspaniały obiekt ożyje.



Piękna jest też brama i jej zdobienia, o dziwo niewiele zniszczone, choć metalowe. W ogóle zabudowania tej miejscowości robią wrażenie. Warto się tam wybrać z aparatem, względnie przystanąć (wieś znajduje się na trasie Sławoborze – Białogard, jeździłem tędy czasami ze Stargardu do Wejherowa). Nazwa wsi wywodzi się od słynnego, pomorskiego rodu von Podewils.

Zaraz za wsią w kierunku Sławoborzy znajduje się skrzyżowanie, na którym skręcam w prawo, do Rarwina. Znów aleja, znów wąsko, znów nawierzchnia zostawia sporo do życzenia, ale klimat takich dróg, w połączeniu z zapachami ziół to coś niesamowitego. Właśnie, zapachy zaczynam odczuwać, bo wiatr (północno-zachodni) przybiera na sile.

Z Rarwina zmierzam do Domacyna, korzystając zresztą z pomocy miejscowego, bo dróg wychodzących stąd masa, a chciałem od razu trafić we właściwą. To był chyba „najciekawszy” odcinek terenu: bardzo duże przewyższenia, trochę kamieni, błota – słowem: fajnie;)

W Domacynie wyjeżdżam na asfaltówkę, która prowadzi do jakiejś rzeźby świętego czy czegoś w tym rodzaju. Pamiętam, że kilka albo i kilkanaście lat temu czytałem w jakiejś ogólnopolskiej gazecie ciekawy reportaż o genezie powstania tej rzeźby. Robię jej zdjęcie z daleka. A teraz właśnie doczytałem na wiki parę ciekawostek o, jak się okazuje, Figurze Matki Bożej Królowej Narodu. Polecam. :)



Z Domacyna szybko do wsi Karwin, gdzie robię pierwsze zakupy – w budce, w której nic nie ma, ale jest (ciepły) Kubuś. Jako, że chce mi się mocno pić, a zapasy powoli się kończą kupuję i od razu wypijam. Ponadto słyszę dźwięk telefonu, który informuje o rychłym rozładowaniu. Mocno mnie to wnerwiło, bo podróż nie trwała jeszcze zbyt długo. Potem doszedłem do wniosku, że to poranny chłód tak zmasakrował baterię.

Pod wpływem powyższej sytuacji postanawiam kierować się do Trzebiatowa najkrótszą drogą, bez zahaczania o gminę Dygowo, którą zrobię przy innej okazji;)

W Karwinie przecinam DK6 i jadę za drogowskazem do Robunia. Fajna nazwa, taka pieszczotliwa, „o ty mój Robuniu malutki, o ti ti” ;) Dokładne przeciwieństwo Biesiekierza. ;)

Za Myślinem wbijam się na piękną DDRkę w śladzie dawnej kolei wąskotorowej. Sieć tych dróg w powiecie kołobrzeskim jest gęsta, niemal wszystkie (o ile nie wszystkie) linie wąskotorowe służą dziś rowerzystom. Ja przejeżdżam kawałek drogi z Karlina do Gościna. Kawałek, bo po 3 km muszę zjechać na wyjątkowo ruchliwą dziś DW do Kołobrzegu. Na szczęście to tylko kawałek.

W Gościnie, które (ciekawostka) od niedawna jest miastem skręcam w lewo, za drogowskazem, który lekko mnie „dobija”: Gorawino 14. 14, ale prosto przez Drozdowo, a ja mając w pamięci naukę wujka z T-owa wiem, że tam trzeba nadłożyć drogi i pojechać przez Siemyśl i dopiero potem na Gorawino. Dobity jestem, bo zaczynam odczuwać trudy podróży, poza tym wiatr zaczyna wiać w twarz. I taki też był cały niemal odcinek z Gościna do Trzebiatowa.



Kulminacja nastąpiła między Trzynikiem a Siemyślem, gdzie słyszę dziwny, rytmiczny dźwięk, a chwilę później okazuje się, że w ten sposób ewakuowało się powietrze z mojego tylnego koła. Podczas naprawy odkrywam spore nacięcie na bocznej ścianie opony. Zostawiam je jednak, dzięki czemu po dojeździe do Trzebiatowa zauważam jak to koszmarnie wygląda i wzmacniam oponę łatką od środka. Nie ukrywam, że w tym momencie wahałem się nawet czy nie wrócić do domu pociągiem, bo wolałbym nie doświadczyć „przyjemności” rozpadu opony na kawałki gdzieś daleko w trasie...

Po obiedzie i krótkiej pogawędce jadę. Wybieram wariant przez Resko i Dobrą, za którym nie przepadam (ale bardziej jak za Gryfice-Golczewo). ;) Do Brojc dojeżdżam bardzo szybko, wiatr naprawdę pomaga. Tutaj postanawiam poeksperymentować i do Natolewic nie jadę przez las, po bardzo piaszczystej drodze tylko docieram do wsi Stołąż, skąd na mapie w stronę Natolewic prowadzi szara kreska.



Koniec końców okazuje się, że to bardzo fajna szutrówka, dzięki czemu wiem, że tędy będę pokonywał ten odcinek.



Przed samą wioską spotykam miejscowego, z którym miło sobie gadamy, a chwilę później przeżywam kolejną miłą przygodę z miejscowymi – w Wicimicach staruszkowie pokazują mi skrót na Dąbie (znalazłem go na mapie, ale nie byłem pewien czy dobrze jadę). Gdy ruszam wołają jeszcze raz coś za mną – zawracam i dziadek udziela jeszcze trochę szczegółowych wskazówek. Bardzo miłe. :)

Dalej trasa jest już standardowa, tak jak w kwietniu tego roku. Resko, gdzie nawiedzam Biedrę, potem dłużący się odcinek do Radowa Wielkiego i dalej do Dobrej (fragment Resko – Dobra zawsze niesłychanie mi się dłuży). Z Dobrej bardzo szybko do Wojtaszyc, a dalej skrótem na Mokre.



Kolejny skrót łączy Sokolniki z Tolczem i tu zatrzymuję się na kolację.



Końcówka przez Storkówko i Klępino. Zastanawiam się przez moment czy nie dokręcić, tym bardziej, że nie wiedzieć czemu te ostatnie kilkanaście km jechało mi się najlepiej, ale odpuszczam sobie w końcu. ;)
Kategoria >200 km, wycieczka


  • DST 203.39km
  • Teren 18.60km
  • Czas 08:44
  • VAVG 23.29km/h
  • VMAX 51.32km/h
  • Sprzęt Author Airline
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wyspa Wolin

Środa, 1 maja 2013 • dodano: 01.05.2013 | Komentarze 8

STARGARD-Żarowo-Smogolice-Poczernin-Zabród-Goleniów-Widzieńsko-Zielonczyn-Łąka-Recław-Wolin-Dargobądz-Międzyzdroje-Góra Gosań-Wisełka-Kołczewo-Kodrąb-Unin-Wolin-Recław-Łąka-Zielonczyn-Miłowo-Stepnica-Kąty-Modrzewie-Goleniów-Podańsko-Stawno-Poczernin-Smogolice-Żarowo-STARGARD

MAPA

Pomysłów na majówkę miałem całą masę. Jednak wybór trasy ściśle podporządkowałem sobie do kierunku wiatru – krótko mówiąc miało być tak: jazda pod wiatr (jeśli w ogóle) to na początku, powrót „na luzie”. Dodatkowo postanowiłem uzupełnić swoją kolekcję gmin w ramach zachodniopomorskiego, gdzie niewiele mi w sumie brakuje do wyniku 100%. Koniec końców padło na Wyspę Wolin, z tym, że przebieg trasy modyfikowałem na bieżąco (gdy wyjeżdżałem chciałem nawet zahaczyć o Kamień Pomorski i wracać do Wolina od Międzywodzia, ale ostatecznie zmieniłem i to postanowienie).

Wyjechałem z domu po dużym śniadaniu (makaron z serem) o 7.25. Pogoda ok, wiatr słaby, ale odczuwalny (jechałem pod wiatr). Droga do Goleniowa minęła mi jak z bicza strzelił, potraktowałem to sobie jako „dojazdówkę” do trasy właściwiej, którą zacząłem w Widzieńsku wjeżdżając na drogę, której nigdy jeszcze nie pokonywałem (do Zielonczyna). Nawierzchnia nie najgorsza, na pewno lepsza niż na odcinku do Stepnicy. Nie zajeżdżam na punkt widokowy.

Od Zielonczyna do Wolina jedzie się, o dziwo, dobrze. Wiatr prawie nieodczuwalny. Za „trójwsią” (Żarnowo, Racimierz, Łąka) wyprzedzają mnie samochodem znajomi ze Stepnicy. Kawałek dalej, na charakterystycznym zakręcie za lasem, a przed wiatrakami czekają na mnie. O ile wiem zostałem nawet sfotografowany. Krótka rozmowa, omówienie planów na dzisiaj i rozjeżdżamy się w swoje strony. Było po 10.

Przed 11 melduję się w Wolinie – wjeżdżam przez stary most, miasto mijam bez zatrzymywania z pewnym zdumieniem obserwując dworzec PKS, który zlokalizowany jest koło dworca PKP, czyli w miejscu, w którym nic nie ma i do centrum jest kawałek (o ile można tak mówić o mikroskopijnym Wolinie).

Tu wjeżdżam ponownie na DK 3 (wcześniej jechałem nią od Miękowa do zjazdu na Widzieńsko, jakieś 3 km). Nic się nie zmieniło – ruch jest, co nie dziwne, bardzo duży. Przez moment świtało mi, by pojechać do Świnoujścia i tym sposobem „załatwić” sobie wszystkie gminy w tym „fyrtlu”, ale rezygnuję z tego w obliczu tego, co dzieje się na drodze. A dzieje się sporo.

Przed Dargobądzem zgłupiałem, bo przy DK 3 stoi znak zakazujący ruchu rowerów. Zjeżdżam więc do wsi – okazuje się, że nową „trójkę” objeżdża się tutaj jej starą częścią.

Następny odcinek jest bardzo ciekawy, droga nieustannie opada i wspina się do góry, ale jak wspominałem wszystko psuje olbrzymi ruch ciągnących na majówkę nad morze. Jednak czas do zjazdu na Międzyzdroje mija mi dość szybko (końcówka to efektowny zjazd z jednego z wzgórz).

Na wjeździe do Międzyzdrojów obowiązkowa fotka przy tablicy z nazwą miejscowości. Potem zaczynam szukać dojścia nad morze. Kieruję się tam, gdzie tłum. Ludzi jest masa, niektórzy nawet leżą na plaży, ale szczelnie ubrani, bo chłodny, północny wiatr napieprza całkiem ostro. Zjeżdżam do stóp długiego, ale niestety betonowego, przez co mniej ciekawego niż sopockie, molo. Fotografuję plażę z majaczącym w oddali, świnoujskim gazoportem.

Nie chce mi się jednak zbyt dużo czasu spędzać w tłumie, tym bardziej, że mam jeszcze szmat drogi przed sobą (nawet nie połowę, bo przy molo miałem na liczniku coś koło 92 km). Ruszam DW 102 w kierunku Wisełki. Wyjazd z miasta to długi podjazd. Do tego droga jest dość wąska, a ruch niczego sobie (chociaż dużo lepiej jak na krajówce). Żubry sobie odpuszczam, bo byłem, ale punkt widokowy na Górze Gosań? Brzmi zbyt atrakcyjnie, by najzwyczajniej w świecie to olać. Jadę! :) Kilometry mijają smętnie, gdzieś tutaj przebijam granicę 100 km, akurat zdążyłem spojrzeć na licznik. Wjeżdżam w ten setny kilometr z prędkością 11 km/h. Ale i tak jest nieźle, bo nawet nie ma południa.

Punkt widokowy, a raczej dojście na niego jest bardzo dobrze oznakowane. Nie sposób zabłądzić. Oczywiście postanawiam wspiąć się na szczyt z rowerem. Miałem chwilę zawahania i chciałem rower przypiąć do drewnianej poręczy, ale stwierdziłem, że „złodziejska brać” może być aktywna i tu, a gdyby ktoś mi ten rower tu wziął to nie mam szans ani na dogonienie, ani na znalezienie. Momentami więc rower niosłem pod pachą, wspinając się na nieziemsko strome i wysokie stopnie.

Warto było. Widok niesamowity. Do tej pory wydawało mi się, że klif w Jastrzębiej Górze jest wysoki. Tu jest wyżej i to zdecydowanie. Warto tam wejść, choćby tylko dla uczucia zawrotu w głowie, gdy spojrzy się na dół, na plażę:)

Po dwu, może trzyminutowej sesji ruszam w dół, tym razem rower znosząc ku uciesze zmierzających do góry. Oczywiście nieśmiertelne komentarze w stylu: „A zjechać się nie da?” w pakiecie obowiązkowym;)

Od punktu widokowego w stronę Wisełki jakby więcej w dół, ale do końca nie jestem przekonany;) Sam wyjazd z Wisełki ostro pod górę, to zapamiętałem.

Do Kołczewa dojeżdża się dość szybko, mijając po lewej słynne pole golfowe. W samej miejscowości jest rondo – w lewo odbija się na Dziwnów (Kołobrzeg), w prawo na Wolin i Sierosław, z tym, że droga do tej drugiej miejscowości odbija w lewo zaraz za rondem. W prawo odbija droga gorszej jakości. Postanawiam spytać miejscowego czy na pewno dojadę na Wolin tą, którą wybrałem. W odpowiedzi na pytanie pada jakże typowa dla wszelkiej maści „miejscowych” odpowiedź: „Nie wiem”. Jadę więc przed siebie i po dotarciu przepiękną aleją pełną młodych, zielonych listków (na zdjęciu nie ma tego efektu co w rzeczywistości) do wsi o wdzięcznej nazwie Kodrąb orientuję się, że kierunek jest poprawny. Warunki jazdy uległy znacznej poprawie – wiatr pcha mnie z dużą siłą na południe. Na liczniku prędkości rzędu 27-30 km/h utrzymujące się na długich odcinkach. Szybko połykam kilometry w drodze do Wolina, w którym, o ile dobrze pamiętam, melduję się koło 13 drugi raz. Robię sobie mini-objazd miejscowości, a potem kieruję się na Stepnicę, do której mam (wg znaku) 28 km. Droga wiedzie tak jak rano, z tym, że wiatr pomaga.

W Stepnicy zajeżdżam do znajomych (napić się), a także (to samo miejsce) do jednego z moich miejsc pracy. Okazuje się, że słusznie zrobiłem, bo kilka chwil później na moment wyłączam tryb wypoczynkowy i zarabiam kilka złociszy (całkowicie przypadkowo). Wycieczka przyjemna i pożyteczna, nie ma co;)

Ze Stepnicy do Goleniowa przez Modrzewie. Tutaj wiatr dziwnie wywija, bo na dużej części już lekko przeszkadza. Wieje chyba z północnego wschodu, bo problem nasila się za Goleniowem na drodze w kierunku Podańska. W samym Goleniowie zajeżdżam na rozkopaną (w ogóle mnie to nie dziwi – odkąd przejeżdżam przez Goleniów to wiecznie gdzieś kopią i ciągle są problemy z przejazdem) ul. Konstytucji 3 Maja do słynnego goleniowskiego kebaba. Zjadam rollo, popijam pepsi, klepię się po brzuchu rubasznie się śmiejąc i ruszam do domu.

Jak wspomniałem wyjeżdżam przez Podańsko, jednak na wysokości Tarnówka odbijam do Stawna, bo w tych warunkach (wiatr) jazda przez Przemocze byłaby nie do zniesienia. A tak spokojnie, bezproblemowo przemknąłem przez las do DW 142, na którą wjeżdżam i przez chwilę kieruję się w stronę Chociwla. Potem zjazd gruntówką przez las do Poczernina, Smogolice, podjazd i zjazd, i znów podjazd do Żarowa z kretyńską pseudościeżką i około 17.45 melduje się w domu. Wyjazd zajął mi nieco ponad 10 godzin brutto, ale gdyby nie ta Stepnica, gdzie musiałem chwilę poczekać to byłbym pewnie w domu w te 10 godzin.

Przez całą wyprawę wypiłem 2 litry pepsi + 1 litr wody, zjadłem rollo w Goleniowie i wrąbałem prawie całą tubę kakaowego mleka skondensowanego.

Stan gmin zwiększył się o dwie: Wolin i Międzyzdroje. Teraz zostaje mi jeszcze to nieszczęsne Świnoujście.

Zdjęcia:

1) Widać gdzie. godz. 9.19.



2) Jedna z wizytówek Wolina. godz. 9.59.



3) Najładniejszy punkt widokowy na całej DK 3, tuż przed Wolinem od strony Świnoujścia. godz. 10.15.



4) Jestem u celu. godz. 10.44.



5) Majowe uroki plażowania. W tle gazoport. godz. 10.58.



6) Na Górze Gosań. godz. 11.22.



7) „Olistowanie” alei Kołczewo – Kodrąb. godz. 11.54.



8) A w Puszczy Goleniowskiej wciąż jesiennie. Odcinek Bącznik – DW 142. godz. 16.14.

Kategoria >200 km, wycieczka


  • DST 204.50km
  • Teren 0.50km
  • Czas 08:48
  • VAVG 23.24km/h
  • VMAX 46.90km/h
  • Sprzęt Author Airline
  • Aktywność Jazda na rowerze

Gorzów Wielkopolski

Czwartek, 7 czerwca 2012 • dodano: 07.06.2012 | Komentarze 11

STARGARD-Giżynek-Golczewo-Cargotec-Warnice-Barnim-Moskorzyn-Żuków-Wołdowo-Laskowo-Barlinek-Łubianka-Kłodawa-Gorzów Wielkopolski-Kłodawa-Łubianka-Karsko-Nowogródek Pomorski-Renice-Lipiany-Pyrzyce-Stare Czarnowo-Szczecin(Śmierdnica-Płonia)-Kobylanka-Morzyczyn-Zieleniewo-STARGARD



Chodził za mną ten Gorzów od dawna. Kusiła mnie na mapie żółta kreska łącząca Barlinek z Gorzowem, biegnąca niemal cały czas przez las. Dodatkową motywacją, od jakiegoś czasu, stała się perspektywa „doliczenia” sobie do ogólnego rozrachunku kilku nowych gmin, a wręcz województwa, po którym jeszcze nie jeździłem. Wczoraj sprawdziłem prognozy co do wiatru i wyszło mi, że jak nic-trzeba jechać do Gorzowa:)

Wyruszyłem około 7.30 (dokładnie to o 7.37). Od początku postanowiłem się nie forsować zbytnio, tylko czerpać maksymalną przyjemność z jazdy. Przez pierwsze kilometry muszę się wręcz hamować, bo aż chciało by się przycisnąć, ale wolę siły oszczędzać-czeka mnie kawał drogi.

Stargard opuszczam przez tereny strefy przemysłowej i przez dawne lotnisko dojeżdżam moją ulubioną drogą do Warnic. Tutaj, około 8.20 pierwszy postój na przesmarowanie łańcucha, który zaczął się tego dopominać. Następnie droga wiedzie przez Barnim (tu ciekawostka-do niedawna trzeba było korzystać ze ścieżki rowerowej łączącej tą wieś z Warnicami, ale ktoś pościągał znaki i można legalnie zasuwać asfaltem; to dobrze, bo ten twór ddrkopodobny był nieporozumieniem). W Barnimiu odbijam na Moskorzyn przez Kłęby i Żalęcino. Docieram w końcu do wojewódzkiej sto szóstki, skręcając w prawo. Po około 2 kilometrach osiągam kolejne skrzyżowanie (tuż przed Ukiernicą)-tu z kolei odbijam w lewo, za drogowskazem Żuków, Płońsko. W oddali majaczy mi wysoka, szpiczasta wieża kościoła w Żukowie. Droga jest wąska, o dość kiepskiej nawierzchni, ale jak się potem okaże będzie jeszcze dużo gorzej:) Mijam Żuków, potem Karsko (właśnie sobie uświadomiłem, że przejeżdżałem dzisiaj przez dwa Karska) objeżdżając Jezioro Płoń od wschodu.

Widok na Jezioro Płońsko spod Karska © michuss

W końcu dojeżdżam do krzyżówki, na którą kiedyś dotarłem od strony wsi Płońsko (jechałem w zeszłym roku tędy do Pełczyc). Znajduję się już na południe od wymienionego wyżej jeziora. Skręcam w lewo, jak twierdzi drogowskaz w kierunku Pełczyc. Ale ja już wiem, że do żadnych Pełczyc nie będę dzisiaj jechał i po około 3 kilometrach natrafiam na kolejne skrzyżowanie, z którego roztacza się piękny widok na wieś Wołdowo. Za wsią całkiem pokaźne wzgórza, przypominające mi trochę krajobrazy Kaszub.

Wołdowo © michuss


Wpadam do tego Wołdowa z całkiem niezłą prędkością (miałem z góry) i popełniam strategiczny błąd. Zbija mnie z tropu to, że zaraz na początku wioski asfalt znika, a tymczasem z mapy kojarzę białą kreskę, którą miałem dojechać do Jaru Liberta (jedyna skalista forma na Zachodnim Pomorzu). Zamiast dokładnie przeanalizować mapę pytam się o drogę, bez urazy, miejscowego, wiejskiego głupka. Lepiej nie mogłem wybrać. „Którędy na Barlinek”-mówię. Odpowiada: „Za tamtymi chojnami w prawo, pod górę do Laskowa”. Ja, kojarząc z mapy, dopytuję: „To będzie przez Niepołocko, tak?”. W odpowiedzi słyszę: „Laskowo... yyy Laskowo... yyy Laskowo...”. Więc jadę dalej, zgodnie z jego wskazówkami, które wydają się zresztą całkiem logiczne, bo za „chojnami” istotnie droga odbija pod górę, zaczynają się płyty jumbo, zaś prosto wiedzie jakaś rachityczna dróżka.

Namęczyłem się pod tą górę jak koń, bo to ten pagór, co go wcześniej oglądałem (na zdjęciu widać). Płyty jumbo ułożone byle jak, dziura na dziurze, ciągnę pod tą górę. Pewnym urozmaiceniem są dwa króliki, które mi uciekają. W końcu dojeżdżam do asflatu-mam dwie możliwości: skręcić w lewo, albo w prawo. Odruchowo myślę, że powinienem pojechać w lewo, ale szybki, nieuważny rzut oka na mapę każe mi kręcić na prawo. Szczęśliwie zaraz za wioską widzę drogowskaz „Płońsko 4”. E, no coś tu nie pasuje. Cofam się. Tym razem dokładnie analizuję mapę i wściekam się. Nici z Jaru Liberta, bo zamiast skręcać za tymi cholernymi chojnami miałem jechać prosto (inna sprawa, że mapa trochę zakłamuje rzeczywistość, bo pokazuje tam drogę co najmniej asfaltową). Mógłbym wrócić, ale zjeżdżać w dół po tych płytach mi się nie chce. Zawracam więc j już zdążam we właściwym kierunku, mijając jeszcze na wylocie znak „Barlinek 10”. W międzyczasie wypogadza się, pojawia się bezchmurne niebo, słońce przygrzewa, więc wreszcie ściągam bluzę.

Pod Barlinkiem © michuss


W samym Barlinku za wiele nie obejrzałem-cały rynek zajęty był przez procesjonistów i wiele nie było widać.

Rynek w Barlinku © michuss


Pojechałem nad jezioro, gdzie wmuszam w siebie banana i wodę.

Nad Jeziorem Barlineckim © michuss


Po około 15 minutowym postoju wyjeżdżam, a w zasadzie wspinam się wylotem na Gorzów.

Widok na Barlinek od strony wjazdu z Gorzowa © michuss


Kilka kilometrów później osiągam skraj lasu, który będzie mi towarzyszyć, z małą przerwą w Łubiance, aż do Kłodawy, czyli w zasadzie przedmieścia Gorzowa. Zatrzymuję się tu ponownie, bo podjazd zweryfikował moje siły i czuję, że ten banan to było trochę za mało. Zjadam więc przygotowaną rano bułę z nutellą i bananem. Kilka minut później czuję jak działa:) Do samego Gorzowa na liczniku cały czas 26-28 km/h. Jeszcze tylko dwa krótkie postoje: na zdjęcie na granicy województw, a potem na sikanie przed samą Kłodawą.

Na granicy © michuss


Typowy widok na drodze z Barlinka do Gorzowa © michuss


4gotten w swojej relacji z jazdy z Gorzowa opisywał fatalny wyjazd z tego miasta. Rzeczywiście-przedstawia się to tak, że ze zwykłej kostki jest zrobiona oznakowana ścieżka rowerowa.

DDRka w Kłodawie © michuss


Zadowolone z siebie debile postawiły przed każdą przecznicą znak koniec drogi dla rowerów, potem jest przejście dla pieszych, a dalej znowu znak „strefa pieszych i rowerzystów”. Pomijając idiotyzm takiego oznakowania sytuacja wygląda tak, że chcąc być w zgodzie z prawem co 50 metrów mam schodzić z roweru, przeprowadzać go po przejściu dla pieszych i jechać dalej. Chore. Żeby było jasne sytuacja wygląda tak w Kłodawie i w Gorzowie na ciągu DW 151.

Prawda, że fajnie? © michuss


Po 12 dojeżdżam w końcu do Gorzowa i po małym kluczeniu po centrum docieram do skrzyżowania przy dużym, zabytkowym kościele. Skrzyżowanie przez cały mój pobyt w mieście (około 1h20`) było zablokowane z okazji wiadomych uroczystości. Próbuję znaleźć kebab-z wczoraj wyszukanych namiarów wiem, że coś jest na Łokietka. Trafiam tam, ale knajpa jest zamknięta. Lekko zrezygnowany zaczynam myśleć o starcie w drogę powrotną i zjedzeniu czegoś ciepłego na stacji benzynowej. Ale później dochodzę do wniosku, że warto pójść nad Wartę:) Już dochodząc do rzeki trafiam na kebabownię, więc po zrobieniu stosownych fot wiem, gdzie iść jeść. Swoją drogą bardzo podoba mi się to, że miasto wyraźnie jest „zwrócone” w stronę rzeki. Na bulwarach są knajpki ze stolikami, place zabaw, widać, że zostało to niedawno zrobione i, że „żyje”.

Edward Jancarz © michuss


prof. Ernst Henseler © michuss


Nad Wartą w Gorzowie © michuss


Nad Wartą w Gorzowie © michuss


Nad kebabem nie będę się rozwodził. Mogę jedynie napisać, że czegoś tak słonego chyba w życiu nie jadłem:) Biorę na drogę colę i przez zablokowane skrzyżowanie zaczynam kierować się na DW 151, tę samą, którą tu dotarłem. Tym razem jadę za drogowskazami, które zmuszają mnie do lekkiego kołowania, ale w końcu trafiam gdziem chciał.

Wyjazd spokojny, szczególnie, że brzuch pełen, a droga wiedzie cały czas pod górę. Trochę niepokoi mnie wiatr, który mi jazdę utrudnia, a zgodnie z prognozami miało być już tylko lepiej;) Dodatkowo zaczyna kropić, na dobrą sprawę nawet nie wiadomo z czego, bo nie ma jakichś ciemnych chmur:)

Znów przez lasy dobijam do Łubianki, gdzie skręcam na potwornie dziurawą, wąską i ruchliwą drogę w kierunku Nowogródka Pomorskiego przez Karsko. To drugie osiągam po jakich 5-6 kilometrach jazdy. Duża wieś, wręcz sprawia wrażenie miasta, jakieś spore zakłady przemysłowe. Wszystko dokładnie na odwrót jak w Nowogródku Pomorskim, który brałem za miasto, a najwyraźniej jest nie za dużą wsią. Droga przez cały czas fatalna, ciężko utrzymać jakąkolwiek kadencję, co chwila dziury i wyboje, łata na łacie i ani kawałka gładkiego asfaltu, którego można by się trzymać.

Główne skrzyżowanie Nowogródka Pomorskiego © michuss


Na szczęście odcinek do Renic jest już nieco lepszy. Tutaj dostrzegam po swojej lewej S3, a kilka chwil później wjeżdżam na skrzyżowanie mojej drogi, ze starą trójką. Zatrzymuję się na uzupełnienie płynów i chwilę później staje koło mnie starszy szosowiec z Gorzowa, który pyta w czym pomóc. Dziękuję, mówię, że w niczym i ucinamy sobie kilkuminutową pogawędkę. Jedzie do ronda w Pyrzycach i wraca z powrotem. Zapomniałem jedynie spytać jak on od tych Renic do Gorzowa sobie radzi, bo z mapy mi wychodziło, że nowa trójka biegnie tam śladem starej.

Tutaj zaczynam odczuwać sprzyjający wiatr. Poprawia mi to morale, które dołowało na zakończonym właśnie odcinku od Łubianki:) Do Lipian mam sześć kilometrów, które pokonuje dość szybko. Na wylocie z miejscowości zatrzymuję się na stacji benzynowej, gdzie dokupuję sobie napoje (w sumie wypiłem dzisiaj około 4 litrów płynów).

Do Pyrzyc sprawnie, w towarzystwie majaczącej na zachodzie ciemnej chmury zwiastującej deszcz (obfity, bo kropi cały czas). W Pyrzycach miałem odbić na Stargard, ale jedzie się tak przyjemnie, ze postanawiam wybrać drogę przez Kołbacz. Więc znów kilometry szerokim, wygodnym poboczem mało ruchliwej, starej „trójki”. Gdy docieram do Starego Czarnowa myślę sobie, że fajnie było by zaliczyć jednego dnia dwie stolice województw;) Wprawdzie z Płoni do właściwego Szczecina jeszcze kawał, ale administracyjnie to jednak już stolica zachodniopomorskiego:) Dlatego jadę prosto do Płoni, omijam skręt na Kobylankę przez Kołbacz. Z oddali podziwiam jedynie nową wieżę miejscowego opactwa, ale niestety nie robię zdjęcia (w ogóle w drodze powrotnej spadła mi aktywność fotografowania).

Dawna krajówka drogą gminną © michuss


Z Płoni najprościej jak się da, „dziesiątką” (na pewnym odcinku już nie pada, tylko leje) do Motańca i dalej ddrką.

Wyjazd ze Szczecina DK10 © michuss


Zaglądam na promenadę miedwiańską, ale są tam tłumy, a ich zroweryzowana część robi tak nieprzewidywalne rzeczy, że tylko podnosi mi ciśnienie, wobec czego korzystam z pierwszej możliwej okazji i uciekam z powrotem na ddrkę.

W domu jestem około 18.40.

P.S. Wczoraj wieczorem założyłem swoje stare, gładkie Continentale SportContact.
Kategoria >200 km, wycieczka