m i c h u s s

avatar Na BSach przebyłem 133994.92 km z prędkością średnią 21.52 km/h.
Więcej o mnie.




Follow me on Strava




button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 401.20km
  • Teren 0.80km
  • Czas 17:10
  • VAVG 23.37km/h
  • VMAX 47.72km/h
  • Sprzęt Author Airline
  • Aktywność Jazda na rowerze

Szczecin - Wrocław

Czwartek, 12 czerwca 2014 • dodano: 15.06.2014 | Komentarze 13

SZCZECIN-Pyrzyce-Lipiany-Barlinek-Strzelce Krajeńskie-Gościm-Międzychód-Miedzichowo-Nowy Tomyśl-Wolsztyn-Wschowa-Góra-Wąsosz-Żmigród-Domaniewice-Trzebnica-Skarszyn-WROCŁAW

MAPA

Ochotę na czterysetkę miałem od dawna. Praktycznie od czasu, gdy pierwszy (i jak na razie ostatni) raz przejechałem ponad 300 km, co wydarzyło się w czerwcu 2011. W zeszłym roku zrobiłem podejście, ale było nieudane i skończyło się na 281 kilometrach.

Czułem, że w tym roku muszę to zrobić – głównie dlatego, że mam dość intensywny sezon rowerowy, tak dużo w pierwszej połowie roku jeszcze nigdy nie przejechałem. Dodatkowo, gdy w styczniu okazało się, że podyplomowe studia będę robił we Wrocławiu stwierdziłem, że dojazd na rowerze na uczelnię będzie obowiązkowy :)

By zrobić to w tym roku mogłem wykorzystać dwa terminy „zjazdów” - albo w maju, który w międzyczasie musiałem wykluczyć, albo w czerwcu. Gdy termin został tylko jeden zacząłem w myślach nastawiać się na taką jazdę. Od kilkunastu dni śledziłem prognozy pogody, przygotowywałem kilkanaście godzin muzyki na mp3, analizowałem drogę dojazdu, wklepałem ją do garmina, potem zmieniałem, bo doszedłem do wniosku, że jednak przez Stargard i Choszczno nie pojadę, itd., itp. Słowem przygotowywałem się na wyjazd.

Od poniedziałku chodziłem spięty, bo wiedziałem co czeka mnie w czwartek:) Ilość przejechanych km zredukowałem do niezbędnego minimum, by choć trochę poczuć głód jazdy. W środę, gdy wracałem do domu pracy czułem się nie najlepiej, bolało mnie kolano, więc nie byłem nastawiony specjalnie optymistycznie, ale jednocześnie wiedziałem, że nie mam wyjścia – słowo się rzekło, próbować trzeba:)

Na drogę zabrałem 2 l wody (bidon i dwie małe butelki), do jedzenia: trzy paczki sezamków, mleko w tubie, paczkę kabanosów, paczkę suszonego mango z kokosem, osiem bułek z nutellą i bananem i samego banana. Pakowałem się do nowej sakwy topeak, którą niedawno kupiłem. Zależało mi na tym, by jechać raczej „na lekko”, ale po wyładowaniu jej pompką, dętką, podstawowymi kluczami, jedzeniem, ciuchami na zjazd i, w ostatniej chwili sobie przypomniałem, ręcznikiem rower i tak był ciężki :) Nie zabierałem aparatu, zdjęcia robiłem tylko telefonem, więc z góry przepraszam za ich jakość. No, ale wyjazd nie miał w zasadzie charakteru krajoznawczego tylko komunikacyjny. :)

Pobudka w czwartek o 2.20. Zjadam rano odgrzane pierogi z mięsem, popijam kawą, potem jeszcze herbatą i ruszam w drogę. Jest 3.04, gdy startuję spod bloku. Mówiąc szczerze ciężko mi uwierzyć, że jeszcze tego samego dnia będę we Wrocławiu :)

Pierwsze km w ciemnościach, ale rozświetlonych ulicznymi latarniami. Pętla na Bukowym, zawsze pełna ludzi i autobusów, opustoszała, stoją tylko gdzieś na boku dwa nieoświetlone, puste solarisy. Jadę najkrótszą drogą do Płoni. Już na „dziesiątce” orientuję się, że zapomniałem o kontroli baterii w pavie i teraz dostaję sygnał, że są na wyczerpaniu. Żaden problem, bo w sakwie wiozę zapas paluszków i po krótkim postoju wszystko jest już ok.

Staram się w ogóle nie myśleć o tym ile km mam do przejechania – celowo w garminie nie włączam ekranu „mapa”, na którym umieściłem sobie okienko „dystans do celu”. Po prostu nie chcę się psychicznie męczyć widząc ogromną liczbę;) W słuchawkach leci muzyka z filmu Amelia, idealna na początek takiej wyprawy (potem będzie mi grała, gdy zobaczę na horyzoncie Wrocław). W zasadzie już za lasem za Szczecinem, na wysokości Kołbacza powoli się rozwidnia. Kręcę automatycznie przed siebie, leci kilometr za kilometrem. Z jednej strony wiem, że taki kawał przede mną, ale z drugiej jest też świadomość, że każdy km, każde 100 m, każdy słupek przydrożny przybliża mnie do celu :)

Pierwszy krótki postój, tylko na zdjęcie, na 34 km, gdzieś przed Pyrzycami. Łykam wody, robię zdjęcie pustej starej „trójki” i jadę dalej. Pyrzyce przejeżdżam bez zatrzymywania, za miastem trzeba się wciągnąć na spore wzniesienie. Za to potem, aż do Lipian jest prawie cały czas równo, a nawet, przed samym miastem, trochę z góry.

W Lipianach jestem około 5.30. Również się tu nie zatrzymuję. Nawigacja poprowadziła mnie przez centrum miasteczka, w którym dominuje bruk. Ale przy okazji robi fajne wrażenie. Na ulicach już trochę więcej ludzi jak w Pyrzycach, gdzie było niemal zupełnie pusto.

Z Lipian kieruję się na Barlinek. Słońce już jest całkiem wysoko, świeci w oczy, ale nadal nie jest zbyt ciepło (termometr pokazuje + 15 stopni). Kilkanaście km za Lipianami staję na poboczu na pierwszy posiłek. Okolice 65 km wyjazdu. Zajadam bułkę z nutellą i bananem, popijam wodą i wkładam sobie do tylnej kieszonki mango z kokosem. Dodaje mi to nieco sił, dzięki czemu żwawo wpadam do Barlinka (tam jest ostry zjazd z góry). Przecinam miasteczko w poprzek i opuszczam je drogą prowadzącą do Strzelec Krajeńskich. Nawierzchnia wyraźnie gorsza, jedzie się źle, bo co chwila są takie poprzeczne szczeliny na asfalcie. Do tego zwiększa się ruch, mija mnie kilka ciężarówek, ale, muszę przyznać, zachowują bezpieczny dystans. W ogóle jeżeli chodzi o „tiry” muszę przyznać, że kierowcy zachowywali więcej jak bezpieczną odległość, ale-ciekawostka-tylko nad ranem. Nie wiem, może ci „nocni” ;) jeżdżą bezpieczniej? Może wytwarza się jakaś specyficzna więź między użytkownikami na tych opustoszałych w nocy i nad ranem drogach? ;) Wyczekuję granicy województw, bo wiem, że jest to jakaś perspektywa na lepszą drogę. I rzeczywiście, po minięciu tablicy „lubuskie wita” asfalt staje się równy i jedzie się super.

W Strzelcach ląduję po 7. Zatrzymuję się na chwilę na rondzie w centrum miasta, łykam trochę wody i rozpoczynam długi zjazd w dolinę Noteci. W Zwierzynie mijam słynny budynek dworca Strzelce Krajeńskie Wschód. Słynny, bo to tutaj kilka lat temu wagon stoczył się kilka km z bocznicy po czym wypadł z torów na tej stacji i wleciał w budynek dworca. Trzy osoby w efekcie tego zdarzenia zginęły. Do dziś na budynku stacji widać zamurowaną dziurę.

Tutaj dopada mnie „kryzysik”, ponieważ w kierunku, w którym jadę widzę kotłujące się ciemne chmury. Wprawdzie prognozy nie przewidywały opadów, ale różnie to bywa... Kolejne, bodajże, 12 km to przejazd szeroką doliną Noteci. Tereny płaskie jak stół, droga dziwnie się kręci, co chwila zakręty, ale dzięki temu nie jest monotonnie. Około 8 przejeżdżam rzekę Noteć – myślę sobie, że w tej chwili moi koleżanki i koledzy właśnie zaczynają pracę:)

W końcu ląduję na skrzyżowaniu na południowym skraju doliny, gdzie skręcam w lewo i obieram nietypowy kierunek północno-wschodni. Ale to tylko na chwilę, bo gdy docieram do miejscowości Gościm skręcam z kolei w prawo i przez sosnowe lasy kieruję się w stronę Lubiatowa i dalej Międzychodu. To był najprzyjemniejszy odcinek całej trasy. Wprawdzie asfalt był w kiepskim stanie, za to droga pięknie wiła się przez las, raz w górę, raz w dół, a jakby tego było mało w okolicy znajduje się pełno środleśnych jeziorek. Wszystko co dobre się jednak szybko kończy i w Sowiej Górze wjeżdżam na DW160 łączącą Suchań z Miedzichowem.

Tutaj ruch większy niestety, nawierzchnia może być. Na kilka km przed Międzychodem pojawia się DDRka z kostki niefazowanej. Jednak z chęcią na nią wjeżdżam, bo daje chwilę wytchnienia od pędzących aut.

W Międzychodzie staję tylko po to, żeby zrobić kolejnej zdjęcie kolejnej znaczącej rzeki – Warty. Wyjazd z miasta pod górę, a kilka km dalej skrzyżowanie z główną drogą do Poznania. Ja jednak jadę prosto, cały czas pozostając na DW160, którą przez lasy, bardzo dłużącym się odcinkiem dobijam wreszcie do DK92.

Tutaj nawigacja zaczyna „wariować” - za żadną cenę nie chce mnie puścić na tę drogę. Nie ma się co dziwić – nieprzerwany sznur tirów ciągnie z zachodu na wschód. Jest co prawda szerokie pobocze, ale i tak czułem się tam bardzo źle. Poza tym, co kilkaset metrów, są przewężenia, gdzie pobocze zupełnie znika na rzecz wysepek na środku drogi – tutaj tiry przelatują na wyciągnięcie ręki. Na szczęście to tylko 10 km, więc minęło dość szybko. Na rondzie przy A2 zjeżdżam na DW305, która też będzie mi dziś towarzyszką na długie km (precyzując – przejadę całą jej długość).

Po przekroczeniu A2 zostaje tylko dokręcić do Nowego Tomyśla. Dzięki gastronautom znalazłem sobie tutaj miejsce na obiad – pizzerię Soprano. Gdy pod nią dojeżdżam na liczniku widnieje dystans 199, natomiast szyld informuje, że lokal czynny jest od godziny 12. Patrzę na zegarek – 11.58. No nieźle – myślę:) Po chwili pojawia się obsługa, która uprzedza, że będę musiał poczekać 20 minut aż rozgrzeje się piec. Nie odmawiam, bo jest mi to na rękę. Chwila oddechu się przyda:)

Po zjedzeniu dużej pizzy, wypiciu koktajlu brzoskwiniowo-miętowego (coś wspaniałego na upał), wykonaniu paru smsów, odczytaniu tych mobilizujących (np. „choćbym mówił językami aniołów, a pedałować siły bym nie miał byłbym nikim” :D) ruszam w dalszą drogę. Bardzo duży ruch, uszkodzona nawierzchnia, wszystko to sprawia, że odcinek do Wolsztyna, który zresztą dobrze znam z wojaży samochodowych, jedzie się źle. W Karpicku, to takie przedmieście Wolsztyna, jest chyba jakiś zakład, w którym akurat skończyła się zmiana, gdyż towarzyszy mi na drodze kilkanaście kobiet na rowerach :) Pięknie mnie wita Wolsztyn! :)

W samej miejscowości mam nieprzyjemną sytuację – przy stacji kolejowej, gdzie zwalniam, by zrobić zdjęcie parowozom (Wolsztyn jest jedyną czynną w Europie parowozownią prowadzącą planowy ruch pociągów) dziewczyna w corsie udaje chyba, że mnie nie widzi i kilka m przede mną wciska się z podporządkowanej. Jedno szczęście, że akurat hamowałem, bo chciałem się zatrzymać – gdybym jechał odrobinę szybciej to by mnie bankowo staranowała.

Z Wolsztyna dalej DW305 w kierunku Wschowy. Na szczęście na początku jest możliwość skorzystania z DDRki i to asfaltowej, bo na drodze ruch niesamowity. Gdy wracam na drogę jest już trochę luźniej. Jednak nie zmienia to faktu, że cały ten fragment, aż do Wschowy (38 km) jedzie się kiepsko. Jest bardzo dużo odkrytych odcinków, bez drzew. Słońce mocno operuje, termometr wskazuje ponad 30 stopni, więc woda w bidonie i butelkach znika w tempie ekspresowym.

W Hetmanowicach, przed samą Wschową zatrzymuję się w sklepie i uzupełniam zapasy wody. Dodatkowo biorę puszkę coli. I ten postój sprawił, że odzyskałem „parę w nogach”. Od Wschowy jedzie się dużo lepiej, szybko, z licznika nie schodzi 24-25 km/h, wiatr pomaga. Dystans do celu też już do „ogarnięcia” przez rozum – 120 km. Przy takiej trasie to już praktycznie rzut kamieniem :)

Krótko przed Górą, na skrzyżowaniu we Wronińcu kończę przygodę z DW305. Górę przecinam na „przestrzał” i pruję bocznymi, lokalnymi asfaltami w kierunku Wąsosza. Gdzieś tutaj, o ile dobrze pamiętam, na liczniku pojawia się 300 km. Do Wąsosza zjeżdża się ze sporego wzniesienia. Ukształtowanie terenu sprawia, że miasteczko widać z daleka.

Dalej było kilka możliwości dojazdu do Żmigrodu. Ja wybierałem w ciemno, patrząc na google maps, przez co ładuję się dość dziurawymi asfaltami, klucząc trochę po zapadłych wiochach. Ale z drugiej strony jest tu bardzo fajnie. Te dolnośląskie wioski mają swój specyficzny klimat, sporo starych, często rozpadajacych się, ceglanych zabudowań, piękne kościoły ze strzelistymi wieżami. Wybór był dobry. Niestety, lokalni kierowcy to porażka na całej linii. Niemal wszyscy bez wyjątku pędzili na złamanie karku. Kilka razy miałem sytuację, że na wąskiej drodze, zza zakrętu wyskakiwał jakiś zdezelowany golf albo calibra, na liczniku pewnie 100-120 km/h i w oczach durnego kierowcy zdumienie, że ktoś jedzie z naprzeciwka. No nieprzyjemnie, duży minus dla kierowców z tablicami DGR i DTR.

Przed Żmigrodem mijam jedną z dwóch kolejowych „atrakcji” (pierwszą był Wolsztyn). W Węglewie znajduje się doświadczalny tor kolejowy, na którym prowadzi się badania wagonów, składów, itd. W trakcie przejazdu widziałem lokomotywę EU07 ciągnącą wagon z napisem „wagon inspekcyjny”, wyglądający z daleka jak zwykły wagon przedziałowy, a do tego podczepiona była jakaś dziwna, biała węglarką. Niestety, całość była na tyle daleko, że nawet nie próbowałem robić zdjęcia.

Żmigród przecinam w poprzek, podobnie jak Górę, i kieruję się, nieco naokoło, do Trzebnicy. Cały czas cieszą oko dolnośląskie wsie, zgodnie z wcześniejszym opisem. Teren płaski jak stół, ale ja już wiem, że Trzebnica leży wysoko i trzeba się tam wspiąć, a, dodatkowo, tuż za miastem jest spora „ścianka”.

W Domaniewicach wjeżdżam na trasę, którą jechałem w marcu z Leszna, więc jestem już praktycznie „w domu”. :) Trzebnica bez postoju, dopiero za wspomnianym bardzo stromym podjazdem staję, wyciągam z sakwy kiść kabanosów i tak jadę wesół, podgryzając sobie jedno za drugim. Widzę już na horyzoncie Wrocław z dominującym Sky Tower. W uszach piękna muzyka z Amelii, gdybym był bardziej wrażliwy pewnie popłynęłaby mi łza wzruszenia. :)))

Końcówka to długi, łagodny zjazd od Skarszyna przez Pasikurowice do Wrocławia. W trakcie tego zjazdu mignął mi z prawej strony napis „truskawki 5 zł”. Wydawało mi się, że truskawki są sporo droższe, więc kawałek dalej hamuję, zawracam i wspinam się z powrotem. Tak, nie pomyliłem się truskawki po 5 zł, a do tego jest przemiła pani, z którą ucinam sobie długą pogawędkę na tematy rowerowe:) Długą to znaczy 20 minut, ale już wiem, że do celu dojadę i wyprawa zakończy się sukcesem (przynajmniej powinna). Truskawki były najpyszniejszymi jakie jadłem ostatnimi czasy. Nie muszę chyba dodawać, że chodziły za mną przez cały dzisiejszy dzień jazdy? :)))

Po posiłku wzmocniony kręcę naprawdę żwawo, miejscami 27-28 km/h, potem jeszcze przebijanie się przez Wrocław, chociaż trzeba przyznać, że miasto, moim zdaniem, jest zwrócone frontem do rowerzystów i jeździ się ok.

Widzę, że pod hostelem wyjdzie 391 km, więc nie ma rady – trzeba dokręcić (nie znoszę takich akcji). Jadę na Plac Grunwaldzki i z powrotem – podjeżdżam pod hostel. Jest 401,2 km. A więc sukces, mission completed. :) Do końca nie wierzę, że się udało. Nawet teraz, gdy piszę te słowa jeszcze to do mnie nie dociera. :)

Wypiłem: woda – 5,9 l; cola – 0,66 l; schwepps – 0,5 l; koktajl – 0,33 l; piwo 0,5 l – już we Wrocławiu.

Zjadłem: paczka suszonego mango z kokosem, jedno opakowanie sezamków, 5 bułek z nutellą, banan, kabanosy z lidla, duża pizza.

Zdjęcia:

1) Stara "trójka", godz. 4.39


2) Między Lipianami a Barlinkiem, godz. 5.58.


3) Strzelce Krajeńskie Wschód, godz. 7.47.


4) Rzeka Noteć, godz. 8.10


5) A2 pod Nowym Tomyślem, godz. 11.42


6) Rynek w Nowym Tomyślu, godz. 11.55


7) Wolsztyn, godz. 14.14


8) Czworaki z pocz. XX wieku we Wroniawach, godz. 14.33


9) Ponowny wjazd na teren lubuskiego, godz. 15.38


10) Wschowa, godz. 16.13


11) DW305 x DW324 we Wronińcu, godz. 17.04


12) Wroniniec, godz. 17.04


13) Góra, godz. 17.22


14) Wąsosz, godz. 18.04


15) Powidzko, godz. 19.30


16) Widok na Wrocław w oddali, zaraz za Trzebnicą, godz. 20.41


17) Głuchów Górny, godz. 20.49


18) U celu.




Komentarze
4gotten
| 08:40 sobota, 5 lipca 2014 | linkuj Nieźle pojechałeś, pozazdrościć ;-)
michuss
| 13:36 wtorek, 17 czerwca 2014 | linkuj Dzięki Dziewczyny (i Marku). ;)
iwonka
| 19:58 poniedziałek, 16 czerwca 2014 | linkuj jesteś niesamowity :)
Monica
| 09:32 poniedziałek, 16 czerwca 2014 | linkuj Gratuluję ;-) Fajnie gdy się udaje zrealizować swoje marzenia.
michuss
| 21:09 niedziela, 15 czerwca 2014 | linkuj struś, dzięki.

Wojtek, starałem się zapamiętać i udało się. ;)
Trendix
| 20:50 niedziela, 15 czerwca 2014 | linkuj Michał jestes szalony mówię Ci :) Jak ty zapamiętałeś w której miejscowości co się zdarzyło ?? :-o
strus
| 19:53 niedziela, 15 czerwca 2014 | linkuj Extra wyczyn ,gratulacje
michuss
| 19:30 niedziela, 15 czerwca 2014 | linkuj siwobrody: dzięki! ;)

Hopfen: straszny to był poranek po tym pół litra, bo dopiero wtedy skojarzyłem, że brak tylnej etykiety na butelce nie był przypadkowy i na 99% było po termiinie. Już kiedyś się tak strułem pszeniczniakiem. ;)
siwobrody
| 17:33 niedziela, 15 czerwca 2014 | linkuj No gratulacje.
Widzę że ten rok to sezon na "czterysetki".
michuss
| 17:32 niedziela, 15 czerwca 2014 | linkuj Nie wiedzieli.

Ale koleżanki i koledzy z podyplomówki nie chcieli uwierzyć... ;)
dornfeld
| 16:03 niedziela, 15 czerwca 2014 | linkuj Gratuluję, w hostelu pewno nie chcieli uwierzyć, jeżeli wiedzieli skąd i na czym przyjechałeś?
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!