m i c h u s s

avatar Na BSach przebyłem 133994.92 km z prędkością średnią 21.52 km/h.
Więcej o mnie.




Follow me on Strava




button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

>200 km

Dystans całkowity:12084.87 km (w terenie 109.20 km; 0.90%)
Czas w ruchu:516:49
Średnia prędkość:23.38 km/h
Maksymalna prędkość:75.30 km/h
Suma podjazdów:44796 m
Maks. tętno maksymalne:176 (92 %)
Maks. tętno średnie:146 (76 %)
Suma kalorii:183490 kcal
Liczba aktywności:35
Średnio na aktywność:345.28 km i 14h 45m
Więcej statystyk
  • DST 320.00km
  • Czas 14:14
  • VAVG 22.48km/h
  • VMAX 48.39km/h
  • Sprzęt Author Stratos
  • Aktywność Jazda na rowerze

>300 km

Sobota, 11 czerwca 2011 • dodano: 12.06.2011 | Komentarze 10

STARGARD-Chociwel-Ińsko-Drawsko Pomorskie-Czaplinek-Borne Sulinowo-Szczecinek-Biały Bór-Miastko-Role-Łubno-Górki-Niepoględzie-Czarna Dąbrówka-Cewice-Popowo-Nawcz-Paraszyno-Strzebielino-BOLSZEWO



Nie skłamię jeśli napiszę, że pomysł na taką wyprawę chodził za mną od dawna. Zależało mi, żeby ze Stargardu, w którym obecnie mieszkam dojechać za jednym zamachem do rodzinnego Wejherowa, a konkretniej podwejherowskiego Bolszewa. W piątek wieczorem okazało się, że sobotę będę miał całą wolną i w związku z tym zrewidowałem swój plan odnośnie weekendowej wizyty w Trzebiatowie. Wieczorem naszykowałem sobie sakwy z rzeczami, które były mi niezbędne (w efekcie wiozłem dwie dość lekkie sakwy-wolę to niż jedną, mocniej obciążoną). Pobudka w sobotę o 4.15, na śniadanie mleko z musli, ciepła herbata i ruszam w drogę.

Na samym starcie, zaraz za domem mijam biegnącego chodnikiem amatora porannego joggingu-zapadło mi to w pamięć jako najbardziej charakterystyczny element startu;) Na zegarku była 4.55. Przejeżdżam przez uśpiony jeszcze Stargard, na ulicach praktycznie nie ma samochodów. Miasto opuszczam krajową „dwudziestką”, która będzie mi dziś towarzyszką na dość długo. Dodam, że nie przepadam za wyjazdem ze Stargardu to trasą-raz, że jest zazwyczaj bardzo ruchliwa, a dwa, że przez dość długi czas ciągnie się upierdliwym podjazdem (upierdliwy, tzn. taki, że za bardzo go nie widać, ale prędkość wskazuje, że coś „nie tak”). Na szczęście pierwsza wada siłą rzeczy była wyeliminowana-samochodów wyprzedzających mnie praktycznie nie było, za to trochę zadziwił mnie dość duży ruch pojazdów zmierzających do Stargardu. I jeszcze jedno-dość gęsta mgła unosząca się nad łąkami, która nadaje niesamowitego klimatu, charakterystycznego tylko dla wczesnych poranków.

Wyjazd ze Stargardu, 5.15, przede mną jeszcze ok. 315 km © michuss


Staram się nie myśleć o czekających mnie kilometrach-na razie w myślach ułożyłem sobie etap do Chociwla, o dalszej trasie nie myślę.

Chociwel, około 6 rano © michuss


No, może w pobliżu Chociwla zaczynam się zastanawiać czy w kierunku Drawska udać się przez Węgorzyno, czy przez Ińsko. W końcu wybieram drugi wariant, przy okazji zaliczając drogę Długie-Ińsko przez Linówko-trasa bardzo malownicza, szczególnie w końcowym odcinku, gdy biegnie wzdłuż jeziora. Do Ińska docieram na siódmą (Chociwel minąłem po szóstej). Nie zatrzymuję się w mieście, kierując się wylotem na Węgorzyno, ale w Storkowie jadę prosto, drogą, która prowadzi do „dwudziestki”. Tutaj łapię się na dość zabawnej pomyłce-otóż po spojrzeniu na licznik, na którym widnieje liczba 52 km odliczam sobie odległość, która została mi do celu (w myślach odejmuję sobie w zaokrągleniu 50 – 320) i w wyniku matematycznego błędu wychodzi mi, że to już tylko 170 km:) Dopiero po chwili orientuję się, że do tej i tak pokaźnej przecież liczby trzeba jeszcze dodać 100.

Przy krzyżówce drogi z Ińska z „dwudziestką” robię sobie krótki postój-przebieram się z długich dresów w krótkie spodenki oraz ściągam polar i od tego momentu jadę na krótki rękawek. Droga na odcinku do Drawska beznadziejna-dziura na dziurze, jedzie się fatalnie, bo ciężko utrzymać jako taki rytm na tych wybojach. W samym mieście, gdzie jestem niemal punkt ósma, jako potwierdzenie „wojskowych stereotypów” mija mnie transport czołgów na specjalnych, szerokich platformach, szczególnie ciekawie wygląda mijanie z tirem jadącym z naprzeciwka-kierowcy jadą ostrożnie, bardzo powoli, a ja omijam całość chodnikiem. Potem szybko wyciągam aparat, ale jest już za późno. Wcześniej, na potwierdzenie swojego pobytu pstrykam fotkę przy obelisku upamiętniającym gen. Sikorskiego.

Drawsko Pomorskie © michuss


Dla odmiany odcinek Drawsko-Złocieniec bardzo fajny. Równy asfalt i korzystny wiatr (wieje z zachodu i z północnego zachodu) pozwalają utrzymać równe tempo, ok. 24-25 km/h. Pewnie dałoby się pojechać szybciej, ale nie chcę niepotrzebnie tracić sił. Pogoda jest super, na niebie pojedyncze chmury, nie jest gorąco. Morale, jak na razie, wysokie.

Złocieniec również mijam bez zatrzymywania. Zaraz za miastem wyprzedzam dwójkę rowerzystów-sądząc po ekwipunku jadą na ryby. Dodam, że mimo dość zaawansowanego wieku panowie radzą sobie całkiem nieźle, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę stan nawierzchni, który ponownie nieco zbija mnie z tropu. Na szczęście sytuacja ma miejsce tylko na wylocie i kawałek dalej droga nieco się poprawia. Mijam Siemczyno z interesującym, zaniedbanym pałacem-jednak sądząc po tablicach coś się zaczyna tutaj dziać, chyba jest nawet udostępniany dla gości.

Do Czaplinka zajeżdżam na wpół do dziesiątej. Robię sobie zdjęcie przy drogowskazie z nazwą miasta (z racji warunków oświetleniowych zdjęcie przedstawia widok „za siebie”).

Wjazd do Czaplinka, ok. 9.30 © michuss


Tutaj pierwsze zakupy-biorę cztery banany i litrową colę. Jednego banana i kilka łyków coli wypijam i po krótkim postoju w okolicy charakterystycznego, jajowatego ronda ruszam dalej. Droga wyprowadza pod górę-na początku podjazd jest dość ostry, ale potem sytuacja podobna jak zza Stargardu, czyli droga wygląda na równą, a prędkość w granicach 18-19 km/h. Po sporządzeniu profilu w bikemap zauważam to nachylenie, które potem przeradza się w spadek i przyjemnie doprowadza mnie przez gęsty las do Łubowa. To kolejna miejscowość wyznaczona przeze mnie na „etap”, bo tutaj żegnam się, ale nie definitywnie, z „dwudziestką” i skręcam w kierunku Bornego Sulinowa. Uznaję, że to o wiele ciekawszy wariant niż jazda krajówką. W końcu Borne samo w sobie stanowi atrakcję i zależy mi, żeby pokonać je na rowerze.

Po skręcie w Łubowie przekracza się przejazd w linii kolejowej Szczecinek-Runowo Pomorskie. Stacja fajnie wygląda, wyposażona jeszcze w kształtowe semafory, których już coraz mniej na polskich torach.

Stacja PKP Łubno © michuss


Dalej droga wiedzie przez łąki, by po chwili, po zmianie nawierzchni na „płytową” wprowadzić w sosnowy las. Tutaj jedna, albo dwie długie proste, znaki informujące o atrakcjach związanych z charakterem tej miejscowości (między innymi umocnienia Wału Pomorskiego) i wjeżdżamy do tego sympatycznego miasteczka. W architekturze wyraźnie dominują bloki powojskowe, pewnie jeszcze przedwojenne. Poza tym ruch rowerów na ulicach, a przynajmniej na tej głównej, prowadzącej z zachodu na wschód jest zakazany, a to dlatego, że wytyczono ścieżki rowerowe (nawierzchnia z kostki niefazowanej, o ile się zorientowałem to jednokierunkowe). Zatrzymuję się na kilka zdjęć i ruszam dalej.

Borne Sulinowo, ok. 10.30 © michuss


Borne Sulinowo © michuss


Borne Sulinowo © michuss


DDR po borneńsku © michuss


Cmentarz żołnierzy radzieckich w Bornem Sulinowie © michuss


Jest stosunkowo wcześnie (godz. jedenasta), a ja mam już całkiem blisko do Szczecinka, który stanowi dla mnie pewną granicę, bo do tego miasta z przeciwnego kierunku (z Bolszewa) jechałem już w zeszłym roku w lipcu i trasę już zaliczyłem. Z Bornego przez Krągi ponownie dojeżdżam do „dwudziestki” i po kilku kilometrach żwawego pedałowania docieram do Szczecinka, z daleka dostrzegając dymiące kominy Kronospanu.

Panorama na Szczecinek od strony południowo-zachodniej © michuss


Na tym odcinku uświadamiam sobie, że przez najbliższy kawałek wiatr nie będzie moim sprzymierzeńcem, bowiem od Szczecinka do Białego Boru będzie wiał mi w twarz, pod kątem, ale jednak w twarz.

W samym Szczecinku odmawiam sobie postoju-w planach zakładałem, że zjem tutaj jakiś obiad, ale, że nie jestem głodny to nie widzę sensu, żeby zmuszać się do jedzenia. Ruszam więc dalej, tak jak wspominałem, „dwudziestką” w kierunku Białego Boru. Między Szczecinkiem a Marcelinem jest dość nieprzyjemny fragment, bo wzdłuż szosy biegnie ciąg pieszo-rowerowy, ale o nawierzchni... szutrowej. Ja nie mam ochoty się tamtędy wlec i jadę po asfalcie, ale kilku „klaksonowych” nauczycieli się znalazło.

DDR Szczecinek-Marcelin © michuss


Zaraz za Marcelinem wyprzedzam rowerzystę, który niespiesznie zmierza w tym samym co ja kierunku. Znowu mam powody do narzekania na dziurawą nawierzchnię, dodatkowo wzbogaconą tym co chyba najgorsze, czyli koleinami na samym skraju jezdni, które skutecznie uniemożliwiają trzymanie się prawej strony. Do tego spory ruch ciężarówek, autobusów, słowem niefajny jest ten fragment. W Gwdzie Małej i Wielkiej w związku z dużym natężeniem ruchu i brakiem pobocza decyduję się na chodnik. Potem mijam odgałęzienie na Czarne (brałem pod uwagę tą szosę w planowaniu podróży) i kawałek dalej, na charakterystycznym, ostrym zakręcie (kto jechał odcinek Szczecinek-Biały Bór wie o czym mówię) zatrzymuję się na popas w pobliżu linii kolejowej. Wykonuję telefon do domu, że prawdopodobnie, jeśli wszystko dobrze pójdzie to wieczorem będę:) Po skończonym posiłku ruszam ze zdumieniem dostrzegając tego samego człowieka, którego wyprzedzałem zaraz za Marcelinem. Tutaj zaczyna się męczący psychicznie fragment-składa się z wielu prostych, asfalt na krawędzi jest dziurawy, ew. znajdują się w nim głębokie koleiny, a jakby tego było mało to jeszcze wiatr, zgodnie z moimi przewidywaniami, ostro daje w twarz. Po smętnych kilku kilometrach wyjeżdżam z lasu i przez pola i łąki docieram do pierwszej miejscowości na tym wrednym odcinku, do Drzonowa. Dalej korzystam ze ścieżki rowerowej, łączącej tą wieś z kolejną-Przybrdą.

DDR Drzonowo-Przybrda wzdłuż DK 20 © michuss


Oczywiście ścieżka jest z polbruku, droga obok trzyma mniej więcej poziom, a ścieżka faluje-to w górę, to w dół, ale przynajmniej daje odsapnąć od ciężarówek i osobówek mknących z południa kraju w kierunku Ustki. W Przybrdzie zjeżdżam ponownie na szosę i przez Biała oraz kolejną, bardzo długą prostą docieram do Białego Boru.

Zjazd do Białego Boru © michuss


Tutaj zatrzymuję się przy sklepie na kolejne zakupy-znowu banany, półtoralitrowa butelka wody i półlitrowa napoju izotonicznego. Do tego piętnastominutowy postój przy centralnym placu Białego Boru i po chwili wspinam się drogą wylotową z miasta.

Odcinek do Miastka dość przyjemny. Ruch wprawdzie nadal duży, ale poprawia się nawierzchnia, szczególnie po wjeździe do województwa pomorskiego.

Przekroczyłem granicę województw, godz. 13.50 © michuss


Wjazd do Miastka jest dość efektowny-droga sprowadza serpentynami, odsłaniając piękną panoramę na tę miejscowość.

Zjazd do Miastka, w oddali widoczna stacja kolejowa © michuss


Tutaj mam ostatnią szansę, żeby zjeść coś ciepłego-następna większa miejscowość to będzie dopiero Czarna Dąbrówka niedaleko Lęborka. Jednak decyduję, że nie będę się zmuszał-nie mam absolutnie ochoty ani na kebab, ani na pizzę, poza tym w sakwach sporo bananów, zapasy czekolady i batonów musli. Trochę potem pożałuję tej decyzji, ale uda mi się częściowo z niej „wykaraskać”.

Na drogi za Miastkiem czekałem najbardziej. Pamiętałem je z zeszłorocznego przejazdu oraz z wcześniejszych podróży samochodowych. Nie chcę się powtarzać, ale gęsta sieć asfaltowych, wąskich szos w gęstych lasach sprawia bardzo dobre wrażenie. Jest jednak jeden szkopuł... Otóż jakoś nie zanotowałem faktu, że jechałem w zeszłym roku głównie z góry, a teraz oznaczało to, że po przekroczeniu 200 km dystansu dziennego w zasadzie dopiero zaczęły się podjazdy. Może to fakt tego dystansu i ogólnego zmęczenia, ale miałem wrażenie, że cały czas podjeżdżam. Jeśli na chwilę droga łapała poziom to zaraz i tak rozpoczynała się wspinaczka. Jeśli, nie daj Boże, przez jakiś czas miałem zjazd to wspinaczka była oczywiście jeszcze „ostrzejsza”. Te „problemy” zaczynają się dla mnie gdzieś w okolicach Szydlic, gdzie jeszcze zatrzymuję się, żeby uwiecznić fajny wiadukt nad dawną linią kolejową Miastko-Bytów.

Wiadukt nad dawną linią kolejową Miastko-Bytów © michuss


Potem morale mi spada, jedzie się coraz wolniej. W pewnym momencie zostaję zmuszony, żeby zatrzymać się w środku podjazdu (a nigdy tego nie robię), żeby posilić się czekoladą-po prostu czuję jak momentalnie „wysiadł mi prąd”. Marzy mi się coś „na słono”, a nie tylko czekolada, banany i batony musli.

W Kwiśnie ma miejsce fajna scenka rodzajowa-uwieczniam wjazd do tej wioski, a w tle maszeruje jakaś pani z wózkiem i małym chłopcem. W momencie jak kończę robić zdjęcie to są już prawie na mojej wysokości. Ruszam i po chwili docieram do zabudowań, z których wyszli i wtedy... Niech za komentarz wystarczą znamienne słowa owej pani, wykrzyczane gdzieś zza moich pleców: „Pan się nie boi, ona nie gryzie!”. ;)

"Pani od psa" w Kwiśnie © michuss


Wspinam się do Żabna, wspinam się do Roli, potem wspinam się dalej, cały czas czekając kiedy zacznie się droga w dół. Kojarzę mniej więcej profil i byłem prawie przekonany, że powinienem mieć tutaj już zjazdy, a tu nic. Lekko w dół i znów pod górę.

Typowa, podmiastecka, leśna asfaltówka © michuss


Wreszcie, kilka km przed Łubnem zaczyna się zjazd. Do tej wsi wpadam około 16, robię jeszcze zakupy w tutejszym sklepie. Spełniam swoje marzenie o kabanosach i bułce do tego-konsumpcja następuje kawałek za Łubnem na jednym z leśnych parkingów.

Kolejnym celem jest skrzyżowanie z drogą Bytów-Słupsk pod Kołczygłowami. Stąd dalej, zapomnianą przez wszystkich asfaltówką do Górek (fajny, długi zjazd; w zeszłym roku szarpałem się tu nieźle, bo na tym odcinku jechałem już bez tylnych biegów-urwana linka). Za Górkami, a jakże!, znów pod górę. Na szczęście nie jest to długi podjazd, poza tym zostaje wynagrodzony dwoma bardzo ostrymi zjazdami w dolinę Słupi, do Gałęźni. Na jednym z tych dwóch zjazdów uzyskuję mój dzisiejszy maks, nawet nie wspomagając się siłą mięśni.

Oczywiście nie ma nic za darmo i po chwili wspinam się bardzo ostro do góry, do Gałęźni Wielkiej. Tutaj obieram kierunek na wschód i przez Niepoględzie docieram do malowniczo położonego Gałęzowa (tuż nad brzegiem niewielkiego jeziora). Na tym odcinku spotykam dużą ilość podpitej młodzieży, w tym zalanego w sztok rowerzystę, który jedzie od lewej do prawej i odwrotnie całą szerokością krętej, wąskiej drogi (oczywiście po wyprzedzeniu go coś tam nieskładnie ryczał za mną). Od Gałęzowa jeszcze krótki fragment wąskiego asfaltu i dobijam do wojewódzkiej drogi Słupsk-Unichowo-Bytów.

Pod Gałęzowem © michuss


Nią jadę tylko do Unichowa, gdzie z kolei skręcam w lewo, w drogę również wojewódzką z Bytowa do Lęborka. Przy okazji fotografuję budynki o ciekawych, okrągłych dachach, które zawsze przykuwały moją uwagę, gdy jeździłem tędy samochodem.

Ciekawe dachy w Unichowie © michuss


Rozpoczynam monotonny fragment, którego metę stanowią Cewice, z pośrednim punktem etapowym w Czarnej Dąbrówce;)

Zjazd do Czarnej Dąbrówki © michuss


Jestem już bardzo zmęczony i mam nieodpartą ochotę wykąpać się i zjeść coś dobrego. Rozpoczynam odliczanie kilometrów do celu, bo zostało ich już niewiele.

W Cewicach mylę drogę i skręcam za szybko w prawo. Jednak w porę naprawiam swój błąd i po chwili mknę dziurawym asfaltem do Łebuni, która ładnie majaczy w oddali.

Łebunia na horyzoncie © michuss


W tejże mały myk-najpierw w lewo (droga wojewódzka Sierakowice-Lębork), a potem w prawo-wąski asfalt do Popowa. Powoli robi się szaro, cienie coraz dłuższe.

Od Popowa fragment, którego się obawiałem-kilka kilometrów szutru, do tego pod górę.

Szuter Popowo-Dzięcielec © michuss


Nie jest jednak tak źle, aczkolwiek średnia systematycznie maleje (zarówno ta netto, jak i brutto). Po zakończeniu „wspinaczki” zdobywam w Dzięcielcu asfaltówkę Lębork-Nawcz, którą kieruję się do Nawcza właśnie.

Malownicze łąki pod Nawczem © michuss


Tutaj ponowny odcinek „terenowy”-na początku szuter, a potem rozjeżdżony przez quady piach. Ze zjazdu w dolinę Łeby do Paraszyna nie mam żadnej radości, bo moje szosowe opony momentalnie wychwytują grząski piach, co kończy się tym, że szybko muszę łapać równowagę, a po tylu kilometrach nie jest to proste;) W paraszyńskich lasach wypada mi 300 km dzisiejszego przejazdu.

Pierwszy taki przypadek w moim życiu :) © michuss


Piachy pod Paraszynem © michuss


Od Paraszyna z włączonym już oświetleniem do Strzebielina, gdzie na krajowej „szóstce” odzyskuję wigor. Nie zdoła to jednak wpłynąć na średnią, którą skutecznie zaniżyłem na omawianych szutrowych podjazdach, o tych za Miastkiem nie wspominając.

Wyprawę wieńczy podjazd w Charwatyni, który pokonuję bez zatrzymania, a potem bezrefleksyjnie, automatycznie pedałuję przez Kębłowo, zjeżdżam z tzw. Gościcińskiej Góry i melduję się w Bolszewie o 21.20. Sympatycznym zbiegiem okoliczności pod klatką schodową na liczniku wyświetla się równe 320,00. Łatwo zapamiętać, czas zresztą też-14h14`.

W podsumowaniu muszę napisać, że jednak zdecydowanie lepszym pomysłem byłoby pokonanie tej trasy w drugą stronę. Cieszę się jednak, że przełamałem barierę 300 km, która od dawna mnie
„meczyła”-teraz kolej na 400 km, choć na razie sobie tego nie wyobrażam (prawdę powiedziawszy po pierwszym pokonaniu 200 km też nie wierzyłem, że kiedyś pokonam granicę 300). :)

  • DST 205.44km
  • Czas 08:53
  • VAVG 23.13km/h
  • VMAX 45.95km/h
  • Sprzęt Author Stratos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Fischbrötchen w Ueckermünde = obiad we Wkrze

Niedziela, 15 maja 2011 • dodano: 15.05.2011 | Komentarze 10

STARGARD-Zieleniewo-Morzyczyn-Kobylanka-Szczecin(Płonia-Kijewo-Nad Rudzianką-Zdroje-Centrum-Głębokie)-Pilchowo-Tanowo-Dobieszczyn-Hintersee[Zajezierze]-Ahlbeck[Przyjezierze]-Eggesin[Kcynia]-Ueckermünde[Wkra]-Eggesin-Ahlbeck-Hintersee-Dobieszczyn-Stolec-Buk-Dobra-Szczecin(Głębokie-Centrum-Dąbie-Wielgowo-Zdunowo)-Niedźwiedź-Motaniec-Kobylanka-Bielkowo-Jęczydół-Morzyczyn-Zieleniewo-STARGARD



Motywacją do dzisiejszego wyjazdu był obiad we Wkrze (czyli po niemiecku w Ueckermünde). Misiacz zachwalał tamtejszy kebab i Fischbrötchen. Nie ukrywam, że bardziej ciekaw byłem tego drugiego „wynalazku”-jakby nie patrzeć danie regionalne, o którym wcześniej za wiele nie słyszałem.

Wyjazd późno, bo dopiero około 8.30. Myślałem wczoraj wieczorem, że w ogóle nic z tego nie wyjdzie, bo ostro lało, ale rano było ok, więc... ruszam po małym śniadaniu.

Droga do Szczecina nudna jak flaki z olejem, no bo i dobrze znana. Decyduję się na nielegalną podróż „dziesiątką” (od Motańca do Płoni jest zakaz wjazdu rowerów, co ciekawe-w drugą stronę żadnego znaku nie ma i jechać rowerem wolno). Sytuacja w tym miejscu dobrze pokazuje podejście do rowerów w naszym kraju. Żeby dojechać ze Stargardu do Szczecina najszybciej jak się da trzeba dokładać kilometrów i przebijać się przez Niedźwiedź do Zdunowa. Co z tego, że jest szeroka droga (nota bene bez statusu „eski”) umożliwiająca najszybszy dojazd do Szczecina, skoro nie można przejechać nią rowerem...

Promenada nad Miedwiem rano © michuss


W Kijewie dla odmiany skręcam w Dąbską i jadę tędy do Zdrojów. Po drodze w Klęskowie obserwuję prace przy budowie ronda-oczywiście opóźnione, bo miały być skończone przed zamknięciem Struga i zapewnić dogodny objazd remontowanego odcinka.

Budowa ronda w Kijewie © michuss


Nie wyszło. Od Zdrojów, żeby najkrótszą drogą dotrzeć do centrum też trzeba się trochę nagimnastykować-wnieść rower po schodkach i przejechać chodnikiem na Moście Pionierów, przy okazji obserwując budowę DDR.

Budowa DDR z centrum Szczecina na Prawobrzeże © michuss


Dalej-do wyboru: albo sprowadzamy rower po dość wysokich i bardzo stromych schodach, albo wąską ścieżynką jedziemy mając z lewej strony stromiznę skarpy, a z prawej auta pędzące ul. Gdańską w kierunku Prawobrzeża, a na koniec przejeżdżamy przez odnogę ulicy biegnącej w kierunku Dąbia. Survival, nie ma co;)

Do miasta wjeżdżam przez Most Cłowy. Na Wyszyńskiego kupuję sobie colę, a potem przez Niepodległości, Jana Pawła II i Jasne Błonia docieram do Zaleskiego, którą „przeskakuję” do Wojska Polskiego.

Platany klonolistne na Jasnych Błoniach © michuss


Tu kolejne rozwiązania „przyjazne” rowerzystom. Najpierw zauważam znak droga dla rowerów na czymś co wygląda jak dziurawy asfaltowy chodnik. Ktoś wykazał się nadgorliwością, bo ta droga kończy się po około 100 m i znów trzeba zjechać na ruchliwą ulicę. Kawałek dalej znów DDR-co to kuXwa? Ciuciubabka? No nic, zjeżdżam i legalnie posuwam się po wybojach w kierunku Głębokiego. Potem znowu jakieś jaja, o których już nawet nie pamiętam.

Tutaj niepokoi mnie trochę chmura, którą widzę w oddali ponad drzewami-czarna i bez wątpienia zwiastuje deszcz. Ale jest dopiero około 10.30, a ICM twierdziło, że opady w Szczecinie będą dopiero po południu. Na szczęście okazało się, że przeszło to jakoś bokiem i poza kilkoma kroplami, które zmoczyły mnie w Tanowie deszczu w Polsce nie zaznałem. Aha, DDR za Pilchowem w kierunku Tanowa całkiem przyzwoita. Co prawda z kostki, ale nie fazowanej i jechało się ok. Poza małym „wypadkiem” jak zamyślony nie dostrzegam samochodu wyjeżdżającego z bocznej, leśnej dróżki. W ostatniej chwili łapię za klamki, ale na szczęście kierowca był przytomny i w porę się zatrzymał. Mogło być niewesoło.

Od Tanowa do granicy samochodów bardzo mało, za to sporo rowerzystów, ale tylko z kierunku Niemiec do Polski. Co chwila macham, albo jestem „machany”. Las skutecznie chroni przed wiatrem, który dzisiaj wieje z zachodu (ale i tak dość słabo). W Dobieszczynie moją uwagę przykuwa droga do Nowego Warpna-kiedyś się wybiorę ją zaliczyć. Zresztą ta do Dobrej też wygląda ok, dlatego podejmuję decyzję, że tędy będę wracać.

Granica ma postać zakrętu, przy którym stoją słupki graniczne. Jakość asfaltu-bez zmian:)

Granica w Dobieszczynie © michuss


Tutaj łapie mnie lekki kryzys-ponownie na horyzoncie pojawiają się chmury i zaczyna kropić. Zaczynam nastawiać się na skręt w kierunku Löcknitz[Łęknica], akceptuję myśl, że do Ueckermünde pojadę sobie kiedy indziej. Na skrzyżowaniu w ostatniej chwili odbijam jednak w prawo. Krótko po skręcie zatrzymuję się jedyny raz z powodu rzęsistego deszczu. Deszcz pada minutę, potem przechodzi i tak już zostanie (w Niemczech). W Hintersee zamiast skręcić do „centrum” wioski jadę po bruku prosto. Potem się orientuję, że trzeba było skręcić w lewo i jechałbym tylko po asfalcie-wracam już przez wioskę. Następnie klepię kilometry, praktycznie się nie zatrzymując. Droga przyzwoita, bez dziur, na poziomie dobrej, polskiej drogi wojewódzkiej;) Postój robię sobie dopiero przed Eggesin-zjadam musli batona biedronkowego, bo czuję, że bateria mi się wyczerpuje. W Eggesin chciałem też nawiedzić Netto, które reklamuje się przy głównej drodze. Nie wiedziałem jednak, że w tym kraju w niedzielę zakupów nie można zrobić (przynajmniej w marketach, ale nie widziałem też otwartych małych sklepów). Cóż, nastawiam się na ugaszenie pragnienia w Ueckermünde, bo w bidonie mam już poniżej połowy, a cola kupiona w Szczecinie już się skończyła.

Od Eggesin do samego Ueckermünde prowadzi ścieżka rowerowa. Początkowo „taka sobie”, z kostki, potem bardzo fajna asfaltowa. Świetnie oznakowana-zawczasu wiadomo, że trzeba będzie zjechać na drugą stronę jezdni, w odpowiednim momencie jest informacja, że zaraz się skończy, itd. Będę miał to okazję skonfrontować podczas drogi powrotnej w Szczecinie...

Wjazd do Ueckermünde © michuss


Zaraz po wjeździe do Ueckermünde zauważam statek, przycumowany do nabrzeża. Od razu kojarzę go ze zdjęcia Misiacza jako punkt sprzedaży „rybnych bułek”:)

Statek z bułkami rybnymi w porcie we Wkrze © michuss


Bardzo mnie to cieszy, zatrzymuję się i robię zakupy-bułkę ze śledziem z octu (wspaniały, gruby, mięsisty kawał ryby z cebulką i sałatą). Danie genialne w swej prostocie, aż dziwię się, że nikt nie wpadł na to na Kaszubach, też w końcu krainie śledziami stojącej (piszę to jako rodowity Kaszuba:) ).

Fischbrötchen mit Bismarkherring :) © michuss


No, trochę podjadłem, przeszedłem i przejechałem się po porcie (cholernie zimno-wiatr), zrobiłem rundę po mieście i natrafiłem na jakiś kebab.

Port we Wkrze © michuss


Niewiele zastanawiając się biorę sobie pokaźną porcję, bo sporo km już w nogach (w mieście miałem bodajże 96 km), a jeszcze więcej przede mną (chcę przekroczyć dwusetkę). Delektuję się nim obserwując miejscowych na rowerach + przejezdnych sakwiarzy. Posiłek wieńczę, że tak się wyrażę, niejaką Lubzer Wasser, czy coś takiego (mieszanka piwa bezalkoholowego z lemoniadą-świetnie gasi pragnienie, ale półlitrowa butelka kosztuje... półtora euro).

Powrót, podobnie jak jazda „do” w Niemczech praktycznie bez postojów. Bardzo fajnym pomysłem już umieszczanie nad drogowskazem oznaczającym koniec miejscowości tabliczki z odległością do następnej-droga fajnie dzieli się na etapy.

Skrzyżowanie pod Hintersee © michuss


Przed granicą, na jednym z zakrętów widzę policyjną, niemiecką „nyskę”. Stoją z lornetkami i obserwują drogę-ot strefa Schengen:) Macham im, oni robią to samo. Potem, jak już wspominałem, decyduję się skręcić w Dobieszczynie w kierunku Dobrej. Początkowo droga wiedzie długą prostą przez las. Co jakiś czas, podczas mijania przesiek w oddali po prawej majaczy pas graniczny. Po wyjeździe z lasu docieram do miejscowości o niezwykle intrygującej nazwie, do Stolca:) Fotografuję tablicę-swoją drogą to pewnie jedna z częściej uwiecznianych tablic z nazwą miejscowości w Polsce.

Stolec. Po prostu. © michuss


W Stolcu kupuję sobie kolejną colę, która styknie mi już do końca podróży. Tutaj też lekko zmoczył mnie deszcz, a w oddali widzę czającą się ciemną chmurę, która jednak minie mnie bokiem-miałem szczęście dzisiaj do pogody, nie ma co:) Zresztą podczas przejazdu przez Szczecin widzę, że chwilę wcześniej musiało padać, bo ulice są mokre.

Potem kolejno Dobra i Wołczkowo, czyli podszczecińskie sypialnie. Od Głębokiego jadę podobnie jak w drugą stronę, z tym zastrzeżeniem, że chciałem pojechać sobie Trasą Zamkową, ale okazało się, że chodnik jest zamknięty-bez wątpienia z powodu budowy drogi dla rowerów z centrum do Mostu Cłowego. Jadę więc przez Most Długi i potem, niefortunnie lewą stroną patrząc w kierunku Prawobrzeża. Niefortunnie, bo w okolicach dawnej Pomeranii praktycznie nie ma przejazdu-chodnik jest ściągnięty. Oczywiście próżno szukać jakiejś informacji dla rowerzystów, że należy wybrać drugą stronę ulicy, co pozwoliłoby uniknąć karkołomnych ewolucji, z jazdą prawym pasem pod prąd na czele...

Dalej droga do Stargardu przez Wielgowo, Zdunowo, Niedźwiedź (bardzo fajnie się jechało, bo leśna droga po deszczu była „utwardzona”). Od Niedźwiedzia nową asfaltówką do Motańca. Tutaj decyduję się, ze w Kobylance skręcę na Bielkowo i stamtąd pojadę do Morzyczyna przez Jęczydół, żeby zapewnić sobie przekroczenie 200 km. Na koniec przejazd przez promenadę nad Miedwiem i DDRką wzdłuż „starej” dziesiątki wjeżdżam do Stargardu kończąc podróż. Dodam, że trwała bardzo długo-czas brutto to jedenaście godzin bez dwóch minut (wyjechałem o 8.30, a do domu docieram o 19.28).
Kategoria >200 km, wycieczka


  • DST 200.44km
  • Czas 08:57
  • VAVG 22.40km/h
  • VMAX 52.08km/h
  • Sprzęt Author Stratos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Moryń

Niedziela, 22 sierpnia 2010 • dodano: 22.08.2010 | Komentarze 8

STARGARD-Lipnik-Kunowo-Koszewo-Wierzbno-Grędziec-Okunica-Pyrzyce-Tetyń-Maruszewo-Rów-Trzcińsko Zdrój-Gogolice-Narost-Witnica-Moryń-Mętno-Chojna-Grzybno-Swobnica-Piaseczno-Tetyń-Pyrzyce-Okunica-Grędziec-Wierzbno-Koszewo-Skalin-Kluczewo-STARGARD



Ten wyjazd planowałem od dość dawna. Znalazł się na „priorytetowej” liście po wizycie w Moryniu zaliczonej w trakcie jednodniowego wypadu na Woodstock w zeszłym roku. Wówczas był tam jakiś festyn (Dni Morynia czy coś w ten deseń), było sporo ludzi i nie wszystko dało się dokładnie obejrzeć. Było, nie było miasto jawiło mi się jako niezwykle klimatyczne, pełne zabytków, a do tego urokliwie położone nad krystalicznie czystym jeziorem Morzycko, słowem-jedno z ciekawszych miejsc w Zachodniopomorskiem, a może nawet w Polsce.

Problemem w przypadku zamieszkiwania w Stargardzie jest odległość, jeżeli chcemy tego samego dnia dojechać tam i wrócić. Co prawda rok temu, we wrześniu bawiłem w tych stronach, dojeżdżając pociągiem do Chojny, a potem robiąc sobie wycieczkę do Świecia Odrzańskiego (Schwedt), ale jednak chciałem udowodnić sobie, że taki jednodniowy wyjazd nad Morzycko jest do zrealizowania.

Tak się złożyło, że z pewnym wyprzedzeniem wiedziałem, że całą niedzielę będę miał „dla siebie” i postanowiłem to wykorzystać. Sprawdziwszy prognozę na ICM odrzuciłem dwa inne pomysły (Barlinek i Trzebiatów) i dokładnie o 7.25 ruszyłem w drogę ze Stargardu.

Od początku założyłem sobie tempo spacerowe, nie miałem ochoty się szarpać, dlatego spokojnie skierowałem się „dziesiątką” w stronę Lipnika, a stamtąd, przez pola i, wyasfaltowany dla kontrastu, odcinek przy wiadukcie nad obwodnicą stargardzką do Kunowa. Tempo tutaj znacznie spadło, a to za sprawą dużej ilości błota, a ja rozkładając ciężar zabranych rzeczy równomiernie założyłem dwie sakwy, co nie ułatwiało dynamicznego przedzierania przez błoto.

Od Skalina klasyczna, znana na pamięć trasa nadmiedwiańska, którą jadę aż do Grędźca, gdzie wbijam się na wojewódzką drogę łączącą Stargard z Pyrzycami.

Poranek nad Miedwiem © michuss


Ptasi nocleg w Wierzbnie © michuss


Pora jest wczesna, więc ruchu nie ma za dużego i bezproblemowo ląduję w Pyrzycach, około 8:50, co obrazuje słabizm mojego dzisiejszego tempa. Zatrzymuję się w „swoim” miejscu, tj. na murku przy ulicy wylotowej w kierunku na Banie. Zjadam pierwszego banana, spijam trochę wody i ruszam dalej. W przeciwieństwie do mojej ostatniej wycieczki tędy dzisiaj nie jadę do Bani, tylko odbijam w lewo, zgodnie z drogowskazem „Kozielice”. Mijam teraz rozległe pola, na których trwają akurat żniwa, choć akurat w momencie przejazdu jest przerwa da się to zauważyć po licznych maszynach rolniczych oczekujących na „zatrudnienie”. Wieś Kozielice zostaje z prawej strony, nie dane więc mi było bliżej się z nią zapoznać, a jest chyba całkiem spora, poza tym „słynie” w okolicy z prywatnego liceum, którego ulotki zauważyłem na słupach w okolicach Swobnicy w drodze powrotnej. Za Kozielicami przecina się wiadukt z nowowybudowaną trójką, akurat na tym odcinku jeszcze nieprzejezdną, ale widać, że wszystkie roboty są zakończone i otwarcie to pewnie kwestia najbliszych kilku tygodni, jeżeli nie dni. Na wiadukcie zatrzymuję się ponownie i podziwiam rozległą panoramę na północ, na horyzoncie majaczą pasma wzniesień Puszczy Bukowej. Próby odnalezienia charakterystycznej szpicy nadajnika w Kołowie się nie podejmuję, okulary na razie za słabe, aczkolwiek po zmorku z pewnoscią można by zauważyć jego mrugające oświetlenie;) Widać natomiast kominy Dolnej Odry.

Nowa "trójka" pod Kozielicami © michuss


Po postoju droga sprowadza mnie z wiaduktu i wiedzie w las. To pierwszy taki odcinek w dniu dzisiejszym i, dodaję od razu, jeden z nielicznych. Cieszy mnie to, ponieważ upał zaczyna już nieco doskwierać, mimo że pora jest wczesna. Dodatkowo jedzie się lekko z góry i tak nie wieje, więc człek od razu czuje się raźniej. W lesie przejeżdżam obok leśniczówki Przydarłów, by w końcu z niego wyjechać wpadając od razu do miejscowości Trzebórz (to chyba jakieś przeciwieństwo podtrzebiatowskiego Trzebusza?). Znów droga zaczyna prowadzić przez pola, więc trzeba znosić skwar i, co gorsza, całkiem niezły „wmordewind” (celowo tak dobrałem trasę wycieczki, żeby w tamtą stronę jechać pod wiatr, a wracać z wiatrem). W końcu dojeżdżam do Tetynia. Tutaj muszę wzmóc swą czujność, ponieważ planuję dokonać skrótu, a jak to z nimi bywa-każdy wie. Moja mapa twierdzi, że za wioską, zaraz za przejazdem kolejowym jest boczna droga do miejscowości Maruszewo, dalej szara, cienka wstęga, którą da się dojechać do wojewódzkiej drogi Banie-Rów (fajna zbitka nazw BTW). Mało tego- „szara” przecina tą „żółtą” i dalej prowadzi aż do Góralic, gdzie łączy się z krajową „dwudziestką szóstką”, skąd już tylko rzut beretem do Trzcińska. Taki skrót bardzo mi odpowiadał, bo nie zależało mi na nadkładaniu kilometrów przy tak długiej drodze, poza tym pozwalał on ominąć „czerwoną” drogę, na którą skazany byłbym pomiędzy Rowem a Trzcińskiem Zdrojem.

"Skrót" pod Maruszewem © michuss


Jednak prozaiczna rzeczywistość często weryfikuje nasze zamierzenia;) W Maruszewie kończy się asfalt i dalej zaczyna droga ze śladów dwóch kół ciągnika. Jadę nią jakieś pół kilometra, może kilometr, gimnastykując się nieco, bo pełno nań dziur i błotnistych kałuż, aż w końcu docieram do miejsca, w którym człowiek sam sobie wmawia: „spokojnie, to jeszcze droga”, mimo, że wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że droga już się skończyła. Skapitulowałem w momencie, gdy „droga” wprowadziła mnie prosto w rozległe bagno. Zdjęcia nie zrobiłem, bo się wnerwiłem i zacząłem zastanawiać ile to km muszę nadłożyć wracając. Na szczęście okazało się, że nie było ich tak wiele. Dlatego zapewne rezygnuję z pierwotnego zamiaru cofnięcia się do asfaltówki Tetyń-Piaseczno, skąd mógłbym, też asfaltem, dotrzeć do Rowu i decyduję się na sprawdzenie alternatywnej „gruntówki”, która odgałęziała się od tej wybranej przeze mnie na wstępie i sprawiała wrażenie dojazdu do posesji. Istotnie-była ona drogą dojazdową do posesji, ale dalej wiodła wzdłuż płotu w podtetyński, dziki las. Dzielnie więc brnąłem przez głębokie błoto, co zostało wynagrodzone dotarciem do drogi wyłożonej betonowymi płytami. I tym traktem docieram w końcu do upragnionej drogi Banie-Rów, postanawiając jednocześnie nie eksperymentować więcej ze skrótami, co oznacza obranie kierunku Rów, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało. Ruch całkiem spory, wyprzedza mnie sporo aut, ale nie jest tak źle jak na szlakach prowadzących nad morze. Po drodze robię jeszcze postój „fizjologiczny” przy skrzyżowaniu z drogą do Dłuska Gryfińskiego, a potem pod wiatr do Rowu i z bocznym wiatrem „dwudziestką szóstką” do Trzcińska Zdroju. I właśnie ta droga była chyba dzisiaj największym zaskoczeniem, bo mimo czerwonego koloru na odcinku 9 km minęły mnie „góra” 3 samochody.

W Trzcińsku oglądam opuszczony dworzec i zaliczam „honorową” rundę po centrum. Zdjęcia wychodzą tak sobie, bo wziąłem tylko „stałkę” 50 mm, w związku z czym ciężko coś sensownie wykadrować jak nie ma za wiele miejsca. Tym niemniej coś tam fotografuję, podziwiam sympatyczny ratusz, natomiast w osłupienie wprawia mnie nawierzchnia na terenie całej starówki-jest nią mianowicie... polbruk. Nie wiem co tam było wcześniej, może faktycznie nie wygodne „kocie łby”, ale teraz wygląda to bardziej jak osiedlowy parking, a nie reprezentacyjny punkt, było, nie było, turystycznej miejscowości.

Trzcińsko Zdrój © michuss


Trzcińsko Zdrój © michuss


Plan na dalsze km wygląda tak, że chcę dojechać do Gogolic, skąd wiedzie „skrótowy” szlak do Narostu, a dalej przez Witnicę do celu mojej dzisiejszej wycieczki. Znalezienie trasy do Gogolic nie jest trudne, bo odgałęzia się na wysokości zjazdu z krajówki na stare miasto i jest wzrowo oznakowana. Jazda jednak idzie mniej wzorowo, bo wiatr daje się mocno we znaki. Poza tym jest już południe i skwar leje się z nieba niemiłosierny. A droga, akurat tutaj, jak na złość, wiedzie przez odkryte pola, nie widać ani jednego drzewa przydrożnego. Dodatkowo, żeby było ciekawiej jest też długa, bardzo długa prosta uwieńczona solidnym podjazdem. Trochę dopada mnie tu kryzys, ale banan i woda sprawę poprawiają. Po 5 km od Trzcińska docieram wreszcie do Gogolic, gdzie na końcu wioski znajduje się skrzyżowanie w kształcie litery T, oznakowane drogowskazem: w lewo Chełm Górny a w prawo Narost. Jak już wspominałem obieram ten drugi kierunek, delektując się jazdą po nienajlepszej urody bruku. Za słowa opisu niech wystarczy fakt, że prędkość oscylowała w granicach 5-8 km/h, droga w większej części składała się z podjazdu, na szczęście była zadrzewiona, w ramach bonusa na pewnym odcinku znacznie podmyta, ale udało się nie zamoczyć nóg. I tak przez około 5 km.

Droga Narost-Gogolice © michuss


Droga Narost-Gogolice © michuss


Droga Narost-Gogolice © michuss


Droga Narost-Gogolice © michuss


Od Narostu już ekspresowo do Witnicy (po drodze skrzyżowanie Witnica/Warnica), kończąc jednocześnie odcinek wybitnie pod wiatr-teraz powinno już wiać w najgorszym razie z boku.

W Witnicy ucinam sobie pogawędkę ze sklepowym-poruszane tematy: żniwa i krzyż;) Potem już szybkie 7 km w pełnym słońcu i prawie jestem w Moryniu. Prawie, bo tuż przed miasteczkiem zostaję zatrzymany przez defekt sakwy, który, prawdę powiedziawszy, nie był dla mnie szczególnym zaskoczeniem. Otóż urwał się metalowy hak, służący do zamocowania do zaczepu w dolnej części bagżnika. Na szczęście niedawno zamówiłem nowe linki elastyczne do przytrzymywania, więc problem elimnuję za ich pomocą, co kilkaset metrów zatrzymując się i poprawiając ich położenie aż do osiągnięcia optymalnego rozwiązania.

Dodatkową atrakcją na wjeździe do Morynia (a już wjazd sam w sobie jest atrakcyjny sprowadzając najpierw ostro w dół, prawie nad brzeg jeziora Morzycko, a potem wspinając się ostro pod górę) jest alarm chłopaków z miejscowej OSP, którzy mijają mnie jadąc na sygnale do akcji-już nie pamiętam kiedy ostatnio widziałem starą, strażacką tatrę „z dziobem” i leciwego stara w pełnym biegu.

W Moryniu trochę się szwendam, zjadam conieco, wypijam i zaczynam się zastanawiać nad dalszym losem wycieczki. Ponieważ upał zbyt mocno daje mi się we znaki i źle go znoszę weryfikuję pierwotne zamierzenia i decyduję się odpuścić sobie Cedynię i Schwedt. Postanawiam od razu pojechać do Chojny i dalej, przez Swobnicę do Tatynia, skąd tak samo jak przyjechałem, przez Pyrzyce, Koszewo do Stargardu.

Moryń © michuss


Moryń © michuss


Moryń © michuss


Moryń © michuss


Moryń © michuss


Za Moryniem dostaję wreszcie upragniony wiatr w plecy. Podziwiam ciekawe formy wzniesień po lewej stronie drogi (w kierunku Odry) i wysokie pasmo w okolicy, jak przypuszczam, Krajnika. Trasa na dużym odcinku biegnie z góry. Praktycznie aż do Mętna, gdzie należy pojechać w prawo. Tutaj zaczyna się też podjazd, ale niezbyt wymagający. Po wyjechaniu na jego szczyt wpadam na „płaskowyż”, z którego widzę już majaczącą w oddali charakterystyczną wieżę kościoła w Chojnie (jedna z najwyższych za Zachodnim Pomorzu), ciągle odbudowywanego ze zniszczeń wojennych (dach położono zaledwie kilka lat temu). Na tym „płaskowyżu” znajduje się też dawne radzickie lotnisko, z którego Chojna „słynęła” w kraju. Dzisiaj ten teren jest w jakiś sposób zagospodarowany, bo przy prowadzącej do niego drodze znajduje się masa szyldów reklamowych różnych firm.

Chojna © michuss


W Chojnie dopada mnie drugi kryzys, który „trzyma” dłuższą chwilę. Głównie dlatego, że wyjazd jest ostro pod górę, a przy tym trochę się kluczy, żeby go znaleźć. No i oczywiście standard, żadnego drzewa przy drodze. Kawałek za Chojną robi się niewesoło, bo zaczynam się nienajlepiej czuć-pobolewa mnie głowa. Czym prędzej staję więc w cieniu, spijam prawie wszystko co mam i zjadam banana, zaprawiając otwartymi w Moryniu ciastkami zbożowymi z czekoladą. Poza tym chwilę później, w Grzybnie zatrzymuję się przy sklepie, robiąc dłuższy, prawie 20 minutowy postój. Trochę robi mi się nieswojo jak pomyślę ile km jeszcze przede mną. Sytuację trochę poprawia zajście słońca za chmury, które są zwistunem nadciągającego frontu. Od teraz jedzie się przyjemniej, mimo tego, że słońce co jakiś czas i tak przedziera się, i praży.

W Swobnicy drugi raz dzisiaj zmylam drogę, tj. przeoczam zjazd. Około kilometra dalej orientuję się, że powinienem skręcić w prawo, w drogę oznakowaną „Dłusko Gryfińskie”, bo oprócz tego, że prowadzi właśnie tam, to da się nią też dojechać do Piaseczna. Cieszę się, że pojechałem właśnie tędy, a nie przez Banie, po droga miała wyjątkowy klimacik, trochę podobny do tego z trasy Kozy-Ciemnik, ale chyba nie aż tak fajny. Asfalt trochę dziurawy i sporo pod górę, ale i tak zostawia w głowie fajne wspomnienie.

W Piasecznie należy przejechać kawałek (około 1 km) w kierunku Rowu i odbić w lewo na Tatynię. Krótko mówiąc wjeżdżam na drogę, którą jechałbym, gdybym nie wybrał skrótu przez Maruszewo, o którym pisałem wyżej.

Od Tatyni trasa już znana. Niesamowicie pcha mnie wiatr, szczególnie na odcinku od Kozielic do krzyżówki na drodze Banie-Pyrzyce. Gnam na złamanie karku, podciągając nieco średnią, która dzisiaj wygląda fatalnie. Od Pyrzyc umykam ciemnej chmurze, która zwiastuje deszcz. Jadę, jak już wspominałem wzdłuż Miedwia, dopiero w Wierzchlądzie odbijając na Skalin i dalej, na Kluczewo, skąd kręcąc się trochę po mieście dojeżdżam do domu.

Udało się-200 km (z mikroskopijnym haczykiem-fakt) zrobione, pierwszy raz od czterech lat, po raz czwarty w życiu.
Kategoria >200 km, wycieczka


  • DST 218.93km
  • Czas 09:59
  • VAVG 21.93km/h
  • VMAX 47.30km/h
  • Sprzęt Author Stratos
  • Aktywność Jazda na rowerze

Nocna mega-wyprawa do Trzebiatowa

Sobota, 29 lipca 2006 • dodano: 22.04.2010 | Komentarze 0

BOLSZEWO(20.20)-Lębork(21.40/22.00)-St. Dąbrowa(23.22)-Słupsk(0.11)-Sławno(1.49)- Malechowo(2.22)-Sianów(3.17)-Koszalin(3.57)-Ustronie M.(5.54)-Kołobrzeg(6.27)-Zieleniewo(6.57)-TRZEBIATÓW(8.20)



Świt pod Będzinem © michuss


DK 11 pod Kołobrzegiem © michuss


U celu © michuss
Kategoria >200 km, wycieczka


  • DST 226.29km
  • Czas 10:14
  • VAVG 22.11km/h
  • VMAX 43.00km/h
  • Sprzęt Author Horizon
  • Aktywność Jazda na rowerze

Nocą do Trzebiatowa

Niedziela, 8 sierpnia 2004 • dodano: 12.11.2011 | Komentarze 0

WEJHEROWO(21.28)-Lębork(22.54)-Słupsk(1.33)-Sławno(3.00)-Koszalin(5.10)-Ustronie(6.54)-Kołobrzeg(7.23)-TRZEBIATÓW(9.15)

RELACJA Z "PRECLA":

Jest niedziela, 8 sierpnia 2004. Długo planowany wypad rowerowy
zamierzam wcielić dziś w życie. Po przygotowaniu roweru (sakwy, dwa white-ledy
z przodu i dwa czerwone migajace no-name z tylu) zamierzam ruszyc w odwiedziny
do rodziny w zachodnipomorskim Trzebiatowie. Nie byloby w tym nic
nadzwyczajnego, gdyby nie to, ze mieszkam w oddalonym o 226 km Wejherowie (a
raczej Bolszewie kolo Wejherowa), zamierzam dotrzec tam w jeden dzien, a
dokladniej noc. Bo na rower wsiadlem o 21.28.
Szybko kieruje sie na krajowa szostke, do ktorej nie mam daleko. Od
teraz, az do Koszalina dzielnie bede musial przemierzac jej pobocza.
Poczatkowo nie jest jeszcze zupelnie ciemno. Jedzie sie dobrze. Ruch panuje
wyraznie mniejszy, niz w dzien. Sa juz momenty, ze przez dluzszy czas jade
niewyprzedzany przez zaden samochod. Okolo 3 kilometry od domu czeka mnie
podjazd pod tzw. Goscicinska Gore. Bedzie to chyba zarazem ostatni tak "ostry"
podjazd na tej dlugiej trasie.
Dzieki temu, ze jestem calkowicie "swiezy" nie nastrecza on mi
zadnych klopotow. No, trzeba tez dodac, ze nie jest to jakis wymagajacy szczyt
(to po prostu wzgorze morenowe). Po zdobyciu wzniesienia, przy slupku
kilometrowym 287 zeruje licznik etapow, aby sprawdzic dokladnosc wskazan mojej
sigmy. Robi sie coraz ciemniej. Swiatla z przodu lekko oslepiaja, zwlaszcza,
ze kierowcy nie zawsze rezygnuja z drogowych, gdy widza zblizajacy sie z
naprzeciwka rower. Dla rownowagi musze napisac, ze nieskracanie swiatel przez
nadjezdzajacych z tylu, znacznie poprawia widocznosc tego, co przede mna.
W mojej glowie kotluja sie mysli. Czy dam rade, czy jestem chory
psychicznie, decydujac sie na cos takiego, czy bede bezpieczny, czy nie lepiej
zawrocic i polozyc sie do wlasnego lozka? Na szcescie nie ulegam tym
slabosciom mojej natury. Dodatkowo przekonuje mnie to, ze po okolo 8 km od
domu dokonuje zjazdu w gleboka pradoline rzeki Łeby. Pobocze jest ok. Nie ma
zadnych dziur. Ruch niewielki. Jest juz zupelnie ciemno. O 22.03 mijam
Strzebielino. Tu niestety konczy sie pobocze i tak bedzie juz az do Lęborka.
Za wsia wjezdzam w odcinek lesny. Obawiam sie dzikich zwierzat przebiegajacych
przez szose. Na szczescie nie wpada na mnie zadna sarenka, ani inny borsuk ;).
Wczoraj przed zasnieciem przechodzily mnie ciarki na mysl samotnej jazdy przez
las po ciemku. Dzis bez obaw zatrzymuje sie na trawce przy drodze,
przepuszczajac zblizajace sie kolumne samochodow z jakims TIR-em na czele. Za
chwile droga znow pusta. Wiatr w plecy, wiec jedzie sie lekko. Nie widze
licznika, ale dominuje przelozenie 3-6, wiec nie jest zle. 22.14-wjezdzam do
Bozegopola, ktore rownie szybko opuszczam. Przecinam przejazd kolejowy linii
Gdansk-Szczecin. Zdaje sobie sprawe, ze tory znajda sie po mojej lewej stronie
dopiero za Slupskiem... Czy dojade? Nie mam pojecia.
Teraz dalsza meczarnia droga bez pobocza. Raz po raz zjedzam do rowu
puszczajac trabiace ciezarowki. Odczytuje tez SMSa od kumpla z Darlowa, ktory
pisze, ze jestem pieprzniety, ale jakby co to moge dotrzec do Darlowa i u
niego odpoczac. Kolejno mijam Wielistowo (tu do dlaszej jazdy zagrzewa mnie
dwoch facetow, ktorzy z okna krzycza: "Dawaj, dawaj"-przyjaznie macham im
reka, oni sie smieja), Godetowo i o 22.54 zatrzymuje sie na obwodnicy Leborka,
w poblizu fabryki frytek. Tu dokonuje pierwszego napojenia oraz spozycia
banana. Dalej sciezka rowerowa dojezdzam do ronda, za ktorym wracam znow na
droge. Tu z naprzeciwka zbliza sie gosciu w stroju rowerowym na jakims goralu.
Macham mu, ale nie patrzy w moja strone. O 23.10 mijam ostatnie skrzyzowanie
szostki w Leborku i wyjezdzam w ciemnosci odcnika do Slupska. Drogowskaz
zachecajaco pokazuje: "Slupsk 50". No coz, trza jechac.
Teraz jest bardzo ciemno. Ruch maly, wiec razno grzeje przed siebie.
Pobocze w stanie bardzo dobrym. O 23.29 mijam wies Pogorzelice. Za nia ostry
zakret w lewo i wjezdzam po raz drugi w odcinek lesny. Jest lekko pod gorke,
czego nie widac z racji ciemnosci i mgly, ale czuc w oporach roweru... Po
kilkunastu minutach mijam ten paskudny fragment trasy i wyjezdzam na pola,
ciagnace sie po horyzont, a jasno oswietlone polowicznym ksiezycem. Niebo
wspaniale rozgwiezdzone. Znowu jest rowno lub nawet lekko z gorki. O godzinie
0.18 przkeraczam Łupawę, a kawałek dalej, przy skrzyżowaniu z drogą na
Kartuzy, na przeciwko stacji benzynowej zatrzymuje sie na picie, banana, smsa
do dziewczecia i bulke z nutella. Trace w ten sposob jakies 10 minut.
1.32. Mijam slupski ratusz, a o 1.45 opusczam uspione miasto. Ruch
praktycznie zerowy. Smigam teraz w kierunku Sycewic. Tu tuz za przejazdem
kolejowym znowu picie i jedzienie. Po "doladowaniu akumulatorow" jedzie sie
wyraznie lepiej. Wiatr z tylu sie wzmaga. Ostro grzeje i o 2.45 wjezdzam juz
do Slawna. Ludzi na ulicach-0. Grzejac przez miasto o malo co nie wpadam na
zwloki kota. W ostatniej chwili je mijam, cieszac sie swym refleksem ;).
Jeszcze przed chwila niepokoily mnie lekkie zawroty glowy. Teraz nie ma juz po
nich sladu.
Za Slawnem droga wiedzie lekko pod gore. Nie widac tego, ale czuc, co
doluje w kontekscie przed chwila osiaganych, wysokich predkosci... O 3.32
mijam gminne Malechowo. Za ta wsia jest ostro w dol. Rozpedzam sie wiec,
osiagajac tu najwyzsza predkosc podczas calej wyprawy... mizerne 43 km/h.
Przed Sianowem robi sie jasno. Zatrzymuje sie wiec na sniadanko. Staje w
poblizu oryginalnego znaku drogowego. Jedna polowa znajduje sie po lewej
stronie szosy. Jest to tablica z namalowana polowa czerownego kola, w w
srodku, w bialym polu znajduje sie cyfra 7, po prawej zas druga polowa kola i
cyfra 0. Fajno to wezdrzy, jak mawiaja Kaszubi. Po jedzonku siadam na rower i
juz z gory wjedzdzam do Sianowa (godz. 4.40), o malo nie rozbijajac sie na
slupku betonowym, ktory stoi na poboczu.
Za miastem rozpoczyna sie podjazd pod Gore Chelmska (tu tez sprawdzam
stan licznika-slupek 147 km, wskazanie 138,82, czyli zgubilo sie 180 metrow,
to chyba niezle?). Nie jest jednak tak zle, jak myslalem. Szybko wjezdzam na
szczyt wzniesienia, a potem w nagrode z gory do Koszalina (godz. 5.08).
Kolejny postoj na smsa i ubior bluzy, bo zrobilo sie zimno. O 5.32 przejezdzam
pod wiaduktem kolejowym i ruszam na Kolobrzeg. Poczatkowo sciezka rowerowa, a
od Mscic juz asfaltem. Na sciezce rowerowej wyprzedzam rowerzyste. To pierwsze
wyprzedzanie na trasie ;). Sloneczko juz przyjemnie grzeje. O 6.54 mijam
stacje kolejowa w Ustroniu Morskim, a o 7.23 wjezdzam do Kolobrzegu.
Przejezdzam sie sciezka rowerowa biegnaca wzdluz morza. Okolo 7.50 stawiam sie
na dworcu PKP, gdzie konsumuje reszte bananow (2), pozstale bulki i wypijam
jeszcze wody. Dzwonie tez do cioci, informujac ja, ze opuszczam Kolobrzeg i za
poltorej godziny bede w Trzebiatowie.
Jedzie sie lekko. Mam swiadomosc tych ostatnich kilometrow, ktore
zaczynam pieczolowicie odliczac. Pojawia sie silny bol w lydce, a takze nizej,
w okolicach stawu skokowego. O 9.10 wjezdzam do Trzebiatowa ze swiadomoscia,
ze dalej bym chyba nie dal rady dojechac... Psychika? Pewnie tak... Pod
blokiem jestem o 9.20.
Na sniadanko dostaje przepyszna jajecznice, a potem klade sie spac,
co robie do godziny 19.

Podsumowujac:
km: 226,29 km
vśr: 21,87 km/h
czas jazdy: 10h14`
czas drzwi-drzwi: 11h50`
vmax: 43 km/h
Kategoria >200 km, wycieczka