m i c h u s s

avatar Na BSach przebyłem 133994.92 km z prędkością średnią 21.52 km/h.
Więcej o mnie.




Follow me on Strava




button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 711.50km
  • Czas 30:35
  • VAVG 23.26km/h
  • VMAX 65.70km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 19789kcal
  • Podjazdy 3667m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

MPP 2018 cz. 1/2 (Hel-Zawiercie)

Niedziela, 16 września 2018 • dodano: 21.09.2018 | Komentarze 6

MAPA

Początkowo chciałem w tym roku wystartować w BBT. Jednak zmieniłem plany uznając, że bardziej ambitnie będzie wziąć się za rogi z MPP, powszechnie uważanym za jedno z trudniejszych ultra w kraju. Głównie ze względu na tzw. samowystarczalność. Nie wolno zawodnikom korzystać z zorganizowanych przez siebie punktów logistycznych (punkty kontrolne w przypadku tego maratonu są jedynie kropkami na mapie, nie ma tam żadnego jedzenia ani picia). Nie wolno też przed startem organizować sobie noclegów, za to można mieć listę agro z numerami telefonów. To, między innymi, umieściłem sobie na ściągawce przyklejonej do górnej rury ramy :) A obok tej ściągawki pożyczona od 4gotten torba pod górną rurę - dzięki Daniel, bez niej byłoby licho!

Start o godzinie 9.00 spod latarni morskiej w Helu 15 września, w sobotę. Prowadzi nas radiowóz policyjny. Drugi jedzie z tyłu i zamyka kolumnę. Mowa była o tempie 25 km/h, jednak bardzo szybko rzeczywistość okazuje się inna i piłujemy po 30-35 km/h aż do samego Władka. Skupiam się tylko na tym, by trzymać się grupy przede mną. Ci, co jadą wolniej zostaną wyprzedzeni nawet przez ten zamykający kolumnę radiowóz - na pewno ma to fatalny wpływ na morale. Efekt tej szybkiej jazdy jest jednak taki, że we Władku meldujemy się po godzinie. Szybko.

Za miastem rozdzielamy się wedle uznania. I tak składa się, że jadę razem z czerkawem, co było zaplanowane już od wielu miesięcy. Jako jedni z nielicznych wybieramy ścieżkę rowerową zamiast DW213 i nią toczymy się aż do drugiego przejazdu w Sławoszynie. Kawałek dalej, zaraz za Krokową na podjeździe dochodzimy Marcela Gawrona. I razem z nim jedziemy aż do Kasubskiego Oka gaworząc sobie miło. Tu króciuteńki postój, woda, chyba jakiś batonik i dalej w drogę. W Rybskiej Karczmie mam nieprzyjemne zdarzenie, które potem - kropka w kropkę - powtórzy się w Wielu. Oglądam się za siebie, a gdy odwracam głowę spostrzegam, że jadę prosto w grząskie pobocze. Jakoś udaje mi się poczekać z wypięciem na bardziej stabilny grunt i staję na swoich nogach kawałek dalej. Uff... Droga do Bolszewa niestety bardzo ruchliwa i z wariackimi kierowcami (podobni będą potem dopiero w górach).

Na światłach w Gościcinie spotykamy grupkę, w której jest miedzy innymi Anita Ignaczak. Oprócz niej chyba dwóch panów. Zostawiamy ich za sobą i pniemy się w górę tak dobrze mi znanym, pokonywanym rok temu bardzo często na Hance podjazdem pod Górę Gościcińską. Wiatr daje ostro popalić i na dużej części trasy tego dnia będzie przeszkadzał. Wiał z zachodu i południowego zachodu.

Kolejny postój przy sklepiku w Wyszecinie. Zastajemy to górala nizinnego, co mnie dziwi, bo on zawsze szybko jeździ. Okazuje się, że miał wypadek, kolega jadący w peletonie wyprzedzał go z prawej strony, doszło do nieporozumienia i kilka osób wylądowało na asfalcie. Wszyscy, oprócz górala, mogli otrzepać się i pojechać dalej. Niestety w jego przypadku mocno uszodził się rower, a i on sam był mocno oszlifowany.

Kolejne km to, jak wspomniałem, dobrze znane mi drogi rodzinnych stron. Za Strzepczem znajomi urządzają mi punkt powitalny. Korzystają na tym też czerkaw i chyba żubr - tzn. na machaniu, bo to była jedyne co nam ofiarowali, wszystko zgodnie z regulaminem. Potem od Mirachowa długi i nużący podjazd przez las. Tutaj przekracza się dość znacznie barierę 200 m n.p.m. W Łączyńskiej Hucie Żubr o mało nie zostaje rozwalony przez włączające się z bocznej drogi auto. A w Żurominie, kawałek dalej, poinformowani rodzice koleżanki wymachują w moją stronę radośnie :)

No i po 15 jesteśmy w Kościerzynie, gdzie zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami stajemy na obiad. Robi to też kolega, który krótko za Kościerzyną wyrwie do przodu - łudził się pewnie, że jedziemy szybciej, jego tempem ;) Pizza i bezalholowe piwo stawiają na nogi i po 40 minutach jedziemy dalej już we dwóch i tak pozostanie na dobrą sprawę aż do końca. Nudne, ale dość spokojne asfalty Borów Tucholskich towarzyszą nam aż do Tucholi. W międyczasie jeszcze w Czersku krótki postój na orlenie i dalej wio.

 W Tucholi jedynie krótka pauza na rynku i to był błąd, bo do kolejnej większej miejscowości z otwartym sklepem było daleko, a nam kończyła się woda. Pozorna oszczędność, która uzmysłowiła, przynajmniej mi, jak ważne jest rozsądne planowanie w przód. W tych okolicach, a więc między Tucholą a Nakłem rozchorowuje się żołądkowo  czerkaw. Początkowo nie jest bardzo źle, ale potem dochodzą silne wymioty. W Mroczy spędzamy 40 minut pod żabką, gdzie pijemy, a czerkaw dochodzi do siebie. W pełni udaje się to dopiero za Nakłem. Tu dotarliśmy wprawdzie o 23.55, więc udaje się na ostatnią chwilę złożyć zamówienie w McD, ale cóż z tego skoro czerkaw jest na tyle niechętny konsumpcji, że swoją kanapkę zostawia. Kawałek dalej, na orlenie, prosi obsługę o herbatę, potem znów aplikuje sobie solidną dawkę wymiotów za toi-toiem i w pewnej chwili wychodzi zza niego jak nowonardzony zarządzając odjazd. Wspaniale :)

Nocno poranne kilometry się dłużą. Paweł walczy ze snem głośno śpiewając, odpala też muzyczkę z telefonu. Na chwilę przystajemy na orlenie w Łabiszynie. Potem robimy to samo w Goryszewie, zaraz za PK w Mogilnie. Gdy z tej stacji ruszamy to w zasadzie już świta i wczesnym rankiem osiągamy Słupcę - tu, też na orlenie, coś na kształt śniadania. Czuć już zapach niedoległego Kalisza, który jest już na 500 km, a więc za półmetkiem trasy. W tymże, najstarszym polskim mieście również spotykam znajomych, którzy wesoło nam machają. Stajemy na parę słów. Bardzo to miłe, ładujące akumulatory, szczególnie po wielu godzinach monotonnej jazdy.

Na obiad wybieramy sobie knajpę Ajlo, gdzie dostajemy po porcji sytego spaghetti carbonara. Świetnie zrobione, kaloryczne danie, które bardzo długo będzie "trzymać".

Najgorszy odcinek pod względem nawierzchni właśnie na nas czeka. Od Kalisza do Pajęczna było sporo zniszczonych odcinków. Najgorsze, że o ile podjazd można sobie sprawdzić w nawigacji i wiedzieć kiedy się mniej więcej skończy o tyle na takich drogach nic nie wiadomo - czy to jeszcze 2 km  czy może 22... Do Złoczewa w każdym razie dojeżdżamy jakoś przed 16. Tu robie użytek z swoich numerów telefonów na agro i dzwonię do pani z Zawiercia, która ma kwaterkę zlokalizowaną dokładnie przy trasie maratonu na ulicy Pomrożyckiej bodajże 73. Pani obdarza nas zaufaniem - ustaliłem z nią przez telefon gdzie schowa klucze do domu (nie mieszka w nim), a zapłatę mamy uregulować zostawiając pieniądze na stole! Po tych ustaleniach jazda od razu nabiera, przynajmniej dla mnie, bardziej żwawego charakteru. Poza tym człowiekowi towarzyszy spokój, bo ma cel, do którego jedzie. Wprawdzie 140 km do przejechania od 16.30 to jest kawałek, ale nie ma bata - by sensownie zmieścić się z zapasem w limicie musimy dotrzeć w niedzielny wieczór/noc w Jurę. I plan ten realizujemy, dostając przy okazji mocno w kość na hopkach przedzawierciańskich. Trochę zweryfikowały nasze plany i dzień kończy się tak, że zamiast o 23 wylądować w agro lądujemy tam koło 1. Szybki prysznic, czyste ciuchy i do spania na 3,5 godziny :)

1. Podnosząca na duchu rozpiska najważniejszych punktów na trasie


2. Długie noce wrześniowe

3. Świt gdzieś przed Słupcą


4. "A ja tam, mamo, tam, gdzie już bliżej niźli dalej", czyli połowa trasy w nogach :) Łąki w okolicach Chocza.


5. Uczta w Ajlo w Kaliszu




Komentarze
leszczyk
| 11:13 wtorek, 9 października 2018 | linkuj W końcu przeczytałem, co za epicki dystans na jeden zasiad... Dramatyczne są chwile takich zatruć lub niedyspozycji, niesamowity hart ducha trzeba mieć, zeby to przezycięzyć.
michuss
| 20:11 niedziela, 23 września 2018 | linkuj Dzięki!
strus
| 14:30 niedziela, 23 września 2018 | linkuj Tylko można Tobie składać WIELKIE gratulacje i ukłony.
Trollking
| 21:37 sobota, 22 września 2018 | linkuj Kosmos... A lektura rewelacyjna :)
yurek55
| 19:50 sobota, 22 września 2018 | linkuj Dobrze się czyta.
tunislawa
| 19:17 sobota, 22 września 2018 | linkuj niesamowite wyzwanie ...jestescie besciaki !
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!