m i c h u s s

avatar Na BSach przebyłem 133994.92 km z prędkością średnią 21.52 km/h.
Więcej o mnie.




Follow me on Strava




button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 694.40km
  • Czas 28:32
  • VAVG 24.34km/h
  • VMAX 51.50km/h
  • Kalorie 11412kcal
  • Podjazdy 2329m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bałtyk Bieszczady Tour 2016 - rozdział pierwszy

Sobota, 20 sierpnia 2016 • dodano: 25.08.2016 | Komentarze 11

MAPA

O BBT słyszłałem od dawna. Jak większości ludzi pomysł przejazdu przez Polskę po przekątnej w formule non-stop wydawał mi się czymś kosmicznym i absolutnie nieosiągalnym. Pamiętam jak czytałem relacje 4gottena z 2012 roku, gdy pojechał obejrzeć śmiałków na PK do Płot i jak potem robił wszystko, by w 2014 wystartować. Ja sobie odpuściłem, bo stwierdziłem, że i tak nie dam rady. A nawet jakbym dał to nuda mazowieckich szos mnie zabije ;) Gdy Danielowi udało się ukończyć wyścig zaświtał mi pomysł, by może jednak spróbować. Dodatkowo zmotywowała mnie eranis. I tak od myśli do myśli, od wątpliwości do wątpliwości doszedłem do tego, że w 2016 startuję :)

By to zrobić niestety nie można przyjść tam z ulicy. A może i stety - dzięki temu odsetek wycofanych jest co roku niewielki. Widać, że na starcie nie stają przypadkowi ludzie, tylko tacy, którym naprawdę na tym zależy. Pierwszą kwalifikacją w 2016 był Parczew z tamtejszym maratonem Piękny Wschód na przełomie kwietnia i maja. Udało się, przejechałem trasę w wyznaczonym limicie, dzięki czemu w drugiej kwalifikacji, Pierścieniu Tysiąca Jezior, jechałem na luzie ze świadomością, że nie trzeba bardzo się spieszyć.

Do Świnoujścia docieramy  w bardzo licznej grupie rowerzystów. W regio z Poznania mogło być nawet 20 rowerów. Jak już pisałem nie spotkało się to z przychylnym podejściem kierownika pociągu, ale na szczęście ubłagany odpuścił. A gdy on już to zrobił pojawiła się namolna matka z dzieckiem, które zaczęła stwarzać problemy. Na szczęście chwilę później dziecko zaczęło stwarzać problemy i szybko wektor złości przekręcił się o 180 stopni :P

Na odprawie technicznej poprzedzającej start zostajemy poinstruowani o wszystkich szczegółach, także sposobie pokonania konkretnych odcinków w miastach. Poza tym przewinienia i kary jakie grożą za ich dokonanie, itd. Po wszystkim zaplanowana była jeszcze masa krytyczna, ale odpuszczamy sobie udział w niej, w zamian robiąc zakupy na jutro na śniadanie.

Noc poprzedzająca start minęła na szczęście spokojnie mimo wysokiego poziomu adrenaliny. Dziewcznyny (A. i st.p.) startują dużo wcześniej, więc z mojego spania do 8 za dużo nie wychodzi. Wstajemy wszyscy razem przed 7, kawa, śniadanie, "wyprawiam" je w drogę, a potem sam się szykuję dziesiątki razy przekładając różne rzeczy z podsiodłówki do worka na przepak i odwrotnie. W końcu po 9 ruszam, po drodze kupując sobie jeszcze skarpety na zapas :P

Przy promie jestem 50 minut przed startem. Rozmawiam sobie najpierw z hansglopke`m, a potem z magią, oboje z forum. Na 10 minut przed odjazdem obsługa mocuje mi gpsa, potem podjeżdżam na start. Sędzia głowny ogląda rower ze wszystkich stron, czy wszystkie elementy przymocowane i przyklejone. Wszystko gra, ryk syreny promu Bielik i można jechać w góry ;) Startuję w kategorii solo. Mimo to wypuszczani jesteśmy w grupkach 5 osobowych, a w czasie wyjazdu z miasta mamy się rozdzielić tak, by odstęp między nami wynosił przynajmniej 100 metrów. Plan udaje się wykonać z nawiązką, ja spokojnym, swoim tempem toczę się z tyłu, a za mną jedzie Łukasz Łapa, z którym przejechaliśmy razem, zrządzeniem losu, cały Piękny Wschód od początku do końca. Oczywiście dzieli nas regulaminowa odległość, przemnożona zapewne przez 2 albo i 3. Do Wolina pagórki na trójce, ruch znośny. Przy zjeździe z wyspy po wiatrakach widać, że niemal nie wieje. A jeżeli już to z południa. Nie jest źle. Chociaż sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie i już przed Płotami dokuczały mocne podmuchy. Tuż przed tym miastem doganiam Kota, która nienajlepiej się czuje i spokojnie toczy się przed siebie. Przez jakiś czas widzę ją te 200-300 metrów przed sobą, lecz nie mam śmiałości wyprzedzać pomny jej talentu do szybkiej jazdy oraz doświadczenia w takich imprezach. W końcu dochodzę jednak do wniosku, że trzeba przemiłą koleżankę "łyknąć" i czynię to na krótko przed skrzyżowaniem z drogą z Gryfic. Spotykamy się chwilę później na punkcie (godz. 13.45), robimy zdjęcia, z tym, że ja odjeżdżam pierwszy, a na punkcie zostają jeszcze między innymi Kot i hansglopke.

Zaraz za rondem w Płotach zjeżdżam w zatokę i wkładam sobie do uszu słuchawki. To kolejna zaleta jazdy solo - można bezproblemowo posłuchać muzyki. A miałem dobrą - niezastąpiony kolega Sławek z pracy, którego pozdrawiam za smsowy doping w czasie jazdy, dał mi do zgrania płytę Andrzeja Zauchy. Znałem kilka piosenek, teraz znam dużo więcej, a ta pod tytyłem "Jak na lotni" towarzyszyła mi podczas tego wyjazdu często, np. na odcinku z Ustrzyk D do G leciała niemal non-stop, a jest stworzona do takich okoliczności: KLIK

W Drawsku (16.06) częstuję się dużą ilością słodkiej herbaty z sokiem malinowym. Wypijam chyba z litr tego nektaru, bez wyrzutów sumienia, bo za nami jedzie już niewiele osób, a na punkcie nadal znajduje się niemal pełen, wielki gar. Do tego świetna kanapka z jakąś dobrej jakości wędliną, coś słodkiego i po 20 minutach ruszam na kolejny punkt, do Piły, który oddalony jest o ponad 100 km. Droga najpierw wiedzie pagórkowatymi terenami Poligonu Drawskiego aż do Kalisza Pomorskiego, a potem już DK10, którą docieramy aż pod Toruń.

Tej krajówki obawiałem się trochę, ale szczęśliwie ruch był niewielki, a kierowcy zachowywali przesadną wręcz ostrożność. Jadę w zasadzie nie zatrzymując się. Dopiero przed Wałczem staję na chwilę, by włączyć oświetlenie z tyłu i założyć lampę i baterię na przód. Potem musiałem jeszcze dwa razy stanąć i poprawić baterię, bo jeździła po górnej rurze, ale w końcu udaje się to zrobić jak należy ;) Za Wałczem pupłapka dla jadąych bez nawigacji - odbijamy w wąską drogę w prawo, porzucając na jakiś czas "dziesiątkę". Nowa droga jest węższa, trochę gorszej jakości i dodaje sporo więcej przewyższeń. Za to od pewnego momentu do samej Piły jest niemal cały czas w dół.

W mieście okazuje się, że punkt kontrolny (20.20) po mału się zwija. Pytam czy nie poczekają na jadących za nami ludzi, a trochę ich jest. Nie, nie poczekają. Mieli być do 19.30, a jest już prawie 21. Poza tym strasznie gryzą tam komary. Pojawiają się jakieś niewyobrażalne wręcz ilości. Nie można spokojnie niczego zjeść. Jednak ja kuszę się jeszcze na 2 gałki loda z pobliskiej, zachwalanej przez policjantów lodziarni.

Wyjazd nudną na tym odcinku jak flaki z olejem dziesiątką. Dobrze, że zapadł zmrok, bo przynajmniej nie widać tych obłędnie długich prostych. Jedynie mapa w garminie zdradza, że w dzień musi tu być cholernie monotonnie. Podczas jazdy odbieram smsy od znajomych, które dowodzą, że wreszcie moje urządzenie ruszyło i jestem widoczny w monitoringu. Pozostały odcinek do Kruszyna, do motelu Chata Skrzata (23.43) mija mi jak z bicza strzelił. Tamże myję twarz, prowadzę miłą rozmowę z panią wydającą posiłki, zjadam i wypijam co moje, kupuję sobie dodatkowo pepsi i sok pomidorowy, dobieram dlugi rękaw i nogawki, a na koniec wsiadam na rower i mknę przez równie nudny co poprzedni odcinek przez lasy aż do opłotek Torunia.

Na tym punkcie (3.00) po raz pierwszy wpadam na starsząpanią, która startowała sporo przede mną. Z tym, że ona z kompanami akurat wychodzi, ja zaś siadam i zabieram się za konsumpcję bodajże rosołu. Potem jeszcze kawa, garść słodyczy, rozmowa z policją, która akurat przyjechała, w tym z najładniejszą policjantką jaką widziałem w swoim życiu, i wyjazd na odległy o 80 kilka kilometrów punkt w Dębie Polskim.

Tutaj droga zminęła mi szybko. Przed Włocławkiem zaczyna świtać, jadę swoim, dość szybkim tempem, łykając raz po raz rowerzystów z kategorii open. We Włocławku znużony całonocną jazdą nie spostrzegam w garminie zjazdu z głównej ulicy, więc potem kluczę nieco po jednokierunkowych jezdniach, by w końcu ślad złapać. To było jedyne miejsce gdzie zbłądziłem, ale jak to zwykle bywa przez własną nieuwagę.

Kolejne kilometry to już zapach zbliżającego się dużego punktu w Dębie Polskim - widzę, że po lewej mam Wisłę, ale wysoki wał wszystko zasłania. Na szczęście kilkanaście kilometrów dalej widok będzie znacznie lepszy.

W samym Dębie (6.58) dostaję zupę, chyba pomidorową oraz kotleta z surówką i ziemniakami. Pyszny. Po konsumpcji Janek Doroszkiewicz namawia mnie, bym wziął sobie prysznic. Początkowo nie chcę, ale potem się decyduję, tym bardziej, że od starszej wysępiłem maść na odparzenia. I był to dobry pomysł ten prysznic. Mimo tego, że z powrotem ubrałem spocone ciuchy czułem się dużo bardziej świeżo i rześko. Oprócz starszejpani spotykam tutaj także eranis, która właśnie odjeżdża, mówiąc, że od Drawska nic nie je i wymiotuje.

Nastrój po ruszeniu mam rewelacyjny. Całości dopełaniają piękne widoki po lewej stronie na dolinę Wisły, a rzekę mam niemal na wyciągnięcie ręki. Niestety gdzieś tutaj rozpoczął mnie kłuć Achilles. Początkowo lekko, tylko przy mocniejszym dociśnięciu pedałów, ale z czasem, z tego co pamiętam od Sochaczewa, jest już gorzej. Póki co mijamy jednak wyjątkowo nieprzyjazną dla szoszonów gminę Łąck, gdzie wybudowano wzdłuż naszej szosy asfaltową DDRkę. Nie nadaje się jednak zupełnie do wykorzystania, bo korzenie drzew zrobiły potworne muldy. Zjeżdzam więc na asfalt, a wyrozumiali kierowcy ani razu nie trąbią. Nie ukrywam, że wyczekuję końca tego koszmaru (gminy Łęcko) i wjazdu na teren giminy Gąbin. Po chwili dostaję nagrodę - wjeżdżamy nie tylko do gminy, ale i samego miasteczka, gdzie w samym centrum, w reprezentacyjnym miejscu pod kościołem stoi namiot z leżankami i stół panów z miejscowej OSP (9.37). Spędzam tutaj ładnych parę chwil zupełnie niepotrzebnie. Ale Horalky nugatowe... Bdb :P

Odcinek do Sochaczewa bez historii. Pamiętam tylko, że wiatr bardzo pomagał, że spadły tu na mnie pierwsze krople deszczu podczas maratonu, ale był to deszcz lichy, ledwo odczuwalny. Pamiętam też bardzo duży ruch ciężarówek na jakimś, na szczęście dość krótkim, odcinku, pamiętam godzinę 12 pod jakimś lokalnym sklepikiem, gdzie kupuję sobie sok pomidorowy i dwa jogurty (ależ ryzykowna mieszanka) i pamiętam potworny spadek morale na wyjeździe z miasta, gdzie dostałem wiatrem w twarz, a silniejsze depnięcie na pedały powodowało silny ból lewego Achillesa. Jakoś się jednak wlokę poboczem aż do Wiskitek, a potem wtaczam się dostojnie, wraz z czarną chmurą za plecami na PK (13.15). Pierwszy, o ile dobrze pamiętam, z serwisowaniem roweru. Poprosiłem o przesmarowanie łańcucha, a sam zająłem się zjadaniem arbuza i, podobno felernego, makaronu z sosem - mnie nie zaszkodził. Po zrobeniu co do mnie należało ruszam. I niemal od razu za rogatkami miasta rozpoczyna się regularna ulewa. W zamieszaniu wpadam omyłkowo na "eSkę", ale natychmiast zawracam i jadę już jak należy. Tyle, że coraz bardziej moknę. W końcu po paru kilometrach znajduję pustą wiatę przystankową, gdzie przez 20 minut przygotowuję się do ulew. Wszystko ląduje w dwóch workach na śmieci. Niestety, i tak nie zapobiegło to temu, że spora część rzeczy była wilgotna. Chwilę zajmuje mi też przepięcie numeru na kurtkę, którą będę miał na sobie już do samego końca. Potem ruszam nie zważając na ten cholerny deszcz. Jest to o tyle łatwe, że wiatr pomaga, a w dodatku jest ciepło. Leje do samych Białobrzegów (17.35), gdzie pożyczam od jednego z braci Piekarskich trochę sudocremu. Ależ dało mi to wtedy ulgę.

Okropnie ciężko wychodzić na ulewę, ale wyjścia nie ma - 70 km do Iłży trzeba przejechać. Początkowo nic nie zapowiada nadchodzących problemów. Dość długo jedzie się wzdłuż S7 drogą techniczną, ale niestety w końcu w tym deszczu trzeba wyjechać na główną drogą. I nią, przez "naście" kilometrów tłoczyć się z samochodami aż do Radomia.

W mieście kieruję się nie wiedzieć czemu na DDRki. Wyglądają całkiem zachęcająco, asfaltowe... Jednak przez jedną z nich niemal nie wypieprzyłem się na zbity pysk - przed skrzyżowaniami są łukowato wygięte, a od chodnika oddzielone niziutkim krawężnikiem. Jest jednak na tyle wysoki, że rowerem zarzuciło, ja zdążyłem się szybko wypiąć, wyciągnąć nogi i uratować du*ę...

Wyjazd z Radomia w stronę Iłży opisywali już wszyscy - w tych warunkach, a więc po zmroku i w strugach deszczu, z setkami tirów to proszenie się o wypadek. Jadę przerażony (a nie boję się ruchu) i niecierpliwie wyczekuję Moyi. A. przysyła mi smsa, że w pokoju, w którym odsypia jest wolne łóżko. Wpadam tam (21.37) i okazuje się, że nadal tak jest - to sprawia, że decyduję się na dłuższy postój, kilka godzin snu, najlepiej do rana. Poza tym prysznic, czyste i suche ciuchy z przepaku, mokre z powrotem do worka, obiad i spać. Cóż z tego, że emocje są na tak wysokim poziomie, że od 22 do 5.30 zmrużyłem oczy na godzinę, a tak to przewalałem się z boku na bok i słuchałem kolegów na korytarzu, głównego sędziego pilnującego na zewnątrz rowerów i bagaży i mierzącego siły z jakimś menelem, który chciał wziąć rower. Oprócz tego towarzyszyła mi myśl, że powinienem jechać, a nie leżeć, ale z drugiej strony, przy pierwszym razie wolałem pojechać asekuracyjnie, bo reakcji organizmu na dwie noce bez snu nie znam i nie chciał bym się nieprzyjemnie naciąć.

Jednym słowem plan dwóch pierwszych dni został zrobiony. Trafiam do zajazdu Moya nawet szybciej niż planowałem.


















Komentarze
michuss
| 15:16 poniedziałek, 5 września 2016 | linkuj Dzięki, Teresa. Twoja zwięzła relacja też oddała ducha BBT ;)
mimoza
| 11:04 środa, 31 sierpnia 2016 | linkuj Gratuluję ! Świetnie napisane :)
michuss
| 20:52 niedziela, 28 sierpnia 2016 | linkuj Dziękuję wszystkim! :) I tak - zdecydowanie wyprawa życia, mam nadzieję, że nie ostatnia, bo to wciąga. Dla tej ostatniej prostej z Dolnych do Górnych warto się przemęczyć, dla tego wyrzutu endorfin na mecie... No warto :)

Personaliów policjantki nie znam, ale była naprawdę przecudnej urody. Oko by Wam zbielało :P
strus
| 13:46 niedziela, 28 sierpnia 2016 | linkuj WIELKIE GRATULACJE!!!!! ja chciał na swoją 50-tkę spróbować się z tym słynnym maratonem ale niestety to już nie dla mnie.
davidbaluch
| 06:26 niedziela, 28 sierpnia 2016 | linkuj Podziw. Ogromny!!
jurektc
| 06:03 niedziela, 28 sierpnia 2016 | linkuj Gratki Michał !!
Trendix
| 10:09 sobota, 27 sierpnia 2016 | linkuj Powtórne gratulacje Michał :) lecę czytać drugą część :)
mors
| 20:30 piątek, 26 sierpnia 2016 | linkuj Godzina snu... ja bym spał ze 12. ;]
PS. a personalia tej policjantki!?!?!? ;p
Trollking
| 15:55 piątek, 26 sierpnia 2016 | linkuj Super relacja... a w sumie początek, bo jeszcze coś czuję czekają smaczki :)

Już oczywiście gratuluję, zresztą smsem już to zrobiłem, ale przynajmniej te gratulacje pozostaną dla potomnych :)

Co tam było z tą policjantką... :)
leszczyk
| 06:47 piątek, 26 sierpnia 2016 | linkuj Faktycznie, pamięć komputerowa - nie gorsza od fantazji, wytrwałości i sportowej formy ! Okazuje się, że czasem dotarcie na start pociagiem może być trudniejsze od przejechania rowerem 1008 km ;-)

"Przy pierwszym razie" - hmmm, czyżby wirus BBT już na dobre zagnieździł sie w twoim ciele ;-) ?

Wielkie gratulacje, podziwiam.
marekburdzy
| 04:28 piątek, 26 sierpnia 2016 | linkuj Jeszcze raz gratuluję
Jestem pod wrażeniem szczegółowego opisu masz dobrą pamięć!
Czekam na relacji cd:)
Wyprawa źycia co?
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!