m i c h u s s

avatar Na BSach przebyłem 133994.92 km z prędkością średnią 21.52 km/h.
Więcej o mnie.




Follow me on Strava




button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

>300 km

Dystans całkowity:7954.36 km (w terenie 26.60 km; 0.33%)
Czas w ruchu:333:59
Średnia prędkość:23.82 km/h
Maksymalna prędkość:65.70 km/h
Suma podjazdów:30949 m
Maks. tętno maksymalne:176 (92 %)
Maks. tętno średnie:146 (76 %)
Suma kalorii:135220 kcal
Liczba aktywności:17
Średnio na aktywność:467.90 km i 19h 38m
Więcej statystyk
  • DST 694.40km
  • Czas 28:32
  • VAVG 24.34km/h
  • VMAX 51.50km/h
  • Kalorie 11412kcal
  • Podjazdy 2329m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bałtyk Bieszczady Tour 2016 - rozdział pierwszy

Sobota, 20 sierpnia 2016 • dodano: 25.08.2016 | Komentarze 11

MAPA

O BBT słyszłałem od dawna. Jak większości ludzi pomysł przejazdu przez Polskę po przekątnej w formule non-stop wydawał mi się czymś kosmicznym i absolutnie nieosiągalnym. Pamiętam jak czytałem relacje 4gottena z 2012 roku, gdy pojechał obejrzeć śmiałków na PK do Płot i jak potem robił wszystko, by w 2014 wystartować. Ja sobie odpuściłem, bo stwierdziłem, że i tak nie dam rady. A nawet jakbym dał to nuda mazowieckich szos mnie zabije ;) Gdy Danielowi udało się ukończyć wyścig zaświtał mi pomysł, by może jednak spróbować. Dodatkowo zmotywowała mnie eranis. I tak od myśli do myśli, od wątpliwości do wątpliwości doszedłem do tego, że w 2016 startuję :)

By to zrobić niestety nie można przyjść tam z ulicy. A może i stety - dzięki temu odsetek wycofanych jest co roku niewielki. Widać, że na starcie nie stają przypadkowi ludzie, tylko tacy, którym naprawdę na tym zależy. Pierwszą kwalifikacją w 2016 był Parczew z tamtejszym maratonem Piękny Wschód na przełomie kwietnia i maja. Udało się, przejechałem trasę w wyznaczonym limicie, dzięki czemu w drugiej kwalifikacji, Pierścieniu Tysiąca Jezior, jechałem na luzie ze świadomością, że nie trzeba bardzo się spieszyć.

Do Świnoujścia docieramy  w bardzo licznej grupie rowerzystów. W regio z Poznania mogło być nawet 20 rowerów. Jak już pisałem nie spotkało się to z przychylnym podejściem kierownika pociągu, ale na szczęście ubłagany odpuścił. A gdy on już to zrobił pojawiła się namolna matka z dzieckiem, które zaczęła stwarzać problemy. Na szczęście chwilę później dziecko zaczęło stwarzać problemy i szybko wektor złości przekręcił się o 180 stopni :P

Na odprawie technicznej poprzedzającej start zostajemy poinstruowani o wszystkich szczegółach, także sposobie pokonania konkretnych odcinków w miastach. Poza tym przewinienia i kary jakie grożą za ich dokonanie, itd. Po wszystkim zaplanowana była jeszcze masa krytyczna, ale odpuszczamy sobie udział w niej, w zamian robiąc zakupy na jutro na śniadanie.

Noc poprzedzająca start minęła na szczęście spokojnie mimo wysokiego poziomu adrenaliny. Dziewcznyny (A. i st.p.) startują dużo wcześniej, więc z mojego spania do 8 za dużo nie wychodzi. Wstajemy wszyscy razem przed 7, kawa, śniadanie, "wyprawiam" je w drogę, a potem sam się szykuję dziesiątki razy przekładając różne rzeczy z podsiodłówki do worka na przepak i odwrotnie. W końcu po 9 ruszam, po drodze kupując sobie jeszcze skarpety na zapas :P

Przy promie jestem 50 minut przed startem. Rozmawiam sobie najpierw z hansglopke`m, a potem z magią, oboje z forum. Na 10 minut przed odjazdem obsługa mocuje mi gpsa, potem podjeżdżam na start. Sędzia głowny ogląda rower ze wszystkich stron, czy wszystkie elementy przymocowane i przyklejone. Wszystko gra, ryk syreny promu Bielik i można jechać w góry ;) Startuję w kategorii solo. Mimo to wypuszczani jesteśmy w grupkach 5 osobowych, a w czasie wyjazdu z miasta mamy się rozdzielić tak, by odstęp między nami wynosił przynajmniej 100 metrów. Plan udaje się wykonać z nawiązką, ja spokojnym, swoim tempem toczę się z tyłu, a za mną jedzie Łukasz Łapa, z którym przejechaliśmy razem, zrządzeniem losu, cały Piękny Wschód od początku do końca. Oczywiście dzieli nas regulaminowa odległość, przemnożona zapewne przez 2 albo i 3. Do Wolina pagórki na trójce, ruch znośny. Przy zjeździe z wyspy po wiatrakach widać, że niemal nie wieje. A jeżeli już to z południa. Nie jest źle. Chociaż sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie i już przed Płotami dokuczały mocne podmuchy. Tuż przed tym miastem doganiam Kota, która nienajlepiej się czuje i spokojnie toczy się przed siebie. Przez jakiś czas widzę ją te 200-300 metrów przed sobą, lecz nie mam śmiałości wyprzedzać pomny jej talentu do szybkiej jazdy oraz doświadczenia w takich imprezach. W końcu dochodzę jednak do wniosku, że trzeba przemiłą koleżankę "łyknąć" i czynię to na krótko przed skrzyżowaniem z drogą z Gryfic. Spotykamy się chwilę później na punkcie (godz. 13.45), robimy zdjęcia, z tym, że ja odjeżdżam pierwszy, a na punkcie zostają jeszcze między innymi Kot i hansglopke.

Zaraz za rondem w Płotach zjeżdżam w zatokę i wkładam sobie do uszu słuchawki. To kolejna zaleta jazdy solo - można bezproblemowo posłuchać muzyki. A miałem dobrą - niezastąpiony kolega Sławek z pracy, którego pozdrawiam za smsowy doping w czasie jazdy, dał mi do zgrania płytę Andrzeja Zauchy. Znałem kilka piosenek, teraz znam dużo więcej, a ta pod tytyłem "Jak na lotni" towarzyszyła mi podczas tego wyjazdu często, np. na odcinku z Ustrzyk D do G leciała niemal non-stop, a jest stworzona do takich okoliczności: KLIK

W Drawsku (16.06) częstuję się dużą ilością słodkiej herbaty z sokiem malinowym. Wypijam chyba z litr tego nektaru, bez wyrzutów sumienia, bo za nami jedzie już niewiele osób, a na punkcie nadal znajduje się niemal pełen, wielki gar. Do tego świetna kanapka z jakąś dobrej jakości wędliną, coś słodkiego i po 20 minutach ruszam na kolejny punkt, do Piły, który oddalony jest o ponad 100 km. Droga najpierw wiedzie pagórkowatymi terenami Poligonu Drawskiego aż do Kalisza Pomorskiego, a potem już DK10, którą docieramy aż pod Toruń.

Tej krajówki obawiałem się trochę, ale szczęśliwie ruch był niewielki, a kierowcy zachowywali przesadną wręcz ostrożność. Jadę w zasadzie nie zatrzymując się. Dopiero przed Wałczem staję na chwilę, by włączyć oświetlenie z tyłu i założyć lampę i baterię na przód. Potem musiałem jeszcze dwa razy stanąć i poprawić baterię, bo jeździła po górnej rurze, ale w końcu udaje się to zrobić jak należy ;) Za Wałczem pupłapka dla jadąych bez nawigacji - odbijamy w wąską drogę w prawo, porzucając na jakiś czas "dziesiątkę". Nowa droga jest węższa, trochę gorszej jakości i dodaje sporo więcej przewyższeń. Za to od pewnego momentu do samej Piły jest niemal cały czas w dół.

W mieście okazuje się, że punkt kontrolny (20.20) po mału się zwija. Pytam czy nie poczekają na jadących za nami ludzi, a trochę ich jest. Nie, nie poczekają. Mieli być do 19.30, a jest już prawie 21. Poza tym strasznie gryzą tam komary. Pojawiają się jakieś niewyobrażalne wręcz ilości. Nie można spokojnie niczego zjeść. Jednak ja kuszę się jeszcze na 2 gałki loda z pobliskiej, zachwalanej przez policjantów lodziarni.

Wyjazd nudną na tym odcinku jak flaki z olejem dziesiątką. Dobrze, że zapadł zmrok, bo przynajmniej nie widać tych obłędnie długich prostych. Jedynie mapa w garminie zdradza, że w dzień musi tu być cholernie monotonnie. Podczas jazdy odbieram smsy od znajomych, które dowodzą, że wreszcie moje urządzenie ruszyło i jestem widoczny w monitoringu. Pozostały odcinek do Kruszyna, do motelu Chata Skrzata (23.43) mija mi jak z bicza strzelił. Tamże myję twarz, prowadzę miłą rozmowę z panią wydającą posiłki, zjadam i wypijam co moje, kupuję sobie dodatkowo pepsi i sok pomidorowy, dobieram dlugi rękaw i nogawki, a na koniec wsiadam na rower i mknę przez równie nudny co poprzedni odcinek przez lasy aż do opłotek Torunia.

Na tym punkcie (3.00) po raz pierwszy wpadam na starsząpanią, która startowała sporo przede mną. Z tym, że ona z kompanami akurat wychodzi, ja zaś siadam i zabieram się za konsumpcję bodajże rosołu. Potem jeszcze kawa, garść słodyczy, rozmowa z policją, która akurat przyjechała, w tym z najładniejszą policjantką jaką widziałem w swoim życiu, i wyjazd na odległy o 80 kilka kilometrów punkt w Dębie Polskim.

Tutaj droga zminęła mi szybko. Przed Włocławkiem zaczyna świtać, jadę swoim, dość szybkim tempem, łykając raz po raz rowerzystów z kategorii open. We Włocławku znużony całonocną jazdą nie spostrzegam w garminie zjazdu z głównej ulicy, więc potem kluczę nieco po jednokierunkowych jezdniach, by w końcu ślad złapać. To było jedyne miejsce gdzie zbłądziłem, ale jak to zwykle bywa przez własną nieuwagę.

Kolejne kilometry to już zapach zbliżającego się dużego punktu w Dębie Polskim - widzę, że po lewej mam Wisłę, ale wysoki wał wszystko zasłania. Na szczęście kilkanaście kilometrów dalej widok będzie znacznie lepszy.

W samym Dębie (6.58) dostaję zupę, chyba pomidorową oraz kotleta z surówką i ziemniakami. Pyszny. Po konsumpcji Janek Doroszkiewicz namawia mnie, bym wziął sobie prysznic. Początkowo nie chcę, ale potem się decyduję, tym bardziej, że od starszej wysępiłem maść na odparzenia. I był to dobry pomysł ten prysznic. Mimo tego, że z powrotem ubrałem spocone ciuchy czułem się dużo bardziej świeżo i rześko. Oprócz starszejpani spotykam tutaj także eranis, która właśnie odjeżdża, mówiąc, że od Drawska nic nie je i wymiotuje.

Nastrój po ruszeniu mam rewelacyjny. Całości dopełaniają piękne widoki po lewej stronie na dolinę Wisły, a rzekę mam niemal na wyciągnięcie ręki. Niestety gdzieś tutaj rozpoczął mnie kłuć Achilles. Początkowo lekko, tylko przy mocniejszym dociśnięciu pedałów, ale z czasem, z tego co pamiętam od Sochaczewa, jest już gorzej. Póki co mijamy jednak wyjątkowo nieprzyjazną dla szoszonów gminę Łąck, gdzie wybudowano wzdłuż naszej szosy asfaltową DDRkę. Nie nadaje się jednak zupełnie do wykorzystania, bo korzenie drzew zrobiły potworne muldy. Zjeżdzam więc na asfalt, a wyrozumiali kierowcy ani razu nie trąbią. Nie ukrywam, że wyczekuję końca tego koszmaru (gminy Łęcko) i wjazdu na teren giminy Gąbin. Po chwili dostaję nagrodę - wjeżdżamy nie tylko do gminy, ale i samego miasteczka, gdzie w samym centrum, w reprezentacyjnym miejscu pod kościołem stoi namiot z leżankami i stół panów z miejscowej OSP (9.37). Spędzam tutaj ładnych parę chwil zupełnie niepotrzebnie. Ale Horalky nugatowe... Bdb :P

Odcinek do Sochaczewa bez historii. Pamiętam tylko, że wiatr bardzo pomagał, że spadły tu na mnie pierwsze krople deszczu podczas maratonu, ale był to deszcz lichy, ledwo odczuwalny. Pamiętam też bardzo duży ruch ciężarówek na jakimś, na szczęście dość krótkim, odcinku, pamiętam godzinę 12 pod jakimś lokalnym sklepikiem, gdzie kupuję sobie sok pomidorowy i dwa jogurty (ależ ryzykowna mieszanka) i pamiętam potworny spadek morale na wyjeździe z miasta, gdzie dostałem wiatrem w twarz, a silniejsze depnięcie na pedały powodowało silny ból lewego Achillesa. Jakoś się jednak wlokę poboczem aż do Wiskitek, a potem wtaczam się dostojnie, wraz z czarną chmurą za plecami na PK (13.15). Pierwszy, o ile dobrze pamiętam, z serwisowaniem roweru. Poprosiłem o przesmarowanie łańcucha, a sam zająłem się zjadaniem arbuza i, podobno felernego, makaronu z sosem - mnie nie zaszkodził. Po zrobeniu co do mnie należało ruszam. I niemal od razu za rogatkami miasta rozpoczyna się regularna ulewa. W zamieszaniu wpadam omyłkowo na "eSkę", ale natychmiast zawracam i jadę już jak należy. Tyle, że coraz bardziej moknę. W końcu po paru kilometrach znajduję pustą wiatę przystankową, gdzie przez 20 minut przygotowuję się do ulew. Wszystko ląduje w dwóch workach na śmieci. Niestety, i tak nie zapobiegło to temu, że spora część rzeczy była wilgotna. Chwilę zajmuje mi też przepięcie numeru na kurtkę, którą będę miał na sobie już do samego końca. Potem ruszam nie zważając na ten cholerny deszcz. Jest to o tyle łatwe, że wiatr pomaga, a w dodatku jest ciepło. Leje do samych Białobrzegów (17.35), gdzie pożyczam od jednego z braci Piekarskich trochę sudocremu. Ależ dało mi to wtedy ulgę.

Okropnie ciężko wychodzić na ulewę, ale wyjścia nie ma - 70 km do Iłży trzeba przejechać. Początkowo nic nie zapowiada nadchodzących problemów. Dość długo jedzie się wzdłuż S7 drogą techniczną, ale niestety w końcu w tym deszczu trzeba wyjechać na główną drogą. I nią, przez "naście" kilometrów tłoczyć się z samochodami aż do Radomia.

W mieście kieruję się nie wiedzieć czemu na DDRki. Wyglądają całkiem zachęcająco, asfaltowe... Jednak przez jedną z nich niemal nie wypieprzyłem się na zbity pysk - przed skrzyżowaniami są łukowato wygięte, a od chodnika oddzielone niziutkim krawężnikiem. Jest jednak na tyle wysoki, że rowerem zarzuciło, ja zdążyłem się szybko wypiąć, wyciągnąć nogi i uratować du*ę...

Wyjazd z Radomia w stronę Iłży opisywali już wszyscy - w tych warunkach, a więc po zmroku i w strugach deszczu, z setkami tirów to proszenie się o wypadek. Jadę przerażony (a nie boję się ruchu) i niecierpliwie wyczekuję Moyi. A. przysyła mi smsa, że w pokoju, w którym odsypia jest wolne łóżko. Wpadam tam (21.37) i okazuje się, że nadal tak jest - to sprawia, że decyduję się na dłuższy postój, kilka godzin snu, najlepiej do rana. Poza tym prysznic, czyste i suche ciuchy z przepaku, mokre z powrotem do worka, obiad i spać. Cóż z tego, że emocje są na tak wysokim poziomie, że od 22 do 5.30 zmrużyłem oczy na godzinę, a tak to przewalałem się z boku na bok i słuchałem kolegów na korytarzu, głównego sędziego pilnującego na zewnątrz rowerów i bagaży i mierzącego siły z jakimś menelem, który chciał wziąć rower. Oprócz tego towarzyszyła mi myśl, że powinienem jechać, a nie leżeć, ale z drugiej strony, przy pierwszym razie wolałem pojechać asekuracyjnie, bo reakcji organizmu na dwie noce bez snu nie znam i nie chciał bym się nieprzyjemnie naciąć.

Jednym słowem plan dwóch pierwszych dni został zrobiony. Trafiam do zajazdu Moya nawet szybciej niż planowałem.

















  • DST 626.20km
  • Czas 27:45
  • VAVG 22.57km/h
  • VMAX 59.20km/h
  • Kalorie 10583kcal
  • Podjazdy 2906m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

P1000J

Niedziela, 3 lipca 2016 • dodano: 05.07.2016 | Komentarze 23

MAPA

Jakoś w zeszłym roku, gdy zaczęły się krystalizować plany startu w BBT2016 A. stwierdziła, że od dawna marzyła, tak właśnie - marzyła, o starcie w P1000J. Dlaczego? Ano dlatego, że prowadzi przez przepiękne Mazury i Suwalszczyznę, że trasa obfituje we wspaniałe widoki, że to świetna wprawka przed BBT, itd. Pomny piękna wzmiankowanych terenów ochoczo przytaknąłem tym marzeniom i wyraziłem wolę udziału w przedsięwzięciu. Wprawdzie studiowałem 6 lat w Olsztynie, ale byłem na tyle głupi, że rowerem niemal nie wyjeżdżałem poza miasto. Po Mazurach nigdy nie jeździłem. Trochę po Warmi...

W toku przygotowań zgadaliśmy się ze starsząpanią, która to zeznała, że nocleg rezerwuje sobie w pobliskich Pitynach i rekomenduje nam to samo. Tak zrobiłem i w końcu, w piątek, 1 lipca po południu dotarliśmy na miejsce. Jak już wspominałem we wcześniejszych wpisach czułem się fatalnie - w czwartek zjadłem lub wypiłem coś nieodpowiedniego i cierpiałem przez całe popołudnie, noc i pół piątku. Na szczęście ćwiartka Krupniku sprawę załatwiła.

W sobotę rano po przepysznym śniadaniu opuszczamy naszą bazę i jedziemy do bazy maratonu. Jesteśmy tam na 15 minut przed startem. Mocują nam odbiorniki gps do ram, my wkładamy sobie kaski na głowę i po chwili startujemy "honorowo", a po kilkunastu minutach "ostro" z ronda w Świękitach.

Od początku plan był jedyny możliwy w tych okolicznościach - jedziemy cały czas razem w sposób taki, by się nie zajechać. Ja prowadziłem. Jeszcze przed Ornetą mija nas na pełnej prędkości niewielka grupka, w której są między innymi Elizium i Rapsik.. Potem pruje Kurier, Tomek Niepokój, Hipek, itd. My jednak dalej, konsekwentnie swoje.

Nie znoszę upałów, więc warunki były nienajlepsze. Do Reszla (PK 2 - 98 km) zatrzymujemy się tylko na PK1 (43 km, Babiak) na pyszne arbuzy, a potem na zamkniętym przejeździe w Sątopach Samulewie, gdzie odbywam krótką rozmowę telefoniczną, ale muszę ja w trybie pilnym przerwać, bo widzę, że w międzyczasie A. próbuje pokonać zamknięty przejazd kolejowy mimo tego, że słychać już ryk trąby lokomotywy. Gdzieś tutaj dobija do nas mimoza (Teresa), z którą przez jakiś czas będziemy się tasować: pamiętam, że np. Reszel opuszczamy razem, ale chwilę później zostajemy już sami. Na krótko, bo przy skrzyżowaniu w Świętej Lipce dołącza lubelski, mieszany duet. W tym składzie zmierzamy do Kętrzyna. Ja nic nie mówię, ale idzie mi strasznie. Jest na tyle upalnie, że koła kleją się do szosy. "Lepki ten asfalt, nie?" - mówię. W odpowiedzi: "No, ale jedzie się super"... Ciśniemy dalej.

Za Kętrzynem zaczynają się niezłe, asfaltowe DDRki pociągnięte wzdłuż dróg. Zjeżdzamy na nie i nie żałujemy. Trzeba też przyznać, że w tej okolicy kierowcy byli cierpliwi. Rzadko kto zatrąbił na toczący się niemal równolegle peleton. Następnego dnia zadawałem sobie pytanie dlaczego te DDRki wytyczono wzdłuż komfortowych, gładkich szos, podczas gdy na drogach udających asfaltowe nie było takich udogodnień ;))) Jedzie się na tym odcinku fajnie, dopóki ślad nie sprowadza nas na koślawą szosę w kierunku Silca i dalej do PK3 w Sztynorcie - Harszu. Wspaniały punkt, jak na razie najlepszy po pierwszym (gdzie był świetny, zimny arbuz) i drugim (gdzie można było napić się ciepłego). Do tego widok, który sprawia, że człowiek zadaje sobie pytanie po co to robi, widok na plażę i kąpielisko pełne wypoczywających ludzi ;) Na dokładkę smaczny izotonik i przepyszne kanapki z szynką, pomidorkiem, sałatą i majonezem. Jeszcze gdy piszę te słowa cieknie mi ślina. Zimne napoje uzupełniam w pobliskiej knajpie - cola z lodem robi swoje.

Po dłuższej chwili jedziemy dalej. Teraz aż do Gołdapi przez Kruklanki i Banie Mazurskie. Na tym odcinku odbywał się jakiś wyścig samochodowy. Mijały nas jeden za drugim "drapieżne" hyundaie. Gdy zatrzymujemy się w Baniach po coś zimnego do picia spostrzegamy pauzującą tutaj Olę (starsząpanią). Zgodnie z naszymi wcześniejszymi umowami dalej pojedziemy już we trójkę. Weselej i raźniej, a poza wszystkim Ola odciąży mnie trochę, bo Agniecha od samego początku całe rezerwy energii zużywa na prowadzenie dialogu. Zdaję sobie sprawę, że nie wygląda to miło, ale na ostrym podjeździe nie mam siły na pełną odpowiedź na padające zza pleców pytanie typu "ile jezior okrążymy?", więc burczę jedynie: "nie wiem". "Ale więcej jak tysiąc, czy mniej jak tysiąc?"... Dobę później będę tęsknił za chwilą, gdy tak aktywnie rozmiawała... :)

Po drodze do Gołdapi mijamy odpoczywających dwóch chłopaków. Kilka chwil później okaże się, iż jeden z nich przegrzał się i rezygnuje.

PK4 w Gołdapi to niestety punkt słaby. Woda czeka w plastikowych butelkach stojących na pełnym słońcu. Ma temperaturę zupy. Na szczęście w pobliżu znajduje się lodziarnia sprzedająca "szejki". I to nimi za jednym zamachem uzupełniam płyny i kalorie. Wyjazd z Gołdapi po DDRce, potem bardzo, o ile nie najbardziej urokliwy, fragment trasy do punktu w Rutce Tartak. Duże, odkryte przestrzenie, rozsiane zabudowania, zjazdy, podjazdy i jeszcze trójstyk granic do kompletu :) Ja i Ola jedziemy z mp3, A. ma prawie rozładowaną baterię w telefonie, więc muzyki nie słucha. By nie doszło do jakiegoś nieporozumienia co i raz oglądam się czy na pewno jedziemy w komplecie.

Przed Rutką imponujące serpentyny. Zjazd marzenie. Ruch niemal zerowy, widoczność doskonała - tniemy aż iskry z barier idą ;) W końcu zdobywamy kolejny PK, już 5. Osobiście byłem zadowolony z pieprznej, odmulającej zupy pomidorowej. Do tego niezła kanapka, słodycze i już. Wystarczy, bo robi się niedobrze. Gościmy tutaj dość długo, zeszło pewnie więcej niż godzina, ale to kolejka do kibla, to kolejka po wodę, to kolejka po zamówienie, itd.

Ruszamy już w ciemnościach. Ja, jako jeden z niewielu, a może nawet jedyny nie zakładam na siebie nic (w sensie jadę na krótko, a nie na golasa). Nadal jest mi gorąco i wciąż jeszcze po upalnym dniu wyczekuję ochłodzenia. Prowadzę dość liczną grupę, która jednak rwie się na jednym z podjazdów, gdzie dopada nas burza. Większość ludzi, w tym "nasza" starsza, coś zakłada. Ja z A. decyduję się powoli jechać przed siebie, a pozostali nas dogonią. Taktyka się sprawdziła i w takim składzie jak ruszaliśmy z Rutki docieramy do półmetka, PK 6, czyli Sejn. Przemili Państwo goszczą nas tutaj herbatą, kawą (piła A. i była zachwycona). Nie siedzimy jednak zbyt długo, by nie przymulać i w stałym, trzyosobowym składzie jedziemy na Augustów. Cieszę się, że pokonaliśmy ten odcinek w ciemnicy, bo długie proste mogą być naprawdę nużące. Ich jedynym wyznacznikiem jest pojawiające się co jakiś czas światło samochodu nadjeżdżającego z przeciwka. Tasujemy się trochę - to prowadzi Ola, to prowadzę ja, A. też trochę chyba jedzie z przodu, ale nie jestem pewien, bo znów dużo gadają, a ja toczę się na czele ;) W końcu, na opłotkach Augustowa dopada  inny kolarz i przyczepia się do nas, by bezpiecznie dojechać na PK7 (nie ma urządzenia).

Moim zdaniem najlepszy punkt. Świetny rosół z makaronem, niezły (choć już trochę zimny) kotlet z kartoflami i surówką. I creme de la creme, czyli wspaniały kompot truskawkowo porzeczkowy. Ola odbywa rozmowę (miłą) z obsługującym (przemiłym) Janem Doroszkiewiczem, o potrzebach osób wegetariańskich na BBT. Słusznie, trzeba dbać o swoje.

Tutaj zauważam u A. pierwsze objawy poważnego zmęczenia. Jest jakby za mgłą, niezbyt wyraźnie mówi, udziela dziwnych odpowedzi na pytania, itd. Dopytuję czy wszystko ok, czy nie chce jeszcze trochę poczekać, ale nie. Nie chce.

Wyjazd z miasta dziwny, przez roboty drogowe musieliśmy prowadzić rowery kawałek po chodniku. Po chwili cieszymy się jednak całkowicie pustą (równoległa obwodnica) drogą wiodącą nas do Raczek, a potem aż do Olecka. Tamże krótki postój na stacji benzynowej. Ależ ten redbull smakował, a jaki sok pomidorowy był pyszny... Wschodzące słońce, nie che się jechać, ale... trzeba. Więc ruszamy, zaliczamy pierwszy podjazd za miastem i od razu łapie nas deszcz. Początkowo właściwie deszczyk, ale momentami przechodzi w ulewę. Przemoczeni docieramy do Wydmin. Po drodze pomagam jeszcze starszemu koledze, który złapał gumę i czeka na kogoś kto mu tę dętkę da. Robię to ja, bo Ola deklaruje, że ma dwie zapasowe. W razie czego będzie więc z czego brać.

W Wydminach (i potem w Mrągowie) mam dwa głębokie kryzysy. Na szczęście dziewczyny szybko stawiają mnie do pionu i jednak chcę jechać dalej ;) Pierwsze kilometry po postoju to mordęga, nie da się wykonać pełnego obrotu nogą z powodu odparzeń. Ale potem, gdy ciało się przyzwyczai nie jest już źle.

Przez Giżycko przejeżdżamy z pominięciem DDRek, nikt na nas nie trąbił, choć A. twierdziła, że parę gorzkich słów usłyszała. natomiast za Giżyckiem przez kilkanaście km klniemy na czym świat stoi - najpierw na mijających na gazetę kierowców, pędzących na złamanie karku wąską alejką łaczącą Giżycko z Mikołajkami, a potem, na drodze do Ryna, na asfalt, który wygląda jak po bombardowaniu. Oczywiście wszystko w lejącym deszczu, a jakże! W samym Rynie króciutki postój i już mkniemy upiorną DK. Upiorną, bo jest niesamowity ruch, który dość mocno blokujemy. Nerwowi kierowcy trąbią, wyprzedzają na chama. Z niecierpliwością odliczam km do Mrągowa, na PK9. W końcu jest. Do miasta wjeżdżamy w imponujących warunkach - leje jak z cebra. W punkcie informacji turystycznej wszystko zalane wodą. Znajdujemy jednak czas podczas kilkudziesięciu minut postoju na gorące kubki rosołu, potem higienę osobistą w ubikacji i na koniec na wisienkę na torcie - przepyszne, słodkie, soczyste nektaryny :) Pełni optymizmu ruszamy na ostatnie 100 km. Na wejście podjazd i nienajlepsze asfalty, ale potem jest jeszcze gorzej. Dziura na dziurze - nie przeszkadza to w podjazdach, ale na zjazdach znacznie spowalnia. Na szczęście widoki i przewyższenia wszystko rekompensują.

W Kikitach na ostatnim punkcie orzeźwiam się kanapką ze świeżym ogórkiem. A wygląda już bardzo źle, widać, że ledwo zipie. Mówi, że gdy pomyśli o wejściu na rower to robi jej się niedobrze. Ale, o dziwo, gdy ruszamy wkręca się na obroty i dość żwawo mknie najpierw na Jeziorany, potem na Dobre Miasto. Umiejętnie podsycam zaciekawienie "serpentynami" i udaje się - wjeżdżamy na samą górę bez najmniejszego problemu ;)

W Dobrym Mieście mały punkcik, ale z najlepszym napojem - sok z arbuza. Coś wspaniałego. Po posileniu się tymże pozostaje nam się już tylko powspinać w kiernku Ełdyt Wielkich i na koniec spić śmietankę - zjechać do bazy i odebrać medal.

Udało się. Ciężko było mi w to uwierzyć przez cały maraton. Dopiero gdzieś od Wydmin, ewentualnie Mrągowa biorę pod uwagę, że się wszystko zepnie. Czas nienajlepszy, ale daję sobie ulgę za te warunki - upał i ulewy. W życiu się tak nie zmaltretowałem na rowerze, ale i chyba w życiu nie miałem tyle radości za wjazd na metę.

Wielkie podziękowania dla dziewczyn za wspólną jazdę. Świetnie było się nawzajem motywować. Oby zawsze nam tak szło ;)

Do dystansu doliczam dojazd i powrót do bazy.






























  • DST 513.20km
  • Czas 20:53
  • VAVG 24.57km/h
  • VMAX 51.20km/h
  • Temperatura 8.0°C
  • HRmax 176 ( 92%)
  • HRavg 146 ( 76%)
  • Kalorie 8434kcal
  • Podjazdy 2029m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Piękny Wschód

Sobota, 30 kwietnia 2016 • dodano: 03.05.2016 | Komentarze 23

PARCZEW-Cyców-Chełm-Wojsławice-Hrubieszów-Tyszowce-Tomaszów Lubelski-Tarnawatka-Krasnobród-Zwierzyniec-Biłgoraj-Frampol-Janów Lubelski-Kraśnik-Opole Lubelskie-Kazmierz n/Wisłą-Nałęczów-Kamionka-Lubartów-PARCZEW

MAPA

Od czasu gdy wymyśliłem sobie udział w BBT wiadomo było, że trzeba gdzieś zrobić kwalifikację. Ta najbliższa, w Świnoujściu odpadała ze względu na monotonię. Chcieliśmy jechać z eranis na Maraton Podróżnika, ale okazało się, że wizyta w teatrze w kluczowym momencie zapisów przesądziła o tym, że się nie zabierzemy – miejsca rozeszły się w 8 minut, a przedstawienie skończyło się „aż” 45 minut później. No nic, nasz błąd. Żeby nie zostawiać sprawy na ostatnią minutę zdecydowaliśmy się zmienić plany majówkowe i miast nawiedzić Grecję, wybrać się do słonecznego Parczewa ;)
Od kilku dni chodziłem jak struty. Nie ukrywam, że trochę się stresowałem nadchodzącą kwalifikacją. Byłem pod sporą presją – zmienić TAKIE plany wakacyjne... Innego wyjścia jak „zwycięstwo” nie było. Wprawdzie w zeszłym tygodniu zrobiłem ponad 350 km na trasie do Gdyni, ale jechałem nocą, z wiatrem i przy sprzyjającej pogodzie. Na lubelszczyźnie miały być sporo gorsze warunki, a limit, jak mi się wydawało, całkiem wyśrubowany. Podsumowując wszystko było dla mnie dużą zagadką.

O dziwo spałem dość dobrze – obudziłem się na chwilę około 2, ale szybko odwróciłem się na drugi bok i odpłynąłem jeszcze na te 3 godziny, bo pobudkę mieliśmy o 5. Warunki zakwaterowania były jakie były – 10 osób na jedną łazieneczkę, nie sposób było wszystko załatwić tak jak się powinno ;) Za oknem – szaro i ponuro, siąpi. Nie jestem zdziwiony, bo to samo było w prognozach (które, fakt faktem, zmieniały się dość diamteralnie na przestrzeni ostatnich dni), jak wstawałem w nocy to też słyszałem zacinający o szyby deszcz. No nic, lepszych warunków na bicie życiówki nie można było sobie wyobrazić. W garażu szykujemy rowery – dopinamy numery, zakładamy oświetlenie. Ja decyduję się jechać jednak z plecakiem, mimo że mam do dyspozycji torbę pożyczoną przez starsząpanią specjalnie na tę okazję – tu głębokie ukłony dla Wzmiankowanej ;) Do plecaka zabrałem trzy batony musli, dwa żele energetyczne, owocowe, paczkę kabanosów, dwa batony proteinowe. Do bidonu prawie litr pomarańczowego oshee.

Do bazy maratonu podjeżdżamy te 700 m. Jesteśmy już lekko przemoczeni, bo oczywiście pada. Na miejscu nerwowa atmosfera startu. Poznaję kolejne twarze – są Hipki, jest Wilk, hansglopke, krzychu60, z chłopakami z Lublina witamy się po wczorajszej integracji jak ze znajomymi, podobnie z kviato. Podpytuję A. który to Elizium, ale nie jest w stanie mi go wskazać ;) Na szczęście później poznam go po bluzie z napisem Kórnik w Hrubieszowie – było miłe spotkanie. Na 10 minut przed moim startem (godzina 7.24) podstawiam się na punkt startowy. Tam zaczepnia mnie starszy pan, przedstawia się jako Maniek, mówi, że jedzie na trekkingowym rowerze, że odwiedził swojego byłego proboszcza czym go zaskoczył i, że rano czyta ewangelię. Chwilę później okazało się, że jedziemy w jednej grupie, podobnie jak jeszcze kilku, nieco młodszych, kolegów. 7.24, start, reset garmina, można jechać.

Jakoś od początku jestem z przodu – moje nazwisko wyczytano jako pierwsze, więc i na starcie byłem z przodu. Narzucam swoje tempo – nie jadę szybko, bo wiem, że przede mną szmat drogi, a czasu tyle, że nawet przy spokojnej jeździe powinno wystarczyć. Mijają kolejne kilometry, woda pryska spod kół. Mokre są spodnie, buty, rower zaświniony, ale jedzie się dobrze. Wiatr sprzyja. Ze dwa albo trzy razy mija nas rozpędzony pociag zawodników jadących na krótszy dystans – my startowaliśmy jako ostatnia grupa na 512 km. W jednej z takich grup dostrzegam Monikę z Kielc, z którą chwilę wcześniej rozmawialiśmy sobie w bazie. Ależ oni pędzą. No, ale mają też sporo mniej do przejechania.

Pierwszy punkt na stacji benzynowej – pieczątka i jazda dalej. Nic się nie zmienia, ja nadal z przodu. W garminie nie miałem ustawionego widoku na prędkość, więc co jakiś czas podpytuję koleżki z tyłu ile jedziemy: 25-27 km/h. W Cycowie schodzi nam koło 5 minut – bierzemy pieczątki, podjadamy, sikostop. Dalej na zmianę wychodzi Łukasz. Ale niestety słabo mu idzie – od razu odjeżdża narzucając dużo mocniejsze tempo, potem odwraca się i czeka aż go dojedziemy. W taki sposób, że zawsze się to kończy hamowaniem z mojej (naszej strony). Po kilku kilometrach dochodzę do wniosku, że takie szapranie nic nie da, więc znów wyjeżdżam do przodu i, z kwalifikacją przed oczyma, pociskam w kierunku Chełma. Niestety wiatr już lekko przeszkadza.

Miasto Chełm wita nas ścieżkami rowerowymi. Olewam je jednak, bo nie wyglądają najlepiej, jezdnia wydaje się być dużo lepszym rozwiązaniem i to mimo sporego korka. Nikt na nas tu nie zatrąbił. Sami kulturalni ludzie. Z McD wypada do nas Maniek, który kilkanaście kilometrów wcześniej na swoim trekkingu z koszykiem wyprzedzał nas... trawiastym poboczem wzbudzając aplauz i uznanie kolegów ;) Kawałek dalej zaś, po tęgim podjeździe po bruku, docieramy na chełmski rynek, gdzie odbywa się jakiś festyn. A więc punkt numer 3, dystans 98 km. Jest coś koło 11.20.

Tutaj szybkie uzupełnienie bidonów, drożdżówki i kanapka. Po 15 minutach jedziemy dalej, znów pod górę i znów po kostce. Na szczęście tylko kawałek. Wyjazd z Chełma fatalny – głębokie koleiny, duży ruch i kierowcy mijający nas na gazetę. Chłopaki zażyczyli sobie postoju na siku. Stajemy więc, po chwili okazuje się jednak, że nie wszyscy jadą, bo część poszła dalej w krzaki. Po kilometrze czekamy więc na nich.

Odcinek Chełm – Wojsławice to pierwsze hopki. Na zjazdach można fajnie dokręcić, na podjazdach momentami zrzucam na mniejszą zębatkę. Układ grupy cały czas taki sam, niestety nadal ja z przodu. Od czasu do czasu słysze z tyłu prośbę „wolniej, zgubili koło”. Momentami wychodzą na prowadzenie inni koledzy i wtedy można trochę odetchnąć. Ale i tak jedzie się w porządku, adrenalina robi swoje. Średnia brutto cały czas ze sporym zapasem na ewentualne dłuższe postoje.

W Wojsławicach pieczątka pod urzędem gminy i kanapka z serem. Na wyjeździe z tej ładnie położonej miejscowości mijamy mariobikera z kolegami – z tego co widziałem zmieniali dętkę. Do Hrubieszowa, a więc do pierwszego „dużego” punktu z ciepłym jedzeniem mamy około 30 km. I dość sprawnie, łapiąc tuż przed miastem kviato, który potem będzie się z nami nieustannie tasował, docieramy do hrubieszowskiego ośrodka sportu.

W drzwiach mijam się z Wąskim i jego grupą. Zjedli, załatwili co trzeba, mogą jechać dalej. Ja odwiedzam WC, potem idę do bufetu po dość średnią gulaszową. Ale z drugiej strony ciepły posiłek w takim momencie to zbawienie :) Tutaj poznajemy się z Elizium i jego towarzyszem, Pawłem :) Chwilę rozmawiamy, oni ruszają krótko przed nami.

Moi towarzysze proponują spokojniejszą jazdę. Są już zmęczeni, nie chcą cisnąć. Nie ma się co dziwić, nie mają potrzeby zrobienia tego w 26 godzin. Wprawdzie jeden z nich, niestety nie pamiętam imienia, zaczyna się zastanawiać czy mi nie towarzyszyć do końca w trochę szybszej jeździe. Ale mówi, że ostateczną decyzję podjemie dopiero w Janowie. No nic, trzeba dalej jechać swoje. Redukuję trochę prędkość, co nie jest takie trudne. Za Hrubieszowem, a szczególnie za Tyszowcami zaczynają się górki i to całkiem spore. W Tyszowcach dochodzi nas spora grupa, z która potem będziemy się spotykać. Wyprzedzają nas, ale na podjazdach idzie im gorzej i jedziemy po chwili w jednej „kupie”. Gdzieś po drodze miga mi Elizium z Pawłem, gdy wciągają jakiegoś batona, a chwilę później wyprzedzają nas z pełną prędkością na zjeździe.

Ja przed jednym z kolejnych, majaczących przed nami podjazdów decyduję się na krótki postoik – robię to wbrew sobie, bo nie chciałem stawać między punktami. Jednak czuję, że jak nie zjem batona to będzie źle, że odetnie mi prąd. Zajęło to nam może 5 minut i wspinamy się dalej. Gdzieś tam po raz kolejny wyprzedzamy na podjeździe młynkującego kviato, który mówi, że podjazdów będzie jeszcze 3 i wszystkie są tęgie. Daje mi to do myślenia, bo jako osoba z tych stron wie zapewne co robi i celowo się nie forsuje. Zwalniamy więc i my.

W Tomaszowie wypadamy na krajówkę i zmieniamy kierunek jazdy na północ. Przy wietrze wiejącym z południowego zachodu to spora ulga. Trochę deprymuje fakt, że odległość do Warszawy, która widnieje na tablicy, to wciąż mniej niż nasz dystans do celu ;)

Nad Roztoczem przewalają się ciemne chmury. Zmoczyły co szybszych uczestników, myśmy załapali się jedynie na mokre asfalty w okoliach Krasnobrodu i Zwierzyńca. Właśnie, Krasnobród. Punkt zbawienie – gdy tam dojeżdżaliśmy mówię, że mam olbrzymią chęć na gorącą, słodką herbatę. I okazuje się, że ta właśnie tam jest. W ilościach dowolnych :) Niestety, gorzej było z pączkami, które się skończyły. Pozostają jedynie banany, dobre i to.

Kviato informuje nas, że teraz czeka nas piękny odcinek do Zwierzyńca. Droga rzeczywiście była malownicza, w dodatku z bardzo dobrym asfaltem. Przejeżdżamy przez kawałek Roztoczańskiego Parku Narodowego. Teraz prowadzi Łukasz i tempo jest idealnie dopasowane. Ja wreszcie trochę odpoczywam.

W Zwierzyńcu postój przy sklepie – pieczątka. Gdy chłopaki robią zakupy ja próbuję skontaktować się, bez skutku, z eranis, która jedzie, jak się okazało, solo na krótszym dystansie. Bez skutku – potem okazało się, że już nie chciała odbierać telefonu, tylko minimalizując postoje dotrzeć do Parczewa. W każdym razie na wyjeździe ze Zwierzyńca łapie mnie kryzys i trzyma prawie do Biłgoraja. Ponownie jadę w peletonie, a w najgorszym razie z przodu, z kolegą obok.

W Biłogoraju ktoś wypatrzył stację położoną na uboczu. Tam zajeżdżamy po pieczątkę, ja zjadam rogalika i dopijam to puszką coli. Ponownie ignorujemy DDRkę na obwodnicy miasta. Jednak tym razem chyba każde mijające nas auto donośnie trąbi. Natomiast jak tylko opuszczamy teren zabudowany i kierujemy się na Janów wpadamy w niesamowicie gęstą mgłę. Momentami nie widać dalej jak na 10 metrów. Coś strasznego. Ciągnie się to dobre kilka kilometrów, na szczęście w końcu się rozrzedza.

Gdzieś przed Janowem dopada nas grupa, którą spotkaliśmy pod Tyszowcami z Krzyśkiem na czele, a w składzie jest też Iza. Okazuje się, że też jadą po kwalifikację i zawiązuje się plan jazdy wspólnej. Dochodzi do skutku po wizycie na punkcie w Janowie, na który wjeżdżamy około 22.20. Mówię, że chcę ruszyć nie później jak o 23 i jest to zbieżne z planami wspomnianej grupy. Tutaj też odpada dwóch kolegów, którzy jechali od samego początku, w tym ten, który rozważał jazdę ze mną na 26 godzin. Przyłącza się natomiast Łukasz, jednak od początku nie kryje, że jest bardzo zmęczony i nie wie czy da radę. Mimo wszystko cieszę się, bo to zawsze jednak raźniej jakby co.

Punkt w Janowie najlepszy ze wszystkich. Czekało na nas ciepłe jedzenie – przepyszna kasza pęczak z bardzo dobrymi surówkami i piersią z kurczaka w warzywnym sosie. Do tego, dla chętnych, możliwość przespania się, czyste kible, ciepła herbata i kawa. No wszystko co powinno być na punkcie rozpoczynającym długi, prawie 100 km, nocny przelot do punktu kolejnego (Kazimierz).

Wyjeżdżamy wraz z grupą Krzyśka i Izy, a z nami Wąski z emesem, kahą i resztą swojej ekipy. Jednak Ci drudzy zostawiają nas w tyle. Aż do Kraśnika widzimy ich migające czerwone światła, a jedziemy we trójkę – ja, Krzysiek i Łukasz. Na podjazdach zostaję z tyłu, na równym doganiam, a nawet przeganiam ich. W Kraśniku zatrzymujemy się na orlenie i jakoś tak wychodzi, że jedziemy już bez grupy Wąskiego, ale w dość licznym towarzystwie. Ciągniemy bez zatrzymania aż pod Opole Lubelskie, gdzie zatrzymujemy się na skrzyżowaniu na sikanie. Jak już zrobiliśmy co było do zrobienia (około 3 minuty) dopędza nas Wąski z kompanami. Ruszamy i po chwili jedziemy już wszyscy razem, z tym, że tylko do stacji w Opolu, gdzie ponownie odchudzamy się o „Wąskich”. I tak już zostanie do końca, miniemy się z nimi potem tylko na stacji orlenu w Kazimierzu.

Punkt w Kazimierzu do najlepszych nie należał. Ale i tak szacunek dla prowadzącego, że koło 3, gdy mijaliśmy jego posesję krzyknął do nas, że to tu. Czekały tam na nas, na powietrzu, butelki z wodą niegazowaną i drożdżówki. Posiliam się trochę i i tak zatrzymujemy się kilkaset metrów dalej na orlenie. Wypijam gorącą czekoladę, coś tam zjadam ze swoich zapasów i ruszamy na ostatni, blisko 100 kilometrowy odcinek w składzie dwuosobowym. Krzyś z Izą i resztą musieli ruszyć jakoś przed nami, nawet nie zauważyliśmy kiedy. Jestem więc tylko ja i Łukasz, który nie kryje, że ma dołek i jedzie mu się strasznie. Nic dziwnego – jego dotychczasowy rekord to 200 km, a na licznikach mamy już sporo ponad 400. W dodatku ja poczułem nowe siły po tej czekoladzie i nie zamierzam odpuszczać, mimo że zapas czasu wygląda naprawdę bezpiecznie. Dochodzę do wniosku, że idealnym miejscem było by czekające na mnie łóżko w pokoju w Parczewie, a niekoniecznie urokliwe asfalty lubelszczyzny. Nie ma więc na co się oglądać, trzeba jechać, bo samo się to to nie zrobi.

W Nałeczowie trafiamy na dwóch panów, którzy zastanwiają się gdzie wziąć pieczątkę. Pan z punktu w Kazimierzu mówił nam jednak, że inne grupy robiły sobie zdjęcie i tak samo postępujemy i my. Fota i po chwili z Łukaszem jedziemy dalej, znów natrafiając na kviato, który cały czas nie jest pewien czy zdąży. Mówię mu, że czasu dużo i na pewno da radę, ale z lekką wątpliwością kręci głową. Jedzie bardzo spokojnie swoje, my ruszamy trochę szybciej w dalszą drogę.

Na punkcie w Kamionce czuć już zapach mety. Stąd to tylko 40 kilometrów. Nie ma więc na co się oglądać – pieczątka, WC i jedziemy dalej, puszczając lekko do przodu grupę „Krzyś + Iza” - po Kazimierzu dopiero tutaj na nich natrafiamy.

Do Lubartowa jeszcze jakoś idzie. Jednak drogę do Parczewa przeklinam – bardzo długie proste, sporo rozciągniętych na długim dystansie podjazdów. Nie będę ukrywał, że jechałem ostatkiem sił. Zapłaciłem za swoje wcześniejsze „rumakowanie”. Kolega Łukasz z rezygnacją mówi, że nie jest w stanie nawet utrzymać się na kole, a prędkość nie jest większa niż 20 km/h... Na szczęście po wczorajszej szarości nie ma już śladu, wychodzi słońce, wstaje piękny dzień, a ja myślami jestem już na mecie. Jeszcze 10 km, 5 km, w końcu widać znajome wieże parczewskiego kościoła. Miasto, ostatni skręt, brama ośrodka i baza. W końcu. Po 24h46`, o 8.10. Kwalifikacja zrobiona! Mission completed ;) Odbieram dyplom i medal, zjadam miskę przepysznego gulaszu i ruszam (z buta!) do odległej o 700 metrów kwatery. Dopiero na ostatniej prostej wsiadam na rower i podjeżdżam pod furtkę ;)

Podsumowując. Jestem zadowolony i dumny, że się udało. Nie miałem wcale pewności, że skończy się sukcesem, a jednak powiodło się. Popełniłem błąd, że nie dopilnowałem, by trafić do grupy z kimś, kto też robił kwalifikację. Jestem pewien, że taka wzajemna motywacja dużo by dała. A tutaj, przez ostatnie 100 km, ja musiałem motywować kolegę, który pobijał właśnie życiówkę o 300 km (!). Trochę za bardzo cisnąłem na początku, ale patrząc na ilość postojów (których wcale nie było dużo) i zapas czasu wychodzi mi, że chyba dobrze, że tak postąpiłem.

Bardzo cieszę się, że poznałem kolejnych kilkanaście osób z BS`a i z forum. Warto było tyle tłuc się ze Szczecina, by to wszystko przeżyć :) Olbrzymie brawa należą się też A., która wybrała się wprawdzie na krótszy dystans, ale sama przez całą trasę walczyła z wiatrem, kiepską pogodą, sama ze sobą i nie odpuściła, chociaż miała możliwości, a jechała przecież „po pietruszkę”. Brawa!











  • DST 359.80km
  • Czas 14:58
  • VAVG 24.04km/h
  • VMAX 49.10km/h
  • Temperatura 5.0°C
  • HRmax 170 ( 89%)
  • HRavg 140 ( 73%)
  • Kalorie 6083kcal
  • Podjazdy 1432m
  • Sprzęt Hanka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Szczecin - Resko - Słupsk - Gdynia

Środa, 20 kwietnia 2016 • dodano: 21.04.2016 | Komentarze 38

SZCZECIN-Goleniów-Nowogard-Resko-Karlino-Koszalin-Sławno-Słupsk-Lębork-Linia-Kielno-GDYNIA

MAPA

Trzysetka zrobiona raczej z poczucia obowiązku przed maratonem Piękny Wschód za tydzień, ale nie mogę powiedzieć, że bez przyjemności :) Trasę zaplanowałem sobie kilka dni temu. Żeby wziąć tylko jeden dzień urlopu musiałem pojechać na noc, a kolejnego dnia wrócić pociągiem. Pogoda w czwartek miała być sprzyjająca - nic tylko wieczorem w środę wyjeżdżać.

Pojechałem z plecakiem. Torba podsiodłowa Agnieszki po spakowaniu zrobiła się strasznie pękata i światełko, które mocujemy z tyłu świeciło w niebo. Jej to nie przeszkadza, ja, biorąc pod uwagę długą jazdę krajową drogą, w tym kilkukilometrowym odcinkiem bez pobocza, wolałem mieć normalnie ustawione światełko. I dlatego ten plecak. Tamże podstawa: dętka, łyżki, pompka, łatki z klejem, kurtka na wiatr, ciepłe skarpety i dokumenty + żarcie. Zabrałem na przód nową lampę Proxy i do niej dwa akumulatory mocowane do rury ramy (obydwa przymocowałem). To dlatego, że nie wiedziałem na jak długo taki akumulator wystarcza. Jeden zużył przez te kilka godzin świecenia na najsłabszym trybie jedną z trzech kresek. Ale o tym dowiedziałem się po fakcie. Jedzenie to trzy bułki + litr soku pomarańczowego + 3 batony musli energetyczne i paczka kabanosów.

Przed wyjazdem skontaktowałem się jeszcze z Sebastianem, czyli shrinkiem, który kilka lat temu zamknął swojego wspaniałego bloga. Nie mogę tego do dziś odżałować, bo wpisy były dowcipne, ze świetnymi zdjęciami i olbrzymią wiedzą na temat okolic Nowogardu. Ale cóż - przynajmniej spróbowałem namówić go na wspólny przejazd i się udało.

Ruszam punkt szósta. Do Goleniowa wiatr trochę przeszkadza, bo wieje idealnie z zachodu. Z Sebastianem jesteśmy umówieni, że dam mu znać spod lotniska w Glewicach, a on wyjedzie mi naprzeciw. Sebastian jednak czekał już na krzyżówce pod Żółwią Błocią. Na super terenowym traktorze, na którym przybył (pod wiatr!) ze średnią ponad 23 km/h, a to w sytuacji kiedy więcej ostatnio jeździł jesienią!

Po kurtuazyjnym ;) przywitaniu jedziemy obok siebie bardzo szerokim poboczem i dyskutujemy na wszelkie tematy. Na DDRce w Olchowie ja daję mu pojechać Hanką, a Sebastian mi swojego traktora. Ależ różnica! Rozjeżdżamy się na orlenie w Nowogardzie. Ja dzwonię jeszcze do A. zdać relację gdzie jestem, ściągnąć koszulkę z długim rękawem i na jej miejsce zarzucić kurtkę. To było coś strasznego, bo momentalnie, podczas postoju, się wyziębiłem. Nowogard opuszczałem dosłownie szczękając zębami. Ale na szczęście już po kilku minutach zrobiło się ciepło, by nie powiedzieć za ciepło. Uroki wiosennej temperatury - w dzień +15, w nocy +2.

Wymyśliłem sobie, że ominę paskudny odcinek "szóstki" między Nowogardem i Pniewem (brak pobocza, duży ruch) przez Łosośnicę-Resko-Łabuń do krzyżówki w Modlimowie. Wprawdzie i tak zostawało mi w ten sposób do pokonania jakieś 5 km po felernej trasie, ale za to asfalty były prawie cały czas ok. Prawie, bo zaraz za Kulicami było trochę gorzej, ale to krótki fragment.

Na krótkim, odludnym i zapomnianym odcinku między Łabuniem a Modlimowem nie mijał mnie żaden samochód. Pełnia, atmosfera odpowiednia. I w pewnym momencie trafiam na stary, opuszczony cmentarzyk po prawej stronie. W uszach muzyka z Twin Peaks. Zrobiło się nieswojo. Jeden raz przez całą drogę.

W Modlimowie wypadam na szóstkę na pełnej, jak to się kiedyś mawiało, "kicie". Jest 22.50 i rozpoczynam swoją szóstkową epopeję, którą zakończę dopiero w odległym o prawie 190 km Lęborku. Droga świetna na taką nocną jazdę - szerokie, gładkie pobocze (poza tarką gdzieś przed Karlinem), ruch nie aż taki znowu duży - jak to nocą. Ominąłem tylko krótkie fragmenty - asfaltową DDRką jechałem od Skrzydłowa do Rymania, potem zjechałem do Karlina i takoż do Sławna, gdzie zresztą trochę zabłądziłem.

Postój w Karlinie na lotosie na ciepłą herbatę, zjedzenie kanapek i zakup płynów na zapas (zostały mi do końca). Jest strasznie zimno, a stacja jest zamknięta i obsługuje tylko przez okienko. Po odjeździe powtarza się sytuacja z Nowogardu, ale tylko na chwilę.

Przed skrzyżowaniem z wojewódzką na Białogard mało nie zgarnął mnie tir przewożący jakieś zwierzęta. Kierowca prawdopodobnie mnie nie zauważył, a było to w miejscu wydzielenia lewoskrętu, więc i pobocze zniknęło. Na szczęście nic się nie stało.

Koszalin "na przelocie", postój dopiero pod Pękaninem, ale tylko na krótką chwilę, bo w ogródku domu, przy którym się zatrzymałem strasznie szczeka pies (a jest około 2-3 w nocy). Potem stanąłem jeszcze na trochę dłużej na mało przyjaznym orlenie w Słupsku, gdzie nie ma nic ciepłego do jedzenia - nie miałem do tego szczęścia dzisiaj :/

W Lęborku zjeżdżam w kaszubskie lasy. O losie, ale sobie zafundowałem końcówkę - oczywiście świadomie, bo chciałem te drogi przejechać z sentymentu. Dwa spostrzeżenia: kiedyś nie wydawały się tak strome, a odległości między wsiami były jakieś większe ;)

W kość dostaję na podjeździe pod Popowo. Tam z poziomu około 20 m trzeba się wspiąć na dość krótkim odcinku na 180 m. Prawie jak w Puszczy Bukowej albo i lepiej. Potem podobnie - rzadko trafiał się płaski kawałek asfaltu, z reguły góra-dół, góra-dół ;) Już się odzwyczaiłem od takich warunków ;)

Niestety - tamtejsze drogi zrobiły się strasznie ruchliwe. Czar prysł. Moje ulubione trasy wędrówek sprzed 10 lat zamieniły się w arterie, gdzie w dodatku co chwilę ktoś wyprzedza na chama, w tym wielkie cieżarówki do przewozu kruszywa, które akurat jeżdżą tak samo intensywnie jak kiedyś tylko pod innym szyldem.

Do Gdyni wjeżdżam klucząc nieco po gminie Szemud, ale wybieram najbardziej dogodny, w mojej opinii, wjazd (a raczej zjazd) :) Potem jeszcze tylko koszmarna DDRka wzdłuż Morskiej między Chylonią a dworcem  i jestem u celu - niemal równo o 11, 17 godzin od wyjścia z domu. Tu, przez przypadek okazuje się, że w okolicy jest kolega, który pracuje w PKSie. Ponieważ nie mam zapięcia oferuje mi, że na czas zjedzenia czegoś i ogólnego "ogarnięcia" rower poczeka na mnie w pauzującym akurat autobusie. Super ułatwienie.

Zmieniam też plany - wracam pierwszym pospiesznym. Okazuje się nim Brybak, który, tu zdziwnie, ma normalny wagon rowerowy. Niestety, z nie działającymi drzwiami. Ale spacerek przez wąski korytarz w obliczu powieszenia roweru normalnie, na wieszaku to drobnostka.

W pociągu walczę ze snem, a po powrocie zbieram szybko myśli, by na gorąco skreślić wrażenia. Tak jest najlepiej :)


Zdjęcia - przepraszam za jakość, ale lustrzanki nie wciskałem do plecaka ;)

1) Spotkanie ze shrinkiem pod Żółwią Błocią, godz. 19.58


2) Tankowanie na lotosie w Karlinie, godz. 00.35


3) Granica województwa, zaraz zacznie świtać, godz. 04.20


4) Głowa mniej ważna od estetycznej obręczy :P


5) Widok ogólny wagonu rowerowego w Brybaku ;)



  • DST 402.72km
  • Teren 2.00km
  • Czas 16:45
  • VAVG 24.04km/h
  • VMAX 44.41km/h
  • Sprzęt Author Airline
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

(Koło-)Konin-Szczecin

Niedziela, 3 sierpnia 2014 • dodano: 03.08.2014 | Komentarze 15

KOŁO-Konin-Golina-Słupca-Strzałkowo-Witkowo-Gniezno-Kiszkowo-Sławica-Oborniki Wielkopolskie-Czarnków-Wieleń-Drawsko-Drezdenko-Stare Kurowo-Zwierzyn-Strzelce Krajeńskie-Barlinek-Lipiany-Pyrzyce-Stare Czarnowo-Dobropole Gryfińskie-Kołowo-SZCZECIN(Podjuchy-Zdroje-Bukowe-Klęskowo-Kijewo-Klęskowo-BUKOWE)

MAPA

Dla odmiany od wcześniejszych ten wyjazd nie chodził za mną od dawna ;) Daniel (4gotten) w trakcie jazdy ze Sławna do Szczecina dwa tygodnie temu zaproponował, by wykorzystać ten weekend (2/3.08) na coś ekstra. Początkowo mowa była o przelocie (nocnym) Trójmiasto-Szczecin, ale po krótkiej dyskusji ustaliliśmy, że sensowniej będzie wykorzystać południowo-wschodni i południowy wiatr, i przejechać coś w zgodzie z jego kierunkiem. Coś "większego" oczywiście, niż rzeczone Trójmiasto. W końcu zaaprobowaliśmy wspólnie mój pomysł, by do Szczecina wrócić z dobrze skomunikowanego koleją Konina lub Koła. Ostatecznie wybór padł na to drugie miasto.

Po małych perturbacjach związanych z zajętością miejsc w pociągu SUKIENNICE ostatecznie decydujemy się na GAŁCZYŃSKIEGO, którym w towarzystwie licznych rowerzystów spokojnie dobijamy do zaplanowanego miejsca startu wycieczki.

W Kole tradycyjne przygotowanie rowerów i garmina do jazdy. W efekcie po około dziesięciominutowym postoju ruszamy przed siebie klucząc nieco po Kole z powodu licznych ulic jednokierunkowych.

Dalsza droga po pofałdowanej w tym rejonie DK92. Ruch mizerny, większy, o ile można to tak nazwać, w kierunku na wschód. Szybko łykamy kilometry i w końcu dobijamy do Konina, gdzie czekać ma na nas Arek (Wąskii), z którym Daniel prowadził intensywną korespondencję smsową w pociągu. Dopytywałem kolegi gdzie pojedzie dalej Arek. Z pewnym zdumieniem i podziwem konstatowałem, że będzie mu się chciało z Konina wracać z powrotem do Lubina, z którego pochodzi. A wszystko, by spotkać się z nami. Okazało się jednak, że Arek ma inne plany, którymi nas, a przynajmniej mnie, zadziwił. Z uśmiechem na ustach oznajmił, że pojedzie z nami tak daleko jak da radę, najlepiej do Szczecina, a w najgorszym razie zadzwoni po szwagra, by zabrał go gdzieś z drogi! :) Zrobiło to na mnie tak duże wrażenie, że natychmiast postanowiłem sobie zamówić duży zestaw z dodatkowym napojem, by ochłonąć. Na koniec potrzebna była jeszcze zimna woda na twarz, bo wciąż nie wierzyłem, że to co słyszę jest prawdą. Że ktoś może chcieć jechać z Lubina do Szczecina via Konin :D

Po zebraniu się ruszamy na zachód i systematycznie pokonujemy kolejne kilometry. Za miejscowością Golina mała niedogodność, albowiem zanika pobocze. Na szczęście ruch jest na tyle niewielki, że zbytnio to nie przeszkadza. Jednak trzeba się mieć na baczności. Wszak to obok autostrady jedyna sensowna droga łącząca Warszawę z Poznaniem. Za Goliną Słupca, przez której centrum nieco kluczymy - lepsze to, moim zdaniem, niż zostawienie miasta za sobą poprzez przejazd obwodnicą. A za Słupcą jedna z dwóch przejechanych gmin - Strzałkowo (drugą jest Wieleń), którym można wręczyć nagrodę za najbardziej lekceważące podejście do rowerzystów. Na drodze pojawia się zakaz ruchu rowerów, a w zamian dostajemy biegnący, po lewej stronie, ciąg pieszo rowerowy z polbruku. Na samym końcu Strzałkowa ciąg pojawia się wprawdzie po prawej stronie, ale dostępu broni bardzo wysoki krawężnik. Jeżeli już się go pokona trzeba po 50 metrach zjechać z tego czegoś i przejechać na stronę lewą. Komedia.

Na szczęście szybko opuszczamy tę wyjątkowo niegościnną gminę i zmierzamy DW260 w kierunku Gniezna. Tutaj mam problemy z ułożeniem się na siodełku i z wytęsknieniem odliczam kilometry do Witkowa, gdzie proponuję postój przy sklepie. W końcu tam docieramy, ja poprawiam odzież, a przy okazji robimy sporych rozmiarów zakupy płynne. To, poza stacjami w Obornikach i Czarnkowie jedyne miejsce, gdzie udało się uzupełnić zapasy wody i coś dodatkowo wypić po zmroku. Wzmiankowany zmrok łapie nas kawałek za Witkowem, do Gniezna wpadamy już po ciemku. Tutaj postanawiam nie skorzystać ze śladu, który wcześniej wprowadziłem do garmina, tylko nawiguję po punktach, dzięki czemu zaliczamy kryterium uliczne, podobno katedrę widzieliśmy trzy razy, ale pewności nie mam czy nie było to cztery razy:) Jednak jest nagroda, sympatyczna fotografka z Gdańska robi nam mini sesję zdjęciową w okolicy katedry.

Po korekcie trasy udaje się z Gniezna wydostać i teraz już prujemy przez noc, dobrymi jakościowo asfaltami w towarzystwie mocnych świateł naszych rowerów, chociaż akurat moja pava wypadała na tle lamp kompanów nad wyraz słabo.

W Kiszkowie podczas naszego przejazdu przygnębiająco wyje syrena. Oho, powiada 4gotten, pożar na wyjeździe. Tym sposobem zostajemy zaznajomieni z systemem alarmowania OSP i teraz już wiem, że jednokrotna syrena znaczy "ćwiczenia", a dwukrotna "pożar na miejscu"-dopytać czy oznacza to, że pali się remiza nie miałem odwagi. ;)

Potem postój za Sławicą, na drodze biegnącej ze Skoków do Poznania przez Murowaną Goślinę. Gdzieś tutaj mija północ. Kolejne zatrzymanie, ku, jak się później okazało, rozpaczy Daniela na cepeenie w Obornikach. Gdybyśmy byli mądrzejsi nie bralibyśmy z Arkiem po hot dogu. To najprawdopodobniej one były przyczyną gorszego samopoczucia, a w przypadku Arka nawet, że tak to elegancko określę, torsji. Za to kawa była pierwszorzędna, przy okazji biorę też redbulla, choć zazwyczaj nie korzystam z tego typu wynalazków. Ratuje mnie on jednak kilkadzesiąt kilometrów dalej, gdy świta w Drawskim Młynie.

Odcinek Obroniki-Czarnków dla mnie najgorszy. Jestem w stanie strawić etapy między miastami na poziomie 10-25 km, ale wszystko powyżej 30 km działa na mnie dołująco. Z Obornik do Czarnkowa jest aż 40 i żadnej większej miejscowości po drodze. Jedziemy bardzo szybko, na szczęście odcinek ten zleciał jak z bicza strzelił. Wieńczy go szalony zjazd ku rondu w centrum tego miasta. Kierujemy się nań w lewo, docierając na kolejny orlen, o czym już wspominałem. Tutaj raczymy się cocacolą, która zawsze w takich sytuacjach stawia na nogi. Po kilkunastu minutach odpoczynku jedziemy dalej. Na Drezdenko. I tu wyrasta przed nami znak "Drezdenko 57"! :/ Wprawdzie po chwili jest kolejny, na  którym odległość spada do 51 (mimo przejechania najwyżej 2 km) to jednak odległość poraża:) Wytchnieniem jest odległy o dwadzieścia kilka kilometrów Wieleń. Byłem przekonany, że droga będzie prowadziła doliną Noteci, jednak została wytyczona "górą", jedziemy wprawdzie wzdłuż rzeki, ale jej nie widzimy.

Wieleń mijamy na pełnej prędkości, a kawałek dalej, w Drawskim Młynie pierwszy postój "za jasnego". Gasimy oświetlenie przednie i dalej żwawo mkniemy do Drezdenka, przez które przejeżdżamy jakimiś bocznymi ulicami.

Za miastem, przy skrzyżowaniu z DW160 na Choszczno stajemy na przystanku. Po pierwsze, by odpocząć po bruku na wyjeździe z Drezdenka, a po drugie by coś zjeść. Tutaj Arek zalega na płytach chodnikowych, przyjmując taką pozycję, że zdecydowanie bardziej pasowałby mu włożony w ręce różaniec, a nie kabanos, którego dumnie, acz nieptrzytomnie dzierży. :)

Po chwili relaksu zasuwamy wzdłuż Noteci i, przy okazji, linii kolejowej Krzyż-Gorzów WIelkopolski-Kostrzyn. Obserwujemy woodstockowe składy, z prawdziwymi lokomotywami, których na co dzień już tu nie uświadczysz, bo królują plastikowe szynobusy. Szybko lecą kolejne miejscowości, Nowe i Stare Kurowo i w końcu wpadamy do Zwierzyna, który jest mi już znany z przejazdu do Wrocławia w czerwcu. Od teraz będę jechał po "starych śmiechach". Ma to też swoje minusy, bo znana droga dłuży się. Najpierw długim, niezbyt stromym, acz mozolnym podjazdem do Strzelec. Potem długimi odcinkami leśnymi do Barlinka. Tutaj małe wytchnienei na orlenie, w tym śniadanie z chemicznymi ciabattami w roli głównej. Posiłek wieńczą jednak nie ostatnie tego dnia lody :)

Po dłuższym postoju (by nabrać sił na koszmarnie stromy wyjazd z miasta) zmierzamy do Lipian. Mimo, że jeszcze nie ma 10 jedziemy w straszliwej spiekocie. Termometry pokazują wartości powyżej 30 `C. Ratuje nas polewanie się wodą z bidonów i butelek-ależ to daje wytchnienie! :)

W Lipianach kolejny krótki postój przy Biedrze, a potem już z mocnym wiatrem w plecy rozpędzamy się tak, że wyhamowuje nas dopiero zmodernizowana stacja paliw w Starym Czarnowie. Na stacji pracują dwie przesympatyczne niewiasty, z którymi rozmowa nam się klei. Proponują, byśmy nigdzie nie jechali tylko korzystali z komfortowego, klimatyzowanego wnętrza ich miejsca pracy. My jednak jesteśmy bezlitośni dla Pań i dla siebie, bo ruszamy w skwarze do Dobropola Gryfińskiego, pokonać wieńczący nasz trud podjazd w Puszczy Bukowej. Chłopaki są tutaj pierwszy raz - przejeżdżamy cały asfalt biegnący grzbietem i zjeżdżamy aż na Smoczej w Podjuchach, skąd przez Zdroje kierujemy się pod mój dom. Głównie po to, by pokazać Wąskiemu, gdzie ma wrócić po zakończeniu pętlowania. Ja również jadę z nim, ale robię tylko jedno kółko, Arek potrzebuje aż trzech, a i to okazuje się za mało i musi kręcić po uliczkach os. Nad Rudzianką - cel jest nie bylejaki, przekroczenie 600 km! Ja natomiast zadowalam się życiówką, osiągając 402, 72 km. Zaś Daniel dociera do Stargardu przez Kołbacz, przekraczając znacznie 430 km.

Podsumowując - dzięki za wspólną jazdę. Pokonywanie tak długiego dystansu w dobrze dobranym, motywującym się wzajemnie towarzystwie to coś wspaniałego. Do następnego razu! :P

Zdjęcia (jak to bywa na takich trasach - z telefonu):

1) Przewóz rowerów w TLK GAŁCZYŃSKI.


2) PKP Koło, Daniel przygotowuje rumaka, ja się obijam, by potem robić to w tempie przyspieszonym, godz. 16.22


3) Wieczerzamy w Koninie ;) Wąski właśnie objawił swój plan, godz. 18.07


4) Postój w Obornikach Wielkopolskich, godz. 00.55


5) Świt w Drawskim Młynie, godz. 05.13


6) Wąski, nieco niewyraźny, "ma relaks". W dłoniach - kabanos drobiowy, godz. 06.33


7) Śniadamy w jednym z barlineckich parków, godz. 09.13


8) Szczęśliwi, każdy na swój sposób, godz. 13.35



  • DST 401.20km
  • Teren 0.80km
  • Czas 17:10
  • VAVG 23.37km/h
  • VMAX 47.72km/h
  • Sprzęt Author Airline
  • Aktywność Jazda na rowerze

Szczecin - Wrocław

Czwartek, 12 czerwca 2014 • dodano: 15.06.2014 | Komentarze 13

SZCZECIN-Pyrzyce-Lipiany-Barlinek-Strzelce Krajeńskie-Gościm-Międzychód-Miedzichowo-Nowy Tomyśl-Wolsztyn-Wschowa-Góra-Wąsosz-Żmigród-Domaniewice-Trzebnica-Skarszyn-WROCŁAW

MAPA

Ochotę na czterysetkę miałem od dawna. Praktycznie od czasu, gdy pierwszy (i jak na razie ostatni) raz przejechałem ponad 300 km, co wydarzyło się w czerwcu 2011. W zeszłym roku zrobiłem podejście, ale było nieudane i skończyło się na 281 kilometrach.

Czułem, że w tym roku muszę to zrobić – głównie dlatego, że mam dość intensywny sezon rowerowy, tak dużo w pierwszej połowie roku jeszcze nigdy nie przejechałem. Dodatkowo, gdy w styczniu okazało się, że podyplomowe studia będę robił we Wrocławiu stwierdziłem, że dojazd na rowerze na uczelnię będzie obowiązkowy :)

By zrobić to w tym roku mogłem wykorzystać dwa terminy „zjazdów” - albo w maju, który w międzyczasie musiałem wykluczyć, albo w czerwcu. Gdy termin został tylko jeden zacząłem w myślach nastawiać się na taką jazdę. Od kilkunastu dni śledziłem prognozy pogody, przygotowywałem kilkanaście godzin muzyki na mp3, analizowałem drogę dojazdu, wklepałem ją do garmina, potem zmieniałem, bo doszedłem do wniosku, że jednak przez Stargard i Choszczno nie pojadę, itd., itp. Słowem przygotowywałem się na wyjazd.

Od poniedziałku chodziłem spięty, bo wiedziałem co czeka mnie w czwartek:) Ilość przejechanych km zredukowałem do niezbędnego minimum, by choć trochę poczuć głód jazdy. W środę, gdy wracałem do domu pracy czułem się nie najlepiej, bolało mnie kolano, więc nie byłem nastawiony specjalnie optymistycznie, ale jednocześnie wiedziałem, że nie mam wyjścia – słowo się rzekło, próbować trzeba:)

Na drogę zabrałem 2 l wody (bidon i dwie małe butelki), do jedzenia: trzy paczki sezamków, mleko w tubie, paczkę kabanosów, paczkę suszonego mango z kokosem, osiem bułek z nutellą i bananem i samego banana. Pakowałem się do nowej sakwy topeak, którą niedawno kupiłem. Zależało mi na tym, by jechać raczej „na lekko”, ale po wyładowaniu jej pompką, dętką, podstawowymi kluczami, jedzeniem, ciuchami na zjazd i, w ostatniej chwili sobie przypomniałem, ręcznikiem rower i tak był ciężki :) Nie zabierałem aparatu, zdjęcia robiłem tylko telefonem, więc z góry przepraszam za ich jakość. No, ale wyjazd nie miał w zasadzie charakteru krajoznawczego tylko komunikacyjny. :)

Pobudka w czwartek o 2.20. Zjadam rano odgrzane pierogi z mięsem, popijam kawą, potem jeszcze herbatą i ruszam w drogę. Jest 3.04, gdy startuję spod bloku. Mówiąc szczerze ciężko mi uwierzyć, że jeszcze tego samego dnia będę we Wrocławiu :)

Pierwsze km w ciemnościach, ale rozświetlonych ulicznymi latarniami. Pętla na Bukowym, zawsze pełna ludzi i autobusów, opustoszała, stoją tylko gdzieś na boku dwa nieoświetlone, puste solarisy. Jadę najkrótszą drogą do Płoni. Już na „dziesiątce” orientuję się, że zapomniałem o kontroli baterii w pavie i teraz dostaję sygnał, że są na wyczerpaniu. Żaden problem, bo w sakwie wiozę zapas paluszków i po krótkim postoju wszystko jest już ok.

Staram się w ogóle nie myśleć o tym ile km mam do przejechania – celowo w garminie nie włączam ekranu „mapa”, na którym umieściłem sobie okienko „dystans do celu”. Po prostu nie chcę się psychicznie męczyć widząc ogromną liczbę;) W słuchawkach leci muzyka z filmu Amelia, idealna na początek takiej wyprawy (potem będzie mi grała, gdy zobaczę na horyzoncie Wrocław). W zasadzie już za lasem za Szczecinem, na wysokości Kołbacza powoli się rozwidnia. Kręcę automatycznie przed siebie, leci kilometr za kilometrem. Z jednej strony wiem, że taki kawał przede mną, ale z drugiej jest też świadomość, że każdy km, każde 100 m, każdy słupek przydrożny przybliża mnie do celu :)

Pierwszy krótki postój, tylko na zdjęcie, na 34 km, gdzieś przed Pyrzycami. Łykam wody, robię zdjęcie pustej starej „trójki” i jadę dalej. Pyrzyce przejeżdżam bez zatrzymywania, za miastem trzeba się wciągnąć na spore wzniesienie. Za to potem, aż do Lipian jest prawie cały czas równo, a nawet, przed samym miastem, trochę z góry.

W Lipianach jestem około 5.30. Również się tu nie zatrzymuję. Nawigacja poprowadziła mnie przez centrum miasteczka, w którym dominuje bruk. Ale przy okazji robi fajne wrażenie. Na ulicach już trochę więcej ludzi jak w Pyrzycach, gdzie było niemal zupełnie pusto.

Z Lipian kieruję się na Barlinek. Słońce już jest całkiem wysoko, świeci w oczy, ale nadal nie jest zbyt ciepło (termometr pokazuje + 15 stopni). Kilkanaście km za Lipianami staję na poboczu na pierwszy posiłek. Okolice 65 km wyjazdu. Zajadam bułkę z nutellą i bananem, popijam wodą i wkładam sobie do tylnej kieszonki mango z kokosem. Dodaje mi to nieco sił, dzięki czemu żwawo wpadam do Barlinka (tam jest ostry zjazd z góry). Przecinam miasteczko w poprzek i opuszczam je drogą prowadzącą do Strzelec Krajeńskich. Nawierzchnia wyraźnie gorsza, jedzie się źle, bo co chwila są takie poprzeczne szczeliny na asfalcie. Do tego zwiększa się ruch, mija mnie kilka ciężarówek, ale, muszę przyznać, zachowują bezpieczny dystans. W ogóle jeżeli chodzi o „tiry” muszę przyznać, że kierowcy zachowywali więcej jak bezpieczną odległość, ale-ciekawostka-tylko nad ranem. Nie wiem, może ci „nocni” ;) jeżdżą bezpieczniej? Może wytwarza się jakaś specyficzna więź między użytkownikami na tych opustoszałych w nocy i nad ranem drogach? ;) Wyczekuję granicy województw, bo wiem, że jest to jakaś perspektywa na lepszą drogę. I rzeczywiście, po minięciu tablicy „lubuskie wita” asfalt staje się równy i jedzie się super.

W Strzelcach ląduję po 7. Zatrzymuję się na chwilę na rondzie w centrum miasta, łykam trochę wody i rozpoczynam długi zjazd w dolinę Noteci. W Zwierzynie mijam słynny budynek dworca Strzelce Krajeńskie Wschód. Słynny, bo to tutaj kilka lat temu wagon stoczył się kilka km z bocznicy po czym wypadł z torów na tej stacji i wleciał w budynek dworca. Trzy osoby w efekcie tego zdarzenia zginęły. Do dziś na budynku stacji widać zamurowaną dziurę.

Tutaj dopada mnie „kryzysik”, ponieważ w kierunku, w którym jadę widzę kotłujące się ciemne chmury. Wprawdzie prognozy nie przewidywały opadów, ale różnie to bywa... Kolejne, bodajże, 12 km to przejazd szeroką doliną Noteci. Tereny płaskie jak stół, droga dziwnie się kręci, co chwila zakręty, ale dzięki temu nie jest monotonnie. Około 8 przejeżdżam rzekę Noteć – myślę sobie, że w tej chwili moi koleżanki i koledzy właśnie zaczynają pracę:)

W końcu ląduję na skrzyżowaniu na południowym skraju doliny, gdzie skręcam w lewo i obieram nietypowy kierunek północno-wschodni. Ale to tylko na chwilę, bo gdy docieram do miejscowości Gościm skręcam z kolei w prawo i przez sosnowe lasy kieruję się w stronę Lubiatowa i dalej Międzychodu. To był najprzyjemniejszy odcinek całej trasy. Wprawdzie asfalt był w kiepskim stanie, za to droga pięknie wiła się przez las, raz w górę, raz w dół, a jakby tego było mało w okolicy znajduje się pełno środleśnych jeziorek. Wszystko co dobre się jednak szybko kończy i w Sowiej Górze wjeżdżam na DW160 łączącą Suchań z Miedzichowem.

Tutaj ruch większy niestety, nawierzchnia może być. Na kilka km przed Międzychodem pojawia się DDRka z kostki niefazowanej. Jednak z chęcią na nią wjeżdżam, bo daje chwilę wytchnienia od pędzących aut.

W Międzychodzie staję tylko po to, żeby zrobić kolejnej zdjęcie kolejnej znaczącej rzeki – Warty. Wyjazd z miasta pod górę, a kilka km dalej skrzyżowanie z główną drogą do Poznania. Ja jednak jadę prosto, cały czas pozostając na DW160, którą przez lasy, bardzo dłużącym się odcinkiem dobijam wreszcie do DK92.

Tutaj nawigacja zaczyna „wariować” - za żadną cenę nie chce mnie puścić na tę drogę. Nie ma się co dziwić – nieprzerwany sznur tirów ciągnie z zachodu na wschód. Jest co prawda szerokie pobocze, ale i tak czułem się tam bardzo źle. Poza tym, co kilkaset metrów, są przewężenia, gdzie pobocze zupełnie znika na rzecz wysepek na środku drogi – tutaj tiry przelatują na wyciągnięcie ręki. Na szczęście to tylko 10 km, więc minęło dość szybko. Na rondzie przy A2 zjeżdżam na DW305, która też będzie mi dziś towarzyszką na długie km (precyzując – przejadę całą jej długość).

Po przekroczeniu A2 zostaje tylko dokręcić do Nowego Tomyśla. Dzięki gastronautom znalazłem sobie tutaj miejsce na obiad – pizzerię Soprano. Gdy pod nią dojeżdżam na liczniku widnieje dystans 199, natomiast szyld informuje, że lokal czynny jest od godziny 12. Patrzę na zegarek – 11.58. No nieźle – myślę:) Po chwili pojawia się obsługa, która uprzedza, że będę musiał poczekać 20 minut aż rozgrzeje się piec. Nie odmawiam, bo jest mi to na rękę. Chwila oddechu się przyda:)

Po zjedzeniu dużej pizzy, wypiciu koktajlu brzoskwiniowo-miętowego (coś wspaniałego na upał), wykonaniu paru smsów, odczytaniu tych mobilizujących (np. „choćbym mówił językami aniołów, a pedałować siły bym nie miał byłbym nikim” :D) ruszam w dalszą drogę. Bardzo duży ruch, uszkodzona nawierzchnia, wszystko to sprawia, że odcinek do Wolsztyna, który zresztą dobrze znam z wojaży samochodowych, jedzie się źle. W Karpicku, to takie przedmieście Wolsztyna, jest chyba jakiś zakład, w którym akurat skończyła się zmiana, gdyż towarzyszy mi na drodze kilkanaście kobiet na rowerach :) Pięknie mnie wita Wolsztyn! :)

W samej miejscowości mam nieprzyjemną sytuację – przy stacji kolejowej, gdzie zwalniam, by zrobić zdjęcie parowozom (Wolsztyn jest jedyną czynną w Europie parowozownią prowadzącą planowy ruch pociągów) dziewczyna w corsie udaje chyba, że mnie nie widzi i kilka m przede mną wciska się z podporządkowanej. Jedno szczęście, że akurat hamowałem, bo chciałem się zatrzymać – gdybym jechał odrobinę szybciej to by mnie bankowo staranowała.

Z Wolsztyna dalej DW305 w kierunku Wschowy. Na szczęście na początku jest możliwość skorzystania z DDRki i to asfaltowej, bo na drodze ruch niesamowity. Gdy wracam na drogę jest już trochę luźniej. Jednak nie zmienia to faktu, że cały ten fragment, aż do Wschowy (38 km) jedzie się kiepsko. Jest bardzo dużo odkrytych odcinków, bez drzew. Słońce mocno operuje, termometr wskazuje ponad 30 stopni, więc woda w bidonie i butelkach znika w tempie ekspresowym.

W Hetmanowicach, przed samą Wschową zatrzymuję się w sklepie i uzupełniam zapasy wody. Dodatkowo biorę puszkę coli. I ten postój sprawił, że odzyskałem „parę w nogach”. Od Wschowy jedzie się dużo lepiej, szybko, z licznika nie schodzi 24-25 km/h, wiatr pomaga. Dystans do celu też już do „ogarnięcia” przez rozum – 120 km. Przy takiej trasie to już praktycznie rzut kamieniem :)

Krótko przed Górą, na skrzyżowaniu we Wronińcu kończę przygodę z DW305. Górę przecinam na „przestrzał” i pruję bocznymi, lokalnymi asfaltami w kierunku Wąsosza. Gdzieś tutaj, o ile dobrze pamiętam, na liczniku pojawia się 300 km. Do Wąsosza zjeżdża się ze sporego wzniesienia. Ukształtowanie terenu sprawia, że miasteczko widać z daleka.

Dalej było kilka możliwości dojazdu do Żmigrodu. Ja wybierałem w ciemno, patrząc na google maps, przez co ładuję się dość dziurawymi asfaltami, klucząc trochę po zapadłych wiochach. Ale z drugiej strony jest tu bardzo fajnie. Te dolnośląskie wioski mają swój specyficzny klimat, sporo starych, często rozpadajacych się, ceglanych zabudowań, piękne kościoły ze strzelistymi wieżami. Wybór był dobry. Niestety, lokalni kierowcy to porażka na całej linii. Niemal wszyscy bez wyjątku pędzili na złamanie karku. Kilka razy miałem sytuację, że na wąskiej drodze, zza zakrętu wyskakiwał jakiś zdezelowany golf albo calibra, na liczniku pewnie 100-120 km/h i w oczach durnego kierowcy zdumienie, że ktoś jedzie z naprzeciwka. No nieprzyjemnie, duży minus dla kierowców z tablicami DGR i DTR.

Przed Żmigrodem mijam jedną z dwóch kolejowych „atrakcji” (pierwszą był Wolsztyn). W Węglewie znajduje się doświadczalny tor kolejowy, na którym prowadzi się badania wagonów, składów, itd. W trakcie przejazdu widziałem lokomotywę EU07 ciągnącą wagon z napisem „wagon inspekcyjny”, wyglądający z daleka jak zwykły wagon przedziałowy, a do tego podczepiona była jakaś dziwna, biała węglarką. Niestety, całość była na tyle daleko, że nawet nie próbowałem robić zdjęcia.

Żmigród przecinam w poprzek, podobnie jak Górę, i kieruję się, nieco naokoło, do Trzebnicy. Cały czas cieszą oko dolnośląskie wsie, zgodnie z wcześniejszym opisem. Teren płaski jak stół, ale ja już wiem, że Trzebnica leży wysoko i trzeba się tam wspiąć, a, dodatkowo, tuż za miastem jest spora „ścianka”.

W Domaniewicach wjeżdżam na trasę, którą jechałem w marcu z Leszna, więc jestem już praktycznie „w domu”. :) Trzebnica bez postoju, dopiero za wspomnianym bardzo stromym podjazdem staję, wyciągam z sakwy kiść kabanosów i tak jadę wesół, podgryzając sobie jedno za drugim. Widzę już na horyzoncie Wrocław z dominującym Sky Tower. W uszach piękna muzyka z Amelii, gdybym był bardziej wrażliwy pewnie popłynęłaby mi łza wzruszenia. :)))

Końcówka to długi, łagodny zjazd od Skarszyna przez Pasikurowice do Wrocławia. W trakcie tego zjazdu mignął mi z prawej strony napis „truskawki 5 zł”. Wydawało mi się, że truskawki są sporo droższe, więc kawałek dalej hamuję, zawracam i wspinam się z powrotem. Tak, nie pomyliłem się truskawki po 5 zł, a do tego jest przemiła pani, z którą ucinam sobie długą pogawędkę na tematy rowerowe:) Długą to znaczy 20 minut, ale już wiem, że do celu dojadę i wyprawa zakończy się sukcesem (przynajmniej powinna). Truskawki były najpyszniejszymi jakie jadłem ostatnimi czasy. Nie muszę chyba dodawać, że chodziły za mną przez cały dzisiejszy dzień jazdy? :)))

Po posiłku wzmocniony kręcę naprawdę żwawo, miejscami 27-28 km/h, potem jeszcze przebijanie się przez Wrocław, chociaż trzeba przyznać, że miasto, moim zdaniem, jest zwrócone frontem do rowerzystów i jeździ się ok.

Widzę, że pod hostelem wyjdzie 391 km, więc nie ma rady – trzeba dokręcić (nie znoszę takich akcji). Jadę na Plac Grunwaldzki i z powrotem – podjeżdżam pod hostel. Jest 401,2 km. A więc sukces, mission completed. :) Do końca nie wierzę, że się udało. Nawet teraz, gdy piszę te słowa jeszcze to do mnie nie dociera. :)

Wypiłem: woda – 5,9 l; cola – 0,66 l; schwepps – 0,5 l; koktajl – 0,33 l; piwo 0,5 l – już we Wrocławiu.

Zjadłem: paczka suszonego mango z kokosem, jedno opakowanie sezamków, 5 bułek z nutellą, banan, kabanosy z lidla, duża pizza.

Zdjęcia:

1) Stara "trójka", godz. 4.39


2) Między Lipianami a Barlinkiem, godz. 5.58.


3) Strzelce Krajeńskie Wschód, godz. 7.47.


4) Rzeka Noteć, godz. 8.10


5) A2 pod Nowym Tomyślem, godz. 11.42


6) Rynek w Nowym Tomyślu, godz. 11.55


7) Wolsztyn, godz. 14.14


8) Czworaki z pocz. XX wieku we Wroniawach, godz. 14.33


9) Ponowny wjazd na teren lubuskiego, godz. 15.38


10) Wschowa, godz. 16.13


11) DW305 x DW324 we Wronińcu, godz. 17.04


12) Wroniniec, godz. 17.04


13) Góra, godz. 17.22


14) Wąsosz, godz. 18.04


15) Powidzko, godz. 19.30


16) Widok na Wrocław w oddali, zaraz za Trzebnicą, godz. 20.41


17) Głuchów Górny, godz. 20.49


18) U celu.



  • DST 320.00km
  • Czas 14:14
  • VAVG 22.48km/h
  • VMAX 48.39km/h
  • Sprzęt Author Stratos
  • Aktywność Jazda na rowerze

>300 km

Sobota, 11 czerwca 2011 • dodano: 12.06.2011 | Komentarze 10

STARGARD-Chociwel-Ińsko-Drawsko Pomorskie-Czaplinek-Borne Sulinowo-Szczecinek-Biały Bór-Miastko-Role-Łubno-Górki-Niepoględzie-Czarna Dąbrówka-Cewice-Popowo-Nawcz-Paraszyno-Strzebielino-BOLSZEWO



Nie skłamię jeśli napiszę, że pomysł na taką wyprawę chodził za mną od dawna. Zależało mi, żeby ze Stargardu, w którym obecnie mieszkam dojechać za jednym zamachem do rodzinnego Wejherowa, a konkretniej podwejherowskiego Bolszewa. W piątek wieczorem okazało się, że sobotę będę miał całą wolną i w związku z tym zrewidowałem swój plan odnośnie weekendowej wizyty w Trzebiatowie. Wieczorem naszykowałem sobie sakwy z rzeczami, które były mi niezbędne (w efekcie wiozłem dwie dość lekkie sakwy-wolę to niż jedną, mocniej obciążoną). Pobudka w sobotę o 4.15, na śniadanie mleko z musli, ciepła herbata i ruszam w drogę.

Na samym starcie, zaraz za domem mijam biegnącego chodnikiem amatora porannego joggingu-zapadło mi to w pamięć jako najbardziej charakterystyczny element startu;) Na zegarku była 4.55. Przejeżdżam przez uśpiony jeszcze Stargard, na ulicach praktycznie nie ma samochodów. Miasto opuszczam krajową „dwudziestką”, która będzie mi dziś towarzyszką na dość długo. Dodam, że nie przepadam za wyjazdem ze Stargardu to trasą-raz, że jest zazwyczaj bardzo ruchliwa, a dwa, że przez dość długi czas ciągnie się upierdliwym podjazdem (upierdliwy, tzn. taki, że za bardzo go nie widać, ale prędkość wskazuje, że coś „nie tak”). Na szczęście pierwsza wada siłą rzeczy była wyeliminowana-samochodów wyprzedzających mnie praktycznie nie było, za to trochę zadziwił mnie dość duży ruch pojazdów zmierzających do Stargardu. I jeszcze jedno-dość gęsta mgła unosząca się nad łąkami, która nadaje niesamowitego klimatu, charakterystycznego tylko dla wczesnych poranków.

Wyjazd ze Stargardu, 5.15, przede mną jeszcze ok. 315 km © michuss


Staram się nie myśleć o czekających mnie kilometrach-na razie w myślach ułożyłem sobie etap do Chociwla, o dalszej trasie nie myślę.

Chociwel, około 6 rano © michuss


No, może w pobliżu Chociwla zaczynam się zastanawiać czy w kierunku Drawska udać się przez Węgorzyno, czy przez Ińsko. W końcu wybieram drugi wariant, przy okazji zaliczając drogę Długie-Ińsko przez Linówko-trasa bardzo malownicza, szczególnie w końcowym odcinku, gdy biegnie wzdłuż jeziora. Do Ińska docieram na siódmą (Chociwel minąłem po szóstej). Nie zatrzymuję się w mieście, kierując się wylotem na Węgorzyno, ale w Storkowie jadę prosto, drogą, która prowadzi do „dwudziestki”. Tutaj łapię się na dość zabawnej pomyłce-otóż po spojrzeniu na licznik, na którym widnieje liczba 52 km odliczam sobie odległość, która została mi do celu (w myślach odejmuję sobie w zaokrągleniu 50 – 320) i w wyniku matematycznego błędu wychodzi mi, że to już tylko 170 km:) Dopiero po chwili orientuję się, że do tej i tak pokaźnej przecież liczby trzeba jeszcze dodać 100.

Przy krzyżówce drogi z Ińska z „dwudziestką” robię sobie krótki postój-przebieram się z długich dresów w krótkie spodenki oraz ściągam polar i od tego momentu jadę na krótki rękawek. Droga na odcinku do Drawska beznadziejna-dziura na dziurze, jedzie się fatalnie, bo ciężko utrzymać jako taki rytm na tych wybojach. W samym mieście, gdzie jestem niemal punkt ósma, jako potwierdzenie „wojskowych stereotypów” mija mnie transport czołgów na specjalnych, szerokich platformach, szczególnie ciekawie wygląda mijanie z tirem jadącym z naprzeciwka-kierowcy jadą ostrożnie, bardzo powoli, a ja omijam całość chodnikiem. Potem szybko wyciągam aparat, ale jest już za późno. Wcześniej, na potwierdzenie swojego pobytu pstrykam fotkę przy obelisku upamiętniającym gen. Sikorskiego.

Drawsko Pomorskie © michuss


Dla odmiany odcinek Drawsko-Złocieniec bardzo fajny. Równy asfalt i korzystny wiatr (wieje z zachodu i z północnego zachodu) pozwalają utrzymać równe tempo, ok. 24-25 km/h. Pewnie dałoby się pojechać szybciej, ale nie chcę niepotrzebnie tracić sił. Pogoda jest super, na niebie pojedyncze chmury, nie jest gorąco. Morale, jak na razie, wysokie.

Złocieniec również mijam bez zatrzymywania. Zaraz za miastem wyprzedzam dwójkę rowerzystów-sądząc po ekwipunku jadą na ryby. Dodam, że mimo dość zaawansowanego wieku panowie radzą sobie całkiem nieźle, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę stan nawierzchni, który ponownie nieco zbija mnie z tropu. Na szczęście sytuacja ma miejsce tylko na wylocie i kawałek dalej droga nieco się poprawia. Mijam Siemczyno z interesującym, zaniedbanym pałacem-jednak sądząc po tablicach coś się zaczyna tutaj dziać, chyba jest nawet udostępniany dla gości.

Do Czaplinka zajeżdżam na wpół do dziesiątej. Robię sobie zdjęcie przy drogowskazie z nazwą miasta (z racji warunków oświetleniowych zdjęcie przedstawia widok „za siebie”).

Wjazd do Czaplinka, ok. 9.30 © michuss


Tutaj pierwsze zakupy-biorę cztery banany i litrową colę. Jednego banana i kilka łyków coli wypijam i po krótkim postoju w okolicy charakterystycznego, jajowatego ronda ruszam dalej. Droga wyprowadza pod górę-na początku podjazd jest dość ostry, ale potem sytuacja podobna jak zza Stargardu, czyli droga wygląda na równą, a prędkość w granicach 18-19 km/h. Po sporządzeniu profilu w bikemap zauważam to nachylenie, które potem przeradza się w spadek i przyjemnie doprowadza mnie przez gęsty las do Łubowa. To kolejna miejscowość wyznaczona przeze mnie na „etap”, bo tutaj żegnam się, ale nie definitywnie, z „dwudziestką” i skręcam w kierunku Bornego Sulinowa. Uznaję, że to o wiele ciekawszy wariant niż jazda krajówką. W końcu Borne samo w sobie stanowi atrakcję i zależy mi, żeby pokonać je na rowerze.

Po skręcie w Łubowie przekracza się przejazd w linii kolejowej Szczecinek-Runowo Pomorskie. Stacja fajnie wygląda, wyposażona jeszcze w kształtowe semafory, których już coraz mniej na polskich torach.

Stacja PKP Łubno © michuss


Dalej droga wiedzie przez łąki, by po chwili, po zmianie nawierzchni na „płytową” wprowadzić w sosnowy las. Tutaj jedna, albo dwie długie proste, znaki informujące o atrakcjach związanych z charakterem tej miejscowości (między innymi umocnienia Wału Pomorskiego) i wjeżdżamy do tego sympatycznego miasteczka. W architekturze wyraźnie dominują bloki powojskowe, pewnie jeszcze przedwojenne. Poza tym ruch rowerów na ulicach, a przynajmniej na tej głównej, prowadzącej z zachodu na wschód jest zakazany, a to dlatego, że wytyczono ścieżki rowerowe (nawierzchnia z kostki niefazowanej, o ile się zorientowałem to jednokierunkowe). Zatrzymuję się na kilka zdjęć i ruszam dalej.

Borne Sulinowo, ok. 10.30 © michuss


Borne Sulinowo © michuss


Borne Sulinowo © michuss


DDR po borneńsku © michuss


Cmentarz żołnierzy radzieckich w Bornem Sulinowie © michuss


Jest stosunkowo wcześnie (godz. jedenasta), a ja mam już całkiem blisko do Szczecinka, który stanowi dla mnie pewną granicę, bo do tego miasta z przeciwnego kierunku (z Bolszewa) jechałem już w zeszłym roku w lipcu i trasę już zaliczyłem. Z Bornego przez Krągi ponownie dojeżdżam do „dwudziestki” i po kilku kilometrach żwawego pedałowania docieram do Szczecinka, z daleka dostrzegając dymiące kominy Kronospanu.

Panorama na Szczecinek od strony południowo-zachodniej © michuss


Na tym odcinku uświadamiam sobie, że przez najbliższy kawałek wiatr nie będzie moim sprzymierzeńcem, bowiem od Szczecinka do Białego Boru będzie wiał mi w twarz, pod kątem, ale jednak w twarz.

W samym Szczecinku odmawiam sobie postoju-w planach zakładałem, że zjem tutaj jakiś obiad, ale, że nie jestem głodny to nie widzę sensu, żeby zmuszać się do jedzenia. Ruszam więc dalej, tak jak wspominałem, „dwudziestką” w kierunku Białego Boru. Między Szczecinkiem a Marcelinem jest dość nieprzyjemny fragment, bo wzdłuż szosy biegnie ciąg pieszo-rowerowy, ale o nawierzchni... szutrowej. Ja nie mam ochoty się tamtędy wlec i jadę po asfalcie, ale kilku „klaksonowych” nauczycieli się znalazło.

DDR Szczecinek-Marcelin © michuss


Zaraz za Marcelinem wyprzedzam rowerzystę, który niespiesznie zmierza w tym samym co ja kierunku. Znowu mam powody do narzekania na dziurawą nawierzchnię, dodatkowo wzbogaconą tym co chyba najgorsze, czyli koleinami na samym skraju jezdni, które skutecznie uniemożliwiają trzymanie się prawej strony. Do tego spory ruch ciężarówek, autobusów, słowem niefajny jest ten fragment. W Gwdzie Małej i Wielkiej w związku z dużym natężeniem ruchu i brakiem pobocza decyduję się na chodnik. Potem mijam odgałęzienie na Czarne (brałem pod uwagę tą szosę w planowaniu podróży) i kawałek dalej, na charakterystycznym, ostrym zakręcie (kto jechał odcinek Szczecinek-Biały Bór wie o czym mówię) zatrzymuję się na popas w pobliżu linii kolejowej. Wykonuję telefon do domu, że prawdopodobnie, jeśli wszystko dobrze pójdzie to wieczorem będę:) Po skończonym posiłku ruszam ze zdumieniem dostrzegając tego samego człowieka, którego wyprzedzałem zaraz za Marcelinem. Tutaj zaczyna się męczący psychicznie fragment-składa się z wielu prostych, asfalt na krawędzi jest dziurawy, ew. znajdują się w nim głębokie koleiny, a jakby tego było mało to jeszcze wiatr, zgodnie z moimi przewidywaniami, ostro daje w twarz. Po smętnych kilku kilometrach wyjeżdżam z lasu i przez pola i łąki docieram do pierwszej miejscowości na tym wrednym odcinku, do Drzonowa. Dalej korzystam ze ścieżki rowerowej, łączącej tą wieś z kolejną-Przybrdą.

DDR Drzonowo-Przybrda wzdłuż DK 20 © michuss


Oczywiście ścieżka jest z polbruku, droga obok trzyma mniej więcej poziom, a ścieżka faluje-to w górę, to w dół, ale przynajmniej daje odsapnąć od ciężarówek i osobówek mknących z południa kraju w kierunku Ustki. W Przybrdzie zjeżdżam ponownie na szosę i przez Biała oraz kolejną, bardzo długą prostą docieram do Białego Boru.

Zjazd do Białego Boru © michuss


Tutaj zatrzymuję się przy sklepie na kolejne zakupy-znowu banany, półtoralitrowa butelka wody i półlitrowa napoju izotonicznego. Do tego piętnastominutowy postój przy centralnym placu Białego Boru i po chwili wspinam się drogą wylotową z miasta.

Odcinek do Miastka dość przyjemny. Ruch wprawdzie nadal duży, ale poprawia się nawierzchnia, szczególnie po wjeździe do województwa pomorskiego.

Przekroczyłem granicę województw, godz. 13.50 © michuss


Wjazd do Miastka jest dość efektowny-droga sprowadza serpentynami, odsłaniając piękną panoramę na tę miejscowość.

Zjazd do Miastka, w oddali widoczna stacja kolejowa © michuss


Tutaj mam ostatnią szansę, żeby zjeść coś ciepłego-następna większa miejscowość to będzie dopiero Czarna Dąbrówka niedaleko Lęborka. Jednak decyduję, że nie będę się zmuszał-nie mam absolutnie ochoty ani na kebab, ani na pizzę, poza tym w sakwach sporo bananów, zapasy czekolady i batonów musli. Trochę potem pożałuję tej decyzji, ale uda mi się częściowo z niej „wykaraskać”.

Na drogi za Miastkiem czekałem najbardziej. Pamiętałem je z zeszłorocznego przejazdu oraz z wcześniejszych podróży samochodowych. Nie chcę się powtarzać, ale gęsta sieć asfaltowych, wąskich szos w gęstych lasach sprawia bardzo dobre wrażenie. Jest jednak jeden szkopuł... Otóż jakoś nie zanotowałem faktu, że jechałem w zeszłym roku głównie z góry, a teraz oznaczało to, że po przekroczeniu 200 km dystansu dziennego w zasadzie dopiero zaczęły się podjazdy. Może to fakt tego dystansu i ogólnego zmęczenia, ale miałem wrażenie, że cały czas podjeżdżam. Jeśli na chwilę droga łapała poziom to zaraz i tak rozpoczynała się wspinaczka. Jeśli, nie daj Boże, przez jakiś czas miałem zjazd to wspinaczka była oczywiście jeszcze „ostrzejsza”. Te „problemy” zaczynają się dla mnie gdzieś w okolicach Szydlic, gdzie jeszcze zatrzymuję się, żeby uwiecznić fajny wiadukt nad dawną linią kolejową Miastko-Bytów.

Wiadukt nad dawną linią kolejową Miastko-Bytów © michuss


Potem morale mi spada, jedzie się coraz wolniej. W pewnym momencie zostaję zmuszony, żeby zatrzymać się w środku podjazdu (a nigdy tego nie robię), żeby posilić się czekoladą-po prostu czuję jak momentalnie „wysiadł mi prąd”. Marzy mi się coś „na słono”, a nie tylko czekolada, banany i batony musli.

W Kwiśnie ma miejsce fajna scenka rodzajowa-uwieczniam wjazd do tej wioski, a w tle maszeruje jakaś pani z wózkiem i małym chłopcem. W momencie jak kończę robić zdjęcie to są już prawie na mojej wysokości. Ruszam i po chwili docieram do zabudowań, z których wyszli i wtedy... Niech za komentarz wystarczą znamienne słowa owej pani, wykrzyczane gdzieś zza moich pleców: „Pan się nie boi, ona nie gryzie!”. ;)

"Pani od psa" w Kwiśnie © michuss


Wspinam się do Żabna, wspinam się do Roli, potem wspinam się dalej, cały czas czekając kiedy zacznie się droga w dół. Kojarzę mniej więcej profil i byłem prawie przekonany, że powinienem mieć tutaj już zjazdy, a tu nic. Lekko w dół i znów pod górę.

Typowa, podmiastecka, leśna asfaltówka © michuss


Wreszcie, kilka km przed Łubnem zaczyna się zjazd. Do tej wsi wpadam około 16, robię jeszcze zakupy w tutejszym sklepie. Spełniam swoje marzenie o kabanosach i bułce do tego-konsumpcja następuje kawałek za Łubnem na jednym z leśnych parkingów.

Kolejnym celem jest skrzyżowanie z drogą Bytów-Słupsk pod Kołczygłowami. Stąd dalej, zapomnianą przez wszystkich asfaltówką do Górek (fajny, długi zjazd; w zeszłym roku szarpałem się tu nieźle, bo na tym odcinku jechałem już bez tylnych biegów-urwana linka). Za Górkami, a jakże!, znów pod górę. Na szczęście nie jest to długi podjazd, poza tym zostaje wynagrodzony dwoma bardzo ostrymi zjazdami w dolinę Słupi, do Gałęźni. Na jednym z tych dwóch zjazdów uzyskuję mój dzisiejszy maks, nawet nie wspomagając się siłą mięśni.

Oczywiście nie ma nic za darmo i po chwili wspinam się bardzo ostro do góry, do Gałęźni Wielkiej. Tutaj obieram kierunek na wschód i przez Niepoględzie docieram do malowniczo położonego Gałęzowa (tuż nad brzegiem niewielkiego jeziora). Na tym odcinku spotykam dużą ilość podpitej młodzieży, w tym zalanego w sztok rowerzystę, który jedzie od lewej do prawej i odwrotnie całą szerokością krętej, wąskiej drogi (oczywiście po wyprzedzeniu go coś tam nieskładnie ryczał za mną). Od Gałęzowa jeszcze krótki fragment wąskiego asfaltu i dobijam do wojewódzkiej drogi Słupsk-Unichowo-Bytów.

Pod Gałęzowem © michuss


Nią jadę tylko do Unichowa, gdzie z kolei skręcam w lewo, w drogę również wojewódzką z Bytowa do Lęborka. Przy okazji fotografuję budynki o ciekawych, okrągłych dachach, które zawsze przykuwały moją uwagę, gdy jeździłem tędy samochodem.

Ciekawe dachy w Unichowie © michuss


Rozpoczynam monotonny fragment, którego metę stanowią Cewice, z pośrednim punktem etapowym w Czarnej Dąbrówce;)

Zjazd do Czarnej Dąbrówki © michuss


Jestem już bardzo zmęczony i mam nieodpartą ochotę wykąpać się i zjeść coś dobrego. Rozpoczynam odliczanie kilometrów do celu, bo zostało ich już niewiele.

W Cewicach mylę drogę i skręcam za szybko w prawo. Jednak w porę naprawiam swój błąd i po chwili mknę dziurawym asfaltem do Łebuni, która ładnie majaczy w oddali.

Łebunia na horyzoncie © michuss


W tejże mały myk-najpierw w lewo (droga wojewódzka Sierakowice-Lębork), a potem w prawo-wąski asfalt do Popowa. Powoli robi się szaro, cienie coraz dłuższe.

Od Popowa fragment, którego się obawiałem-kilka kilometrów szutru, do tego pod górę.

Szuter Popowo-Dzięcielec © michuss


Nie jest jednak tak źle, aczkolwiek średnia systematycznie maleje (zarówno ta netto, jak i brutto). Po zakończeniu „wspinaczki” zdobywam w Dzięcielcu asfaltówkę Lębork-Nawcz, którą kieruję się do Nawcza właśnie.

Malownicze łąki pod Nawczem © michuss


Tutaj ponowny odcinek „terenowy”-na początku szuter, a potem rozjeżdżony przez quady piach. Ze zjazdu w dolinę Łeby do Paraszyna nie mam żadnej radości, bo moje szosowe opony momentalnie wychwytują grząski piach, co kończy się tym, że szybko muszę łapać równowagę, a po tylu kilometrach nie jest to proste;) W paraszyńskich lasach wypada mi 300 km dzisiejszego przejazdu.

Pierwszy taki przypadek w moim życiu :) © michuss


Piachy pod Paraszynem © michuss


Od Paraszyna z włączonym już oświetleniem do Strzebielina, gdzie na krajowej „szóstce” odzyskuję wigor. Nie zdoła to jednak wpłynąć na średnią, którą skutecznie zaniżyłem na omawianych szutrowych podjazdach, o tych za Miastkiem nie wspominając.

Wyprawę wieńczy podjazd w Charwatyni, który pokonuję bez zatrzymania, a potem bezrefleksyjnie, automatycznie pedałuję przez Kębłowo, zjeżdżam z tzw. Gościcińskiej Góry i melduję się w Bolszewie o 21.20. Sympatycznym zbiegiem okoliczności pod klatką schodową na liczniku wyświetla się równe 320,00. Łatwo zapamiętać, czas zresztą też-14h14`.

W podsumowaniu muszę napisać, że jednak zdecydowanie lepszym pomysłem byłoby pokonanie tej trasy w drugą stronę. Cieszę się jednak, że przełamałem barierę 300 km, która od dawna mnie
„meczyła”-teraz kolej na 400 km, choć na razie sobie tego nie wyobrażam (prawdę powiedziawszy po pierwszym pokonaniu 200 km też nie wierzyłem, że kiedyś pokonam granicę 300). :)